Wyspa skarbów - Robert Louis Stevenson (jak zacząć czytać książki TXT) 📖
Do karczmy, w której pracuje Jim, przybywa stary kapitan z tajemniczą skrzynią. Gdy mężczyzna umiera, chłopak postanawia sprawdzić, co znajduje się w skrzyni.
W ten sposób Jim wchodzi w posiadanie mapy prowadzącej do skarbu. Wkrótce postanawia zorganizować wyprawę po skarb, którego poszukują również dawni towarzysze zmarłego.
Powieść Roberta Louisa Stevensona została wydana po raz pierwszy w 1883 roku. Wcześniej była publikowana w odcinkach na łamach czasopisma dla dzieci „Young Folks”. Wielokrotnie ekranizowana i wznawiana stała się jedną z najbardziej znanych opowieści o piratach, a także nieprzerwanie obowiązującym wzorcem dla wielu kolejnych historii o tej tematyce.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa skarbów - Robert Louis Stevenson (jak zacząć czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
— Przepraszam pana, ale postąpiłby pan bardzo źle! — odpowiedział Silver. — Mógłby pan postradać swe drogocenne życie, może być pan tego pewny. Jestem teraz ciałem i duszą po waszej stronie i nie życzyłbym sobie, żeby nasza drużyna została uszczuplona i żebyś waszmość miał być pozostawiony sam, bo wiem dobrze, co waćpanu zawdzięczam. Ale tamci ludzie nie mogli dotrzymać słowa... nie, nawet gdyby chcieli to uczynić, a co więcej, nie mogli uwierzyć tak jak pan.
— Nie! — odpowiedział doktor. — Ty jesteś człowiekiem, który dotrzymuje słowa, dobrze wiemy o tym.
W każdym razie były to niemal ostatnie wieści o trzech piratach. Tylko raz usłyszeliśmy strzał z rusznicy w znacznym oddaleniu i przypuszczaliśmy, że polują. Zwołaliśmy naradę, na której postanowiono, że musimy pozostawić ich na wyspie — ku niezmiernej, muszę powiedzieć, radości Bena Gunna i za silnym poparciem ze strony Graya. Zostawiliśmy im znaczny zapas prochu i kul, sporą porcję solonego koziego mięsa, trochę lekarstw i nieco innych niezbędnych rzeczy, narzędzi, odzieży, zbyteczny żagiel, kilka sążni sznura, a także na specjalne życzenie doktora niezgorszą porcję tytoniu.
Na tym zakończył się nasz pobyt na wyspie. Przedtem jeszcze załadowaliśmy skarby, nabraliśmy dostatek wody i wzięliśmy resztę koziego mięsa, na wypadek jakiejś nieprzewidzianej potrzeby. Na koniec pewnego pięknego poranka podnieśliśmy kotwicę, co było bodaj jedyną czynnością, którą zdołaliśmy wykonać, i odpłynęliśmy z Zatoki Północnej. Nad nami powiewała ta sama bandera, którą kapitan rozwinął był i za którą walczył w warowni.
Jak wkrótce stwierdziliśmy, trzej korsarze śledzili nas lepiej, niż przypuszczaliśmy. Przedostając się bowiem przez cieśninę musieliśmy przybliżyć się do cypla południowego, tam zaś ujrzeliśmy wszystkich trzech klęczących na wydmie piaszczystej, z rękami wzniesionymi błagalnie do góry. Wszystkim nam żal się zrobiło pozostawiać ich w tym opłakanym położeniu, lecz niepodobna się było narażać na powtórny bunt, a zabierać ich z sobą do domu, by znaleźli śmierć na szubienicy, byłoby okrucieństwem. Doktor począł wołać w ich stronę, zawiadamiając ich o zapasach, któreśmy im zostawili, i o tym, gdzie mają je odnaleźć. Oni jednakże w dalszym ciągu wołali nas po imieniu i błagali nas na litość boską, żebyśmy się zmiłowali i nie porzucali ich na śmierć w takim miejscu.
Na koniec widząc, że okręt nie zmienia kierunku i chyżo oddala się od miejsca, gdzie ich wołania mogły być dosłyszalne, jeden z nich — nie wiem, który to mógł być — zerwał się na równe nogi z chrapliwym okrzykiem, złożył się muszkietem do ramienia i wystrzelił. Kula bzyknęła nad głową Silvera i przebiła grotżagiel.
Natychmiast pochowaliśmy się za burty, a gdy znów wyjrzałem, oni zniknęli już z wydmy, a sama wydma rozpływała się przed oczyma i zniknęła w rosnącej odległości. Tak skończyło się owo zajście. Jeszcze przed południem, ku mej niewysłowionej uciesze, najwyższy wierzchołek Wyspy Skarbów roztopił się w błękitnym kręgu morza.
