Darmowe ebooki » Powieść » Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 47
Idź do strony:
wargach, cała ta twarz, będąca mieszaniną najpiękniejszych linii z nieforemnościami i skurczeniami zupełnie nieregularnymi, uderzała na pierwszy rzut oka. Klasyczny nos, prawdziwy nos Napoleona I, zabłąkał się widocznie pomiędzy dwoje drobnych, prawie chińsko rozciętych oczu. Oczy te miały chwilami błysk stali; było w nich coś ze źrenic kota, gdy je nadmierne światło razi. Owal twarzy harmonizował z pięknością nosa, lecz kształt głowy psuł to wrażenie. Szyja długa i chuda, ramiona olbrzyma, piersi wklęsłe, nogi długie i prawie w pałąk zgięte, nadawały temu chłopcu piętno szpetoty, pomimo pojedynczych idealnie pięknych rysów.

Chłopiec szedł wolno, kołysząc się na krzywych nogach. W jednej ręce trzymał młotek ubielony cały gipsem. Zresztą gipsu tego miał na sobie pod dostatkiem. Na włosach osiadły całe tumany, tak, że gdzieniegdzie tylko przeświecały rude kosmyki.

Plecy, rękawy, buty nawet, wszystko ginęło pod białą powłoką. Na twarzy także miał białe plamy, co mu nadawało podobieństwo do clownów cyrkowych.

Szedł z przymrużonymi oczami, wymachując młotkiem i rozsypując dokoła tumany kurzu. Dostrzegłszy Kaśkę, zatrzymał się chwilę. Obecność tej dziewczyny zastanowiła go widocznie. Podobne odwiedziny nie powtarzały się zbyt często pod oszkloną kopułą. Kaśka stała także, nie śmiejąc się ruszyć z miejsca. Ukośne oczy tego chłopca nie budziły w niej zaufania. Przy tym machał ciągle młotkiem w sposób dwuznaczny. Kto wie, jakie miał zamiary!

Ale on porwał się nagle z miejsca i przysunął się ku niej z szybkością błyskawicy. Źrenice błyszczały dziwacznie, a z jego piersi dobył się krzyk nieludzki, zwierzęcy, krzyk ostry jak nóż myśliwski i przejmujący do szpiku kości.

Kaśka przerażona cofnęła się kilka kroków ku schodom. Głos tego człowieka przerżnął nagle powietrze i triumfalnie wzbił się aż pod szklane sklepienie. W krzyku tym drgały całe setki niewypowiedzianych wyrazów, jakieś rozpaczliwe pragnienie, aby zostać zrozumianym. W ciszę panującą dokoła wpadł nagle ten krzyk wpół ludzki, wpół zwierzęcy i zakołatał do wszystkich zamkniętych drzwi wznoszących się dokoła przedsionka.

Ale nikt oprócz Kaśki nie zastanowił się nad znaczeniem tego głosu. Drzwi niewzruszone, szczelnie zamknięte, połyskiwały klamkami, a kamienna kobieta nie drgnęła na swym piedestale. I powtórnie znów się rozległ ten wrzask, jeszcze silniejszy, groźniejszy niż przedtem. Chłopak patrzył ciągle na Kaśkę, a na czole jego wystąpiły dwie sinawe pręgi. Widocznie wydobycie głosu kosztowało go wiele siły.

Teraz Kaśka zrozumiała, że ma do czynienia z głuchoniemym. Wprędce pozbyła się obawy. Postąpiła kilka kroków, a znalazłszy się przed kaleką, usiłowała gestami wytłumaczyć, o co jej chodzi. Nie szło jednak łatwo. Chłopiec nie mógł zrozumieć, o co chodzi, a Kaśka mało miała wyobrażenia o podobnym sposobie porozumiewania się.

Stali tak długo naprzeciw siebie, czyniąc najrozmaitsze gesta i nie mogąc się porozumieć wzajemnie. Nagle głuchoniemy schwycił Kaśkę za rękę i pociągnął ją w głąb jednego z korytarzy. Wydając dzikie krzyki, biegł po wojłokowym chodniku, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynę. Na prawo i na lewo migały przed nią drzwi takie same, jakie okalały przedsionek.

