Chłopcy z ulic miasta - Halina Górska (światowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
„Wydaje się nawet, że to dość wesołe zajęcie. Biegnie z paczką gazet i krzyczy sobie, ile dusza zapragnie, a po drodze to zaczepi kogoś wesołym lub zuchwałym żartem, to poślizga się po zmarzniętym rynsztoku, to wskoczy do tramwaju lub uczepi się dorożki. Ale w rzeczywistości, ten »wesoły gazeciarz« nie jest wcale taki wesoły. Bo paczka gazet, którą niesie w ręku, ta paczka, tak lekka pozornie, gniecie nieznośnym ciężarem, jeśli pozostaje niesprzedana. Jego ochrypły krzyk staje się wówczas wołaniem rozpaczy (…)”.
W swej powieści reportażowej Chłopcy z ulic miasta Halina Górska, działaczka społeczna, opiekunka i przyjaciółka dzieci, pokazuje sceny z pracy świetlicy miejskiej dla dzieci. Korzystają z niej osoby młode wiekiem, lecz już doświadczone przez życie, niekiedy bardzo gorzko. W życiu społeczności świetlicy znajdują odzwierciedlenie najważniejsze problemy nie tylko ówczesnego „tu i teraz” (tj. bieżących spraw należącego do Polski wielonarodowego Lwowa lat 30. XX wieku), ale również problemy uniwersalne i ponadczasowe.
- Autor: Halina Górska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopcy z ulic miasta - Halina Górska (światowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Halina Górska
— Co to jest?! — wyszeptała do małego Pepi Glückaufa przerażona kobieta.
— To Termopile! — odpowiedział Pepi, który stał z boku i przyglądał się temu z zazdrością. — Ja nie mogłem polec, bo jestem Persem!
Ale nieczuła na wzniosłą chwilę historyczną dozorczyni wzruszyła tylko z pogardą ramionami:
— I to ma być nauka! Świrki9! Jak Boga kocham: świrki! — mruknęła. A potem dodała już głośno i niezbyt uprzejmie — A gdzie tu jest jaki opiekun? Bo pan gospodarz powiedział, że nie będzie już dłużej czekał z czynszem i żeby mu zaraz zapłacić!
Pan Piotruś, który jako król Leonidas poległ wraz ze swymi rycerzami, podniósł się, spojrzał ponuro na zuchwałą babę, zakłócającą mu spokój wieczny, wspomniał na pustki w kasie świetlicy i odparł dumnie:
— Niech przyjdzie i niech weźmie!...
Jednakże w zabawach z panem Piotrusiem trzeba było bardzo uważać, aby nie przekroczyć pewnych granic, na które pan Piotruś był niezmiernie wrażliwy, gdyż wówczas pan Piotruś obrażał się na winowajcę. Pozostawać zaś pod ciężarem obrazy i żalu pana Piotrusia było stokroć gorzej i ciężej, niż być wyrzuconym z sali za kołnierz lub otrzymać porządnego szturchańca od pana Piotra.
Tak więc np. wolno się było siłować, ale nie wolno się było bić, a już pod żadnym pozorem nie wolno było silniejszemu chłopcu uderzyć słabszego.
Wolno było zakląć, ale nie wolno było nikogo „wyzywać”.
Wolno było wyprawiać najdziksze harce, ale nie wolno było ze złośliwym zamiarem narazić kolegi na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo.
Kiedy np. przerażona panna Joasia usiłowała sprzeciwiać się „obyczajom wolnego ludu Bandar Log”, tłumacząc, że chłopcy mogą sobie porozbijać głowy, pan Piotruś wzruszał tylko ramionami i od powiadał obojętnie:
— Ach! Mój Boże! Na to są przecież chłopcami!
Ale gdy Janek podstawił nogę małemu Pepi Glückaufowi, „bo Pepi tak śmiesznie beczał, jak się rozciągał”, to pan Piotr nie rozmawiał z nim coś ze dwa dni, w ciągu których Janek nieszczęśliwy i zgnębiony włóczył się za nim krok w krok, zaglądając mu pokornie w oczy i powtarzając:
— Panie Piotrusiu! Już nigdy nie będę! Jak Boga kocham, że nie będę!
Czasem jednak zdarzało się, że pan Piotruś popadał w konflikt z panem Piotrem.
Myślę tu oczywiście o sprawie „Piotrówki” — zabawy, która stała się jego utrapieniem i przyczyną jego kompromitacji. Historia zaś jej była następująca.
Pan Piotr, wybrany przez chłopców prezesem samorządu świetlicy, miał ogromny kłopot z utrzymaniem porządku na bardzo nieraz gorących posiedzeniach. Wpadł więc na pomysł pomówienia z chłopcami o obyczajach panujących w parlamencie angielskim.
