Chłopcy z ulic miasta - Halina Górska (światowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
„Wydaje się nawet, że to dość wesołe zajęcie. Biegnie z paczką gazet i krzyczy sobie, ile dusza zapragnie, a po drodze to zaczepi kogoś wesołym lub zuchwałym żartem, to poślizga się po zmarzniętym rynsztoku, to wskoczy do tramwaju lub uczepi się dorożki. Ale w rzeczywistości, ten »wesoły gazeciarz« nie jest wcale taki wesoły. Bo paczka gazet, którą niesie w ręku, ta paczka, tak lekka pozornie, gniecie nieznośnym ciężarem, jeśli pozostaje niesprzedana. Jego ochrypły krzyk staje się wówczas wołaniem rozpaczy (…)”.
W swej powieści reportażowej Chłopcy z ulic miasta Halina Górska, działaczka społeczna, opiekunka i przyjaciółka dzieci, pokazuje sceny z pracy świetlicy miejskiej dla dzieci. Korzystają z niej osoby młode wiekiem, lecz już doświadczone przez życie, niekiedy bardzo gorzko. W życiu społeczności świetlicy znajdują odzwierciedlenie najważniejsze problemy nie tylko ówczesnego „tu i teraz” (tj. bieżących spraw należącego do Polski wielonarodowego Lwowa lat 30. XX wieku), ale również problemy uniwersalne i ponadczasowe.
- Autor: Halina Górska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopcy z ulic miasta - Halina Górska (światowa biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Halina Górska
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Zdaje mi się, że ani jeden z uczonych europejskich nie wie, gdzie znajduje się planeta „Fraternitas”.
Odkrycie klubu gazeciarzy lwowskich pozostało dotychczas obce astronomii, a co więcej, uczeni nie podejrzewają nawet, że w naszym systemie planetarnym istnieje pewne niedopatrzenie karygodne i wysoce niepokojące.
Historia odkrycia, o którym chcę tu opowiedzieć, jest następująca:
Około roku 1932, każdy przechodzień zdążający wieczorem ulicami Lwowa, mógł z łatwością zaobserwować wzrost zainteresowań astronomicznych w tym mieście. Niedaleko bowiem lokalu, w którym mieścił się klub gazeciarzy, a często i na innych ulicach, można było spotkać o tej porze grupki chłopców od lat ośmiu do osiemnastu, stojących z zadartymi głowami i wskazujących sobie z namaszczeniem: Wenus... Mars... Jowisz... Saturn... Syriusz... Spica28... Wega...
Ciekawy przechodzień, który zatrzymałby się przez czas dłuższy przy takiej grupce, mógłby nadto usłyszeć rozmowy o tym, czy możliwe jest skonstruowanie własnymi siłami „prawdziwej” lunety, oraz o tym, że aeroplan29, balon i kula armatnia są „do niczego”, jeśli chodzi o podróż na Marsa, natomiast pocisk rakietowy załatwi tę sprawę w niedługim już zapewne czasie. A wówczas... a wówczas... kto wie, czy nie będzie potrzebnych kilku dzielnych i nielękających się niczego chłopców, którzy wylecą w przestworza jako pierwsi podróżnicy? Gdyby zaś nawet tacy chłopcy nie okazali się potrzebni, to przecież każdy z nich potrafiłby już sobie dać radę: „Ta joj! Ta żeby już tylko była ta rakieta!”...
I rzeczywiście, gdyby profesor Opel skonstruował w r. 1932 swój pocisk rakietowy i gdyby uczynił to we Lwowie, to mogę z niezachwianą pewnością twierdzić, że w czasie swej międzyplanetarnej podróży odkryłby pod ławkami cały klub gazeciarzy szwarcujących się na Marsa na gapę...
Winien zaś wszystkiemu był, oczywiście, pan Stach.