Mieliśmy tak niewiele ludzi, że każdy z jadących na okręcie musiał przykładać rękę do pracy. Jedynie kapitan leżał na materacu na rufie i wydawał rozkazy, mimo bowiem znacznej poprawy w zdrowiu potrzebował wciąż jeszcze wypoczynku. Zdążaliśmy do najbliższego portu w Ameryce hiszpańskiej86, gdyż bez świeżych sił marynarskich nie moglibyśmy przedsiębrać podróży do ojczyzny. Zanim jednak tam dotarliśmy, przekorne wiatry i kilkakrotne huragany sprawiły, że opadaliśmy zupełnie z sił.
Był właśnie zachód słońca, gdy zapuściliśmy kotwicę w czarownej, okolonej lądem zatoce; natychmiast otoczyły nas wiankiem łodzie pełne Murzynów, Indian meksykańskich i Metysów, sprzedających owoce i warzywa i gotowych nurkować za rzuconymi w morze monetami.
Widok tylu wesoło nastrojonych twarzy, zwłaszcza czarnych, smak owoców podzwrotnikowych, a nade wszystko światła, które poczynały migotać w mieście, tworzyły uroczy kontrast z naszym niedawnym pobytem na ponurej i krwawej wyspie. Doktor i dziedzic wziąwszy mnie ze sobą poszli na ląd, aby tam spędzić czas przed nastaniem nocy. Tu spotkali kapitana angielskiego okrętu wojennego, wdali się z nim w rozmowę, poszli w odwiedziny na pokład jego okrętu i krótko mówiąc, przepędzili czas tak przyjemnie, że był już brzask dnia, gdy powróciliśmy na „Hispaniolę”.
Ben Gunn pozostał sam jeden na pokładzie, a gdy wróciliśmy na okręt, począł z dziwnymi wykrętami robić nam wyznanie. Silver uciekł! Gunn uległ był jego namowom i przed kilku godzinami dopomógł mu do ucieczki w łódce indiańskiej, teraz zaś zaklinał się, że uczynił to jedynie w celu zabezpieczenia naszego życia, które niewątpliwie byłoby wystawione na szwank, gdyby „ten człowiek z jedną nogą pozostał na okręcie”. Nie było to jednak wszystko. Kucharz okrętowy nie czmychnął z próżnymi rękoma. Niepostrzeżenie wdarł się do składu i zabrał stamtąd jeden z worów pieniędzy, wartości trzystu lub czterystu gwinei, aby ułatwić sobie dalszą wędrówkę.
Sądzę, że wszyscyśmy byli radzi, iż tak tanim kosztem uwolniliśmy się od niego.
Żeby już zakończyć to długie opowiadanie, powiem, że najęliśmy kilku nowych marynarzy, odbyliśmy bez przeszkód drogę do domu, a „Hispaniola” zawinęła do Bristolu akurat wtedy, gdy pan Blandly zamyślał wyprawić w drogę statek konwojowy. Z tych ludzi, którzy na niej żeglowali, powracało tylko pięciu: „Diabli i trunek resztę bandy wzięli”, przyszła pomsta i kara. Bądź co bądź, nie byliśmy jeszcze w tak srogich opałach jak inny jakiś okręt, o którym śpiewali:
Każdy z nas otrzymał sowitą część skarbów i użył ich mądrze lub nierozsądnie — zależnie od swego charakteru. Kapitan Smollet już zerwał z morzem. Gray nie tylko zaoszczędził swoje pieniądze, lecz opanowany naraz chęcią dobicia się wyższego stanowiska, zaczął kształcić się w swym zawodzie; obecnie jest szturmanem i współwłaścicielem pięknej fregaty, ożenił się i został ojcem rodziny. Co się tyczy Bena Gunna, dostał on tysiąc franków, które wydał czy roztrwonił w ciągu trzech tygodni lub powiedziawszy ściślej dziewiętnastu dni, gdyż dwudziestego dnia poszedł żebrać. Wówczas dostał posadę odźwiernego, właśnie tę, której tak bardzo obawiał się na wyspie. Żyje jeszcze do dziś dnia jako wielki ulubieniec wiejskich chłopców, dworujących sobie nieraz z niego, i jako wyborny śpiewak kościelny w niedziele i dni świąteczne.
O Silverze nie słyszałem już nigdy. Ten straszny marynarz z jedną nogą przestał wreszcie być zmorą mego życia i przepadł gdzieś bez śladu Prawdopodobnie spotkał się ze swą starą Murzynką i może gdzieś żyje szczęśliwie z nią i Kapitanem Flintem, w każdym razie bardzo mało jest prawdopodobieństwa, żeby miał zaznać szczęścia na innym świecie.
Sztaby srebra i broń jeszcze spoczywają, o ile mi wiadomo, tam gdzie zakopał je Flint, życzę im, żeby spoczywały tam spokojnie na wieki. Wołami i powrozami nikt mnie nie zaciągnie powtórnie na tę przeklętą wyspę! Najgorsze sny, jakie miewam, to te, w których słyszę łoskot bałwanów dokoła jej brzegów, lub gdy zrywam się z łóżka, a w uchu dzwoni mi przeraźliwy głos Kapitana Flinta: „Talary! Talary! Talary!”
Uwagi (0)