— W parlamencie angielskim jest zwyczaj — zakończył swe przemówienie — że jeśli speaker10 wstaje, to wszyscy posłowie muszą siedzieć. Zwyczaj bardzo mądry, gdyż w najgorętszej nawet kłótni, nikt nie może przeciwnikowi dać w zęby. A nie ma nic wstrętniejszego, niż jeśli ludzie próbują się przekonywać przy pomocy pięści. Proponuję więc, żeby i u nas zaprowadzić ten zwyczaj.
Chłopcy zgodzili się i odtąd na zebraniach panował wzorowy porządek. Jeśli tylko jakiś spór stawał się zbyt gorący, pan Piotr wstawał i spokój wracał. I nowe prawo wywarłoby zapewne zbawienny wpływ na życie świetlicy, gdyby nie to, że pewnego dnia Józka zaczęły nurtować teoretyczne wątpliwości: czy rzeczywiście, jeśli usiąść dobrze na stołku, „zaprzeć” się jak należy nogami i przechylić się (nie tracąc jednak równowagi) w bok, to — nie można?...
Z wątpliwości tych zwierzył się Frankowi i obydwaj postanowili spróbować.
Okazało się, że jeśli mieć11 poczucie równowagi, zręczność, wprawę i dobry „sztos12”, to nawet w parlamencie angielskim — można!
Wynik tego doświadczenia zelektryzował całą świetlicę, a w kilka dni później wszyscy chłopcy bawili się w nowo wynalezioną grę, zwaną „Piotrówką”. Skutki zaś tej gry były po prostu straszne: chłopcy posiniaczeni, z porozbijanymi nosami i podbitymi oczyma wyglądali jak inwalidzi wojenni, a w świetlicy — ani jednego całego stołka.
Pan Piotr zdawał w owym czasie jakiś egzamin i nie przychodził przez kilka dni do nas. Kiedy jednak wrócił, wszyscy opiekunowie powitali go wymówkami i zarzutami.
— To doprawdy wstyd i hańba, żeby opiekun wprowadzał do świetlicy podobnie dzikie, brutalne i niekulturalne zabawy!
— Czyście poszaleli?! — zawołał zdumiony pan Piotr — ja ich tego nauczyłem — ja?!
— Najlepszy dowód, że nazywają nawet tę grę „Piotrówką”.
Pan Piotr przypomniał sobie nagle swoją pogadankę o obyczajach w parlamencie angielskim i widocznie jakaś myśl zaświtała mu w głowie, bo urwał, poczerwieniał i jak burza wpadł do świetlicy.
— A łajdaki! A łobuzy! — zawołał już od progu. — To ja was uczę obyczajów parlamentarnych, a wy sobie z tego mordownię robicie?! Kto wpadł na ten pomysł, niech się natychmiast przyzna!
Józek westchnął ciężko, podrapał się w głowę i wysunął się z gromady.
Szczerość winowajcy ujęła pana Piotra, ale zapytał surowo:
— Czy ci nie wstyd, Józek, i czy nie uważasz, że zasłużyłeś na karę?
— Eh! Na jaką karę! Przecież ja chciałem tylko przeprowadzić doświadczenie, bo zaraz mi się zdawało, że w tym, co pan mówi, musi być jakiś szwindel13!
Pan Piotr poczuł się urażony.
— Co za szwindel? Z czym szwindel?!
— No z tym parlamentem i ze speakerem. Sam pan opowiadał, że Anglicy są tacy wysportowani, a tu nagle takiego głupstwa zrobić nie potrafią! Chociaż... może dorosłym jest trudniej... — i zerkając chytrze na pana Piotra dodał. — Mnie się na przykład zdaje, że pan by też nie potrafił!
— Potrafiłbym czy nie: nie twoja rzecz! — rozgniewał się pan Piotr. — To jedno wam zapowiadam, że jakbym was kiedy złapał na tej zabawie, to wasze niedoczekanie! I żebyście nie śmieli nazywać tej mordowni „Piotrówką”!
Ale że wątpliwości Józka ubodły go jednak, więc dodał jeszcze trochę zły, a trochę zaciekawiony.
— A co do tego, że dorosły by nie potrafił, to głupstwo! To byśmy jeszcze zobaczyli! Czy to znowu takie trudne?...
— A pewnie, że trudne! Zresztą... może pan przecież spróbować... Franek jest akuratnie pana wzrostu.
— Co takiego?! — oburzył się pan Piotr.
Ale podstępny Józek udał, że nie słyszy i westchnął znowu:
— Ale mnie się zda je, że nie potrafiłby pan!
Chłopcy zaś zaczęli mu przyświadczać.