Nie można przecież nie zapalić się gorącą i nienasyconą ciekawością i żądzą poznania, słuchając, jak w olbrzymim bezmiarze świata rodzą się ze słońc planety, jak rozżarzone światy stygną miliony lat, jak pojawia się na Ziemi pierwsze życie, jak pierwszy człowiek, bezbronny i nieświadomy wobec natury i żyjący życiem drapieżnego zwierzęcia, powoli podnosi głowę, uczy się wytwarzać coraz to doskonalsze narzędzia, zdobywa coraz to nowe wiadomości, aż wreszcie, po milionach lat rozwoju, sięga zuchwałą myślą aż w niebo, mierzy przestrzenie wszechświata, bada istoty i drogi wirujących słońc, dalekich planet i ich księżyców.
— Bo pomyślcie tylko! — wołał pan Stach. — Księżyc, glob najbliższy Ziemi, oddalony jest od niej o 380 000 km! A człowiek zna nie tylko jego drogi, góry i doliny, ale nawet istotę budowy! Cóż zaś dopiero powiedzieć o dalszych planetach i gwiazdach?
A przecież te wszystkie planety to tylko planety naszego systemu słonecznego, wszechświat zaś jest nieskończony.
I pan Stach opowiadał o ludziach, którzy narażając się często na utratę stanowiska, szacunku, a nawet życia, służyli wiedzy i prawdzie, rozszerzali nasz widnokrąg, zdobywali dla nas nieskończoność wszechświata.
Czy jest więc w tym coś dziwnego, że każdy z chłopców pragnął zostać jednym z tych bohaterów nauki, że marzył o tym tak gorąco, jak inni chłopcy marzą o tym, by zostać Tomem Miksem30 lub choćby Kusocińskim31?
I nie tylko marzył o tym, ale starał się do tego przygotowywać, gdyż, jak się z rozmów z panem Stachem okazywało, słuchanie pogadanek nie stanowiło jeszcze dostatecznego przygotowania w tym kierunku... Trzeba się było wielu jeszcze rzeczy nauczyć i lekcje pana Leona, który miał dotychczas po trzech, czterech słuchaczy, poczęły się nagle cieszyć niezwykłą frekwencją.
Jeżeli pragniemy czegoś bardzo mocno i dążymy do czegoś wytrwale, to prawie zawsze marzenie nasze choć w części zostaje spełnione.
I wprawdzie (przynajmniej dotychczas) ani jeden z naszych chłopców nie został Kopernikiem, Keplerem czy Galileuszem, to jednak naszej świetlicy przypadł w udziale zaszczyt uczynienia pewnego spostrzeżenia, które było może wprawdzie spostrzeżeniem natury formalnej, ale niemniej, jak to się niebawem okaże, niezmiernie ważnym.
Oto pewnego dnia, podczas wykładu pana Stacha, Józek zapytał znienacka:
— Proszę pana, a... ziemia? Zapomniał nam pan powiedzieć, jak się nazywa ziemia.
Chłopców ogarnęło nagłe podniecenie:
— Tak! Tak! Że tez nikomu nie przyszło to dotychczas na myśl! Jak się nazywa ziemia?!
— Jak to, „jak się nazywa Ziemia”? — zdziwił się pan Stach. — No, Ziemia, to jest przecież... Ziemia...
— Dobrze, że „ziemia”. Ale to nie jest nazwa! Mars jest także ziemią! Ale im chodzi o nazwę. Bo jeśli np. Wenus nazwali tak ludzie dlatego, że świeci jasnym i pięknym blaskiem, a Wenus to bogini piękności, to jak nazwali ziemię, swoją ziemię, swoją własną planetę?!
Patrzyli na niego pełni gorączkowej ciekawości.
Pan Stach był po raz pierwszy zupełnie zmieszany i stropiony. Dłuższą chwilę milczał.
— Bardzo mi przykro, moi chłopcy, — powiedział wreszcie — ale Ziemia... hm... Ziemia... nie posiada nazwy.
— Nie posiada nazwy! Ależ to coś niesłychanego! Coś zupełnie nieprawdopodobnego! Coś, w co po prostu niepodobna uwierzyć!
Józek spojrzał nawet podejrzliwie na pana Stacha i powiedział surowo:
— Czy pan jest tego aby pewny?! Bo jeżeli pan tylko nie wie i blaguje, to niech się pan lepiej od razu przyzna!