Jedne z tych drzwi otworzyły się gwałtownie. W nich ukazała się znajoma Kaśce postać małego rzeźbiarza, który ofiarowywał na podwórku mleczarni dwa szóstaki za pozwolenie oblepienia ją gliną. I on poznaje od razu tę tęgą dziewczynę, ujrzaną wśród letniego popołudnia; wesoły uśmiech igra na jego kształtnych ustach. Z prawdziwą radością przy pomocy głuchoniemego wciąga Kaśkę do wnętrza pracowni. Tam śmieje się z niej, podkręcając wąsa, usiłując nadać swej drobnej, dziecięcej twarzyczce wyraz diabelski. Pozbyła się wreszcie niepotrzebnego „boja” i namyśliła się. Zrobiła bardzo dobrze, bo dwie szóstki... to zawsze dwie szóstki. I z miną bogacza uderza się po wiecznie pustych kieszeniach, dla wzbudzenia większego zaufania, co jednak nie oddziaływa na głuchoniemego. Widocznie ten „pomocnik rzeźbiarski” nie daje się brać na tak zwane „kawały” i energicznymi wrzaskami zaprzecza istnieniu jakiejkolwiek monety w kieszeni swego mistrza.

Ten ostatni przecież nie zwraca uwagi na brak uszanowania, jaki mu jego uczeń w tak donośny sposób objawia; stoi ciągle przed Kaśką uśmiechnięty i pełen radości, że natrafił wreszcie na przyzwoity model dawno obmyślanej Kariatydy. Ale ona przecina szybko te przedwczesne nadzieje. Nie namyśliła się wcale, ani nie przyszła tu po dobrej woli. Pani ją posłała z listem do jakiegoś pana Wodnickiego. Może on zechce ją objaśnić, gdzie można znaleźć tego pana. Pragnie wrócić jak najprędzej do domu, ale tutaj to jak na cmentarzu, ot, jakby wszyscy powymierali — taka pustka, człowieka spotkać i zapytać nie można...

Wesołość małego rzeźbiarza wzrasta. Wszakże to on jest Wodnickim, a ona prosi go o wskazanie, gdzie „ten pan” przebywa.

— Ach, sztukaterio jedna! — woła, zanosząc się od śmiechu — Poszukasz niedługo własnej głowy, coś ją zostawiła na dziedzińcu!

Głuchoniemy wydaje coraz przeraźliwsze wrzaski. Nie słyszy śmiechu pana, ale poznaje po składzie ust, że to jakaś „frajda”. W przystępie radości wali z całej siły młotkiem w kawałek blachy i dobywa ze siebie skandaliczne krzyki.

Mistrz uznaje za stosowne położyć koniec tej lubej wesołości.

— Milcz, bryło jedna! — woła, dodając odpowiedni gest, wspaniały gest Cezara, uciszającego tłumy.

Tłum w postaci jednego kaleki milknie i tylko głuche, przyciszone warczenie daje się słyszeć z kąta. Głuchoniemy zasuwa się za stosy płyt gipsowych i stamtąd śledzi uważnie wyraz twarzy swego pana. Tymczasem Kaśka zabiera się do odejścia; skoro doręczyła list, nie ma tu przecież co robić. Ale rzeźbiarz jest innego zdania. List nie jest adresowany do niego; ten pan, dla którego list jest właściwie przeznaczony, może nadejść... dobrze więc, aby Kaśka poczekała i rozmówiła się z nim osobiście. Teraz Kaśka tym bardziej opiera się i kieruje się ku drzwiom. Wspomnienie barczystego studenta napełnia ją trwogą. Pamięta go dobrze w tym niepewnym świetle latarni; jego zuchwałe oczy i wydęte wargi sprawiły na niej przykre wrażenie. Instynktem właściwym kobietom przeczuła w nim zwierzę pełne niepohamowanej namiętności i znienawidziła go bezwiednie. Dlatego teraz pragnie odejść i febrycznie chwyta za klamkę, którą jej mały rzeźbiarz wydrzeć usiłuje.