— Ale! Gdzie tam! Dorosły tego nigdy nie potrafi! To nie jest zabawa dla pana...
I wtedy pan Piotruś zatriumfował nagle nad panem Piotrem.
— Dawać mi tu w tej chwili stołek! Franek! Siadaj!
Kiedy po kilku minutach panna Ela weszła do świetlicy, zastała pana Piotra i wszystkich chłopców zaabsorbowanych zakazaną grą.
— Panie Piotrze! — krzyknęła zdumiona i zgorszona.
Pan Piotruś opamiętał się natychmiast.
Stał przed panną Elą zmieszany i zgnębiony, jak schwytany na gorącym uczynku uczniak. I gdy chłopcy zobaczyli „swego” Piotrusia w tak upokarzającej sytuacji, zrobiło się im strasznie przykro i wstyd, bo poczuli, że właściwie to oni są tutaj winni. Nikt jednak nie wiedział, co zrobić i jak postąpić, żeby mu pomóc.
A wtedy najmłodszy ze wszystkich, siedmioletni Pepi Glückauf, który bał się zawsze jak ognia panny Eli, wysunął się niespodzianie naprzód i oświadczył odważnie, patrząc jej prosto w oczy:
— To nie jego wina! To ja go namówiłem!
— Tak wspaniałej zabawy chłopcy nie pamiętali już od dawna.
Bo nawet zabawa z panem Piotrusiem miała zawsze jakiś ograniczony teren i możliwości i musiało się, gdzieś, w najgłębszym kąciku serca wiedzieć, że przecież to nie jest — „naprawdę”.
Terenem jednak tej zabawy stał się cały Lwów, udział zaś w niej przyjęło14 całe miasto!
Nudne i szare „codzienne” ulice zmieniły się nagle w pełną niebezpieczeństw i przygód dżunglę, a w dżungli polowały na siebie dwa plemiona czerwonoskórych: Polacy i Żydzi15... Na obydwa zaś plemiona polowało wojownicze i napastliwe plemię policji.
Co za możliwości!... Co za radość!... Co za nagła rozmaitość i barwność życia!...
Z ciemnej jaskini bramy przyczajony dowódca — Józek, patrzy w wyludnioną ulicę.
Każdy krok odbija się w jej ciszy groźnym, wprawiającym serce w rozkoszne drżenie echem.
Policja czy — „oni”?
Oni!
Krótki, urwany sygnał i cała gromada wypada z zasadzki!
„Wrogie plemię” rzuca się do ucieczki.
Nie! Nie ujdziecie tak łatwo! Oddział Józka jest tylko garstką w gromadzie bratnich oddziałów!
Krzyczeć! Bić! Gonić!
Ale oto przeciągłe gwizdki policyjne przecinają już ze wszystkich stron powietrze i nagle z prawa i z lewa (zupełnie jak w filmie!) wysypują się policjanci, a po bruku łomoczą (o rozkoszy!) kopyta konnicy!
Być ściganym przez konnicę!
Przez prawdziwą konnicę!
Chłopcy pędzą aż do utraty tchu, choć od dawna już nikt ich nie goni. Wydaje im się, że to i oni galopują na koniach. (Pochylają się w pędzie ku przodowi, mocno trzymają się w strzemionach, a niewidzialne rumaki niosą ich jak wiatr!...)
Są upojeni szczęściem.
Jaka szkoda, że Piotrusia nie ma tu z nimi! On także musiał dzisiaj dokonać niejednego wspaniałego czynu!
Ale — co to? Żydowski sklep, w którym zapomniano spuścić żaluzje! Nieobroniona forteca wroga!
Kamień!
Trrrach!... I cała szyba wylatuje z łoskotem głośnym jak wystrzał!
„Zuchy! To się dopiero nazywa robota!” — Słyszą za sobą głosy. Kilku młodych panów z laskami i zielonymi wstążeczkami w klapach. Wesołe, miłe twarze, serdeczne spojrzenia — sprzymierzeńcy.
Jeden klepie po ramieniu promieniejącego z zadowolenia Janka, drugi sięga do kieszeni:
— Poczekajcie! Dostaniecie coś za to!
Wyjmuje garść zielonych kokardek i przypina je wszystkim.
Chłopcy są olśnieni.
To prawie jak dekoracja wojskowa!
Co powie panna Joasia, co powiedzą opiekunowie, gdy zobaczą ich odznaczenia?! To dopiero będą zadowoleni!
Jeden tylko Józiek odczuwa na tę myśl lekkie ukłucie niepokoju.
Jakieś zdania nagle przypomniane... jakieś okruchy rzucanych co dzień myśli... Panna Joasia gładząca macierzyńskim ruchem włosy Salka...
Ale odsuwa to wszystko od siebie.