A Janek dodał pojednawczo:
— Przecie każdemu może się zdarzyć... zapyta się pan jutro swego profesora na uniwersytecie i powie nam...
Ale pan Stach aż uderzył się w piersi z przejęcia i zapewnił uroczyście:
— Jak Boga kocham, że Ziemia nazwy nie posiada!
— Ale dlaczego?! Dlaczego?! Przecież to się w głowie nie mieści! Dlaczego ci uczeni jej nie nazwali?!
— Czy ja wiem? — powiedział zawstydzony pan Stach. — Czy ja wiem? Może zapomnieli? Uczeni są, jak wiadomo, trochę roztrzepani...
— Ładne „roztrzepanie”! Po prostu bagatelka! Zapomnieć nazwać ziemię!...
Pan Stach usiłował usprawiedliwiać.
— Bo widzicie... może oni nie przywiązują takiej wagi do nazw... a przy tym, rozumiecie, oni ciągle byli na Ziemi, z Ziemi robili swoje obserwacje, więc...
Ale Stefek, ten, który chodził do gimnazjum i który najlepiej ze wszystkich chłopców umiał się wysłowić, oświadczył stanowczo:
— To jest przedkopernikowski punkt widzenia!
— Jak to? Co przez to rozumiesz? — zdziwił się pan Stach.
— A tak! Ziemia jest punktem pozornie nieruchomym, z którego się robi obserwacje i dlatego się na nią nawet nie patrzy. Ale niechby się przenieśli myślą na Słońce i stamtąd spojrzeli, to zaraz by im się przypomniało, że planeta krążąca pomiędzy Wenus a Marsem nie ma nazwy!
Pan Stach westchnął smutno.
— I to prawda! Pewne rzeczy są w nas mocno zakorzenione...
— No dobrze! — zawołał Józek. — Ale przecież nie może być, żeby nikt tego dotychczas nie spostrzegł i nie zwrócił im na to uwagi! Każdy człowiek ma swoje imię, ba, nie tylko człowiek, ale nawet zwierzę, które żyje z człowiekiem. Każdego psa, krowę, kozę: wszystko się jakoś nazywa. Nie tylko państwo, ale miasto, najdrobniejsza nawet wioska ma swoją nazwę. A niektórzy, jak wybudują sobie willę czy domek, to go też jakoś nazywają. A Ziemia, cała Ziemia, która jest przecież ojczyzną i domem wszystkich ludzi, nie ma imienia?!
— A jednak — powiedział pan Stach. — Wyście pierwsi zrobili to spostrzeżenie.
I wtedy nagle Józka olśniła pewna myśl. Zerwał się jak podrzucony sprężyną i cały czerwony z przejęcia zawołał:
— Ale w takim razie... ale w takim razie... to myśmy to odkryli i... i mamy prawo ją nazwać!
Świetlica znieruchomiała z wrażenia, a pan Stach odpowiedział po chwili:
— Tak, to nie ulega wątpliwości: macie prawo ją nazwać!
Trudno wyobrazić sobie entuzjazm, jaki wywołało jego oświadczenie.
Otrzymać prawo nadania nazwy całej Ziemi! Czyż nie jest to zaszczyt większy niż najwyższe odznaczenie naukowe?!
— Tak! — powiedział pan Stach. — Ale musicie zdać sobie sprawę, że ciąży na was wielka odpowiedzialność! To przecież nie byle co: nadać nazwę całej planecie! To nie dziecinna zabawka. Pomyślcie! Taka olbrzymia Ziemia, tyle krajów, tyle ludzi, tyle ras... a wy musicie nadać jej taką nazwę, żeby wszyscy ludzie byli z niej zadowoleni, żeby przyjęli ją jako swoją, a nie narzuconą sobie, bo wszakże Ziemia jest wspólną ojczyzną ich wszystkich!
Chłopcy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Tak, w istocie, spadł na nich wielki zaszczyt, lecz i wielka odpowiedzialność.
Przez dłuższą chwilę w świetlicy panowała zupełna cisza.