— Nie pójdziesz tak szybko, ty ornamencie dziki! — woła, śmiejąc się szczerym, serdecznym śmiechem — Niechże choć dam ci karteczkę, że list mi oddałaś.

Kaśka decyduje się zaczekać, a Wodnicki zaczyna szukać przyborów do pisania. Dziewczyna tymczasem rozgląda się po pracowni. Nigdy jeszcze nie była w takim miejscu. Wprawdzie coś podobnego widziała już, idąc na cmentarz, ale zawsze nie było to, co tutaj.

Tam robili prości robotnicy w fartuchach, a spod ich młotów rodziły się same święte figury. Więc Pan Jezus na krzyżu, z wiecznie jednakowo przechyloną głową; wysokie anioły w fałdzistych spódnicach, z trąbami w spuchniętych rękach; małe dzieci przewiązane pieluszką i klęczące w bardzo niewygodnej pozie — słowem, cały ten legion figur kamiennych, ciosanych ręką drżącą jeszcze od wódki i ulicznej rozpusty, bez śladu natchnienia, pojęcia o prawdzie, o piękności cielesnej lub duchowej. Dla Kaśki przecież tamte wytwory sztuki były o wiele piękniejsze i bardziej przemawiające do jej trywialnej natury niż próbki geniuszu napełniające pracownię Wodnickiego.

Pracownia ta mieściła się w podłużnej, wysokiej salce przeznaczonej pierwotnie do innego użytku, a za staraniem jednego z członków wydziału, a protektora małego rzeźbiarza, oddana Wodnickiemu na tak zwane „atelier”.

Była to biedna pracownia ubogiego polskiego artysty, daleka od wytwornych i bajecznych przepychów, jakimi odznaczać się zwykły pracownie zagranicznych mistrzów. Ale było tam za to bogactwo talentu, przepych próbek genialnych, śmiałą ręką w jednej chwili tworzonych i dostatek myśli zakuwanych w materiał nędzny i skarżący się tym ubóstwem.

Na białych ścianach widniały kontury postaci kreślone węglem, grzeszące czasem przeciw skrupulatnej anatomii, ale pełne życia już w swych zarysach, dla oczu znawców tylko zrozumiałych. Rysunki te przecinały medaliony gipsowe lub z terakoty, porozrzucane niesymetrycznie, grupami, ot, tak w porządku tworzenia lub w chwili kaprysu. Na medalionach tych widniały profile rozmaitych ludzi — niekształtne głowy z upartymi czołami, o spłaszczonych czaszkach lub czyste, klasyczne rysy, ożywione uśmiechem lub pełnym znaczenia sfałdowaniem czoła. Były tam i płaskorzeźby, niewielkie, kwadratowe lub podłużne tablice, z których do pół wysuwały się figury smukłych, nagich kobiet, tańczących z tamburynami lub kąpiących się w lekko marszczonej wodzie.

Na środku pracowni stały dwie olbrzymie postacie sięgające aż do sufitu nagimi czaszkami. Dwa te olbrzymy, potworne swą wielkością, ohydne w tym nienaturalnym zwiększeniu, czyniły wrażenie słoni zamkniętych w ciasnej klatce niemieckich Thiergartenów.

Po odpowiednich emblematach, to jest po kluczach itd., poznać było można dwóch apostołów, Piotra i Pawła, przeznaczonych do przyozdobienia jednego z małomiasteczkowych kościołów.

Był to obstalunek zrobiony ze składek pobożnych parafian. Pragnęli mieć świętych tak wielkich jak żaden kościół w miasteczku; rozmierzyli na łokcie, wytargowali każdy centymetr i co tydzień niemal delegowano deputację dla zbadania, czy święci postąpili we wzroście i czy rzeźbiarz trzyma się ich uwag i wskazówek. Wielkie zmartwienie sprawił tej deputacji święty Paweł, który przynajmniej o czoło zdawał się niższy od świętego Piotra. Chcieli mieć świętych równych wzrostem, aby nie obniżać żadnego z nich w umyśle wiernych. Przez długi czas nudzili Wodnickiego, aby zrównał głowy apostołów.