Nie chce po prostu o tym myśleć.
Czuje do tego obrzydzenie! Otrząsa się po tym, jak po emetyku16!
A zresztą — to wszystko się zmieniło!
To było przedtem!
Teraz nawet pan Stach myśli już na pewno inaczej!
Teraz — przekonali się!
Jeden z panów coś mówi, a Józek czuje, jak pięści jego zaciskają się kurczowo, krew tętni przyśpieszonym rytmem, a nienawiść do wrogów burzy się w nim i podnosi jak fala przesłania mu oczy czerwoną mgłą!
Nienawidzi ich! Nienawidzi tych nędznych tchórzy, tych lichwiarskich kupczyków!
To już nie tylko rozkosz bitki, krzyku i swobodnego rozmachu, ale rozkosz — zemsty!
Są mścicielami krzywd swego plemienia!
Mądrego, szlachetnego i mężnego plemienia, które nie pozwoli, by plemię pasożytów i śmierdzących pluskiew żywiło się jego krwią!
Nie! Nie pójdą dziś do świetlicy!
Trzeba do końca wyzyskać ten dzień walki, trzeba nasycić się jego niebezpieczeństwem i gorącym upojeniem zemsty! Trzeba jeszcze bić się, jeszcze krzyczeć, jeszcze niszczyć!
Kiedy wreszcie późnym wieczorem wpadają do świetlicy, są podnieceni, rozgorączkowani, żądni okrzyków podziwu i pochwał.
W maleńkim pokoiku, w którym zwykle przygotowuje się herbatę, siedzą opiekunowie. Przyszli dziś wszyscy, wszyscy oprócz Piotrusia.
Ale nie wyglądają na to, aby „wspaniała zabawa” przejmowała ich radością. A nawet twarze ich i postawa są tak szczególne, że chłopcy zatrzymują się w progu zdziwieni.
Pan Leon i panna Ela siedzą zgarbieni i ponuro wpatrzeni w ziemię, panna Joasia jest dziwnie rozgorączkowana, panna Zosia z biblioteki ma zapłakane oczy, a pan Stach stoi przy oknie, bębniąc w szybę, pogrążony w zamyśleniu.
Najdziwniejsze jednak ze wszystkiego jest to, że nikt nie zwraca się do chłopców, nikt ich nie pyta, gdzie byli, co robili i dlaczego tak późno przychodzą.
Nawet panna Joasia „nie martwi się”. Wskazuje tylko roztargnionym ruchem drzwi sąsiedniego pokoju i mówi:
— Wchodźcie chłopcy, zaraz będzie herbata — a potem dodaje z rozdrażnieniem — tylko nie hałasujcie i nie wbiegajcie tu co chwila, bo my jesteśmy zajęci!
Chłopcy są tak bardzo zaskoczeni tym niezwykłym przyjęciem, że tylko część ich, z nagła stropiona i przycichła, idzie za jej wskazówką. Reszta stoi stłoczona i jakby wyczekująca w drzwiach. Ale panna Joasia już o nich nie myśli. Zwraca się do pana Stacha i, kończąc widocznie jakieś zaczęte zdanie, mówi:
— Nie! Nie powinien był tego uczynić!
— Tak! — potwierdza panna Zosia. — Nie powinien był! Czyż kiedykolwiek spotkał się wśród nas z niechęcią, podejrzliwością czy uprzedzeniem do jakiegoś żydowskiego kolegi?! Albo czy robiliśmy jakieś różnice pomiędzy polskimi, żydowskimi lub ukraińskimi dziećmi?!
I czy można, a nawet czy wolno porzucać sprawę dlatego, że są tacy, którzy nienawidzą?!
— Ja bym nawet powiedziała, że to jest tchórzostwo! Tak! Tchórzostwo! — woła panna Ela.
— No „tchórzostwo” to już jest za wielkie słowo — odzywa się cicho pan Stach. — Piotruś jest bardzo wrażliwy i mocno odczuwa najdrobniejsze nawet ukłucie. A to, przyznajcie sami, nie jest już ukłucie, tylko pchnięcie nożem!
Na dźwięk imienia pana Piotra chłopcy drgnęli: czyżby Piotrusiowi stało się coś złego?! „Pchnięcie nożem”! Co to ma znaczyć?!
— Co jest z Piotrusiem?! Co jest z panem Piotrem?! Dlaczego nie ma pana Piotrusia?! — krzyczą przerażeni, tłocząc się wokół opiekunów.
— Nic... nic... dziś nie przyjdzie, bo jest trochę niezdrów — uspakaja ich pan Stach. — Idźcie do sali, chłopcy!
Ale inni opiekunowie nie zwracają na nich uwagi i sprzeczają
Uwagi (0)