Pierwszy przerwał ją Janek:
— No... — zaczął wahająco — istnieje przecież kometa Haley’a... więc może by...
— Co „może by”?! — przerwał z oburzeniem Józek. — Może nazwiesz ją „planetą Józka” dlatego, że ja pierwszy zauważyłem, iż nie posiada nazwy?!
Chłopcy wybuchnęli śmiechem, a Józek dodał jeszcze:
— Trzeba nie mieć oleju w głowie, żeby wpaść na taki idiotyczny pomysł!
— Bardzo słusznie — potwierdził Stefek — jeżeli już uczcić kogoś, to chyba nie siebie samego, ale swój kraj! Ja bym zaproponował, żeby nazwać ziemię „Planetą Białego Orła”. Przecież jeżeli może być „Wielki Pies”, to tym bardziej może być „Biały Orzeł”?
Wielu chłopcom podobała się ta myśl, ale Fed’ko powiedział:
— To nie jest sprawiedliwe. Skąd wiesz, czy inne narody się na to zgodzą?
— Mnie się też to nie wydaje słuszne, chociaż byłoby mi bardzo przyjemnie nadać całej ziemi taką nazwę — powiedział pan Stach. — Musimy przecież pamiętać o tym, że nazwa ta musi być jednakowo droga wszystkim narodom!
— Już mam! — zawołał Moniek. — To jest taka myśl, że sami zobaczycie, co to jest za myśl! Nazwijmy ją imieniem jakiegoś wielkiego człowieka, ale takiego wielkiego człowieka, żeby jego imię było znane i drogie na całej ziemi i żeby wszystkie narody uznały, że to jest największy człowiek na świecie!
Chłopcy zgodzili się, ale wybór okazał się bardzo trudny.
— Napoleon! — zaproponował Jasiek.
— Aj! Jakiś ty mądry! — sprzeciwił się Moniek. — Dlaczego on ma być drogi wszystkim na całym świecie?! Dla tych, których pobił, to on nie jest wcale drogi, nie bój się!
Zgodzono się po długich sporach, że tym wielkim człowiekiem, którego imię ma nosić cała Ziemia, nie może być ani wojownik, ani zdobywca, tylko ktoś, kto zrobił dla wszystkich narodów coś dobrego, ale to coś tak dobrego, iż wszyscy ludzie zgodnie uznają, że on właśnie jest najgodniejszy tego zaszczytu.
Posypały się imiona wielkich lekarzy, uczonych, artystów, odkrywców, wynalazców.
Ale nie było zgody.
Każdemu z chłopców wydawało się, że „jego” wielki człowiek jest „największy na całym świecie” i że to, co on zrobił, było najważniejsze dla ludzkości. Spór zaostrzał się coraz bardziej i byłoby może nawet doszło do bójki, gdyby nie interwencja pana Stacha, który powiedział:
— Moi kochani! Wydaje mi się, że od imienia jednego człowieka, choćby to nawet był naprawdę wielki człowiek, nie można nazwać całej Ziemi! Każdy z was ma swojego ukochanego bohatera. A wiecie dlaczego? Dlatego, że jest on uosobieniem wszystkich jego tęsknot i pragnień. Na przykład Józek chciałby być wielkim podróżnikiem i odkrywcą, więc zawołał „Amundsen!”, Maniek ma chorą matkę i wie, jaką usługę w jej chorobie oddał Roentgen, więc zawołał „Charles Vaillant32”, Janek chce się uczyć o gwiazdach, więc powiedział „Kopernik!”, Stefek pragnąłby zostać muzykiem, więc uważa, że Chopin. A jeszcze inni sądzili, że należałoby uczcić majora Reed’a33, Lindbergha34, Galileusza, Edisona, Mickiewicza, Gutenberga, Szewczenkę35. Jeśli zaś nawet taka mała świetlica nie może się zgodzić na wybór jednego człowieka, to co za kłótnie powstałyby dopiero na całym świecie!
Tak. Chłopcy musieli przyznać słuszność panu Stachowi. Ale... ale to nie rozwiązywało