— Cóż to panu szkodzi podnieść trochę świętego Pawła. Można go postawić na przykład na cegiełce albo na kamieniu.

Wodnicki zaciskał pięści i nie odzywał się wcale, tylko od czasu do czasu rzucał taki wzrok na gromadę „wiernych”, że głuchoniemy, niemylący się nigdy co do natury tego wzroku, chwytał w nadmiarze przestrachu garść gliny i zasmarowywał sobie twarz całą.

Kaśka z trwogą i szacunkiem spojrzała na święte figury. W małej salce zdały się jej olbrzymie, surowe, pełne grozy, nieubłaganie spoglądające na nią szarą powłoką swych źrenic. O podstawę oparte stały części pomnika sławnego historyka zmarłego przed kilkoma laty. I na tę pamiątkę składał się naród, ale nie garstka kilkuset sfanatyzowanych mieszczan, lecz kilkaset tysięcy ludzi, którzy kroczyli po ciemnej drodze rozświetlanej pochodnią płonącą w dłoni wielkiego pracownika.

Pracownik ten zstąpił do mogiły przedwcześnie, ale pochodnia zapalona jego ręką płonie na kartach ksiąg, które za życia kreślił. I jednozgodnie rzucono się do znoszenia ofiar na pomnik dla zgasłego historyka. Nikt nie wołał, nie uderzał w wielki dzwon, nie alarmował i nie dzwonił dziadowską puszką. Szli wielcy i mali, a najwięcej mali, i nieśli grosz drobny, z którego to grosza urosła mała stosunkowo sumka, ale dla naszego ubogiego kraju stosowna. Wykonanie pomnika powierzono także jednemu z „małych”, bo zmarły szczególniej tych „małych” ukochał, pracując dla nich, a ucząc ich „przeszłości”, w nich widział „przyszłość” kraju.

I Wodnicki odczuł pragnienie zmarłego; dlatego przy pomniku nie stała żadna wpółnaga niewiasta gasząca pochodnię lub goły geniusz z pochyloną rozpaczliwie głową. On umieścił u stóp pomnika małe, drobne pacholę, czytające z księgi, zadumane nad nią, zapatrzone w karty jak w obraz cudowny.

Pacholę to było bose i miało na sobie koszulkę przepasaną krajką. Rysy tej dziecinnej twarzyczki nie tworzyły greckiego profilu. Była to prosta, trywialna twarz chłopskiego dziecka o pomierzwionej, spadającej na oczy grzywie. Tylko w zmarszczeniu brwi, w kurczowym zaciśnięciu ust domyśleć się można było budzącej się w tej głowie myśli. Myśl ta drzemała lat tyle, dlatego wstawała teraz leniwie, boleśnie jakoś, ale wstawała zawsze i choć wolno, rozwijała się przecież.

Wodnicki z wrodzoną sobie genialną obserwacją cały ten proces budzenia się ludu uwięził w tej chłopskiej dziecinie siedzącej u stóp pomnika. Księga, z której dziecko czytało, nosiła tytuł jednego z dzieł zgasłego pisarza. I po cóż miał rzeźbiarz stawiać na straży pomnika geniusza z zagasłą pochodnią? Tylko twórcom dzieł znikomych, przemijających, przystoją podobne alegorie. Historyk, odsłaniając przeszłość, pracował dla przyszłości — i ta przyszłość uosobiona w ludzie przypadła mu do stóp pomnika.

Wzrok Kaśki zatrzymał się chwilę na tym dziecku bosym, biednym, znędzniałem. Dziewczyna z ludu odczuła mimowolnie prawdę i uśmiechnęła się do tej skamieniałej nędzy, która była jej wiernym odbiciem. I ona, będąc dzieckiem, bosa i w jednej koszuli, włóczyła się po łąkach, okalających przedmieścia. Gdy zaczęła czytać, siadała czasem pod murem fabryki z elementarzem w ręku, skurczona, z brwiami zmarszczonymi, wytężając całą swą uwagę na rozróżnienie czarnych znaczków zapełniających książkę. Później elementarz rzuciła w kąt, bo do nauki nie miała czasu, ani nawet wielkiej chętki, ale pamięć tych dni pozostała jej na długo. Dlatego teraz stoi uśmiechnięta, wpatrzona w to szare, kamienne dziecko, które odcina się od płaszczyzny i w wiecznym milczeniu pogrążone, przypomina jej młodość i nędzę dni minionych.

Niedaleko, oparta o drewniany koziołek, stała tablica środkowa, ozdobiona medalionem historyka. Wodnicki uwiecznił rysy tej twarzy z całym niemal brutalnym podobieństwem. Podobieństwo to przerażało na pierwszy rzut oka — ciało poszarpane ospą oddane zostało z jak najdokładniejszą prawdą. Rzeźbiarz nie idealizował, nie poprawiał natury — miał model brzydki i wiernie go naśladował. Tylko kształt głowy, czoła i wyraz ust wynagradzał sowicie ślady ospy. Było to dzieło drobne na pozór, ale traktowane energicznie, śmiało, pełne brzydoty i piękności zarazem, urągające przepisanym formom, zbaczające z wydeptanej ścieżki. Dla Kaśki był to tylko „ospowaty pan”... widziała tylko poszarpane ciało, nie bacząc na nic innego, nie czując piękności duchowej w profilu tej twarzy o ostrych, nieregularnych rysach

Po lewej stronie sali stał olbrzymi gipsowy Samson czekający na marmurową szatę, której prawdopodobnie nie miał nigdy dostać. Doskonały swą męską, potężną pięknością, bielał w jasnym świetle, jak zjawisko urągające swą nagością obydwom apostołom otulonym po same szyje w długie, fałdziste płaszcze. Piękny i strojny tą nagością, rozsiadł się dumnie na odłamku skały, zapatrzony w przestrzeń, podparty na muskularnej ręce. Niedaleko niego marmurowa Świtezianka, owinięta przejrzystą siatką znalezioną pewnie w wód głębinie, wznosiła w górę swą postać białą, smukłą jak lilia wodna. Poza nią jedna z artystek dramatu uśmiechała się, prezentując małą główkę strojną w grecką fryzurę i smukłą szyjkę tonącą w falach najdelikatniej rzeźbionych koronek. Biuścik ten powtórzony kilkakrotnie i porozrzucany w rozmaitych punktach pracowni, mienił się czerwonawą barwą terakoty i ożywiał jakby tchnieniem życia trupią białość gipsu lub szarą powłokę kamienia.

Wreszcie dokoła porozrzucane w najwyższym nieładzie leżały rozmaite ornamenty, sztukaterie, linijki, pokruszone medaliony, popiersia kobiece, płaskorzeźby, nogi gipsowe, kawałki rąk lepionych naprędce z gliny — jakieś twarze pochwycone w przelocie — projekty utworzone w chwili gorączki — słowem, cały ten chaos pełen ułamków, myśli, urywków, próbek talentu, czasem mieszczących w sobie odblask geniuszu czasem znów zgniecionych potężniejszym nad wszystko działaniem alkoholu. Tylko biust artystki uśmiechał się zawsze poprawny, wykończony, wypieszczony prawie. Ręka, która go tworzyła, musiała być pewna i śmiała, rzec można, że w gorączce szarpiącej duszę rzeźbiarza, on znajdował odpoczynek, wygładzając te rysy — rzeźbiąc delikatne kontury szyi. I ta uśmiechnięta kobietka wyglądająca z kącików pracowni zdawała się tu zapowiedzią jasnej, lepszej przyszłości. Wnosiła ze swym uśmiechem i figlarnym przechyleniem główki woń porządku i perfum do tej ubogiej, a bogatej w talent pracowni młodego chłopca. Była to widocznie Monna Bice Wodnickiego, strojna w koronki, z grzywką przyciętą i starannie zafryzowaną w tysiączne pierścienie.

Kaśka stała długą chwilę na środku pracowni, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Ogrom apostołów przerażał ją; nagość Samsona zawstydzała ją niezmiernie; patrząc na Świteziankę, rumieniła się

1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 47
Idź do strony:

Darmowe książki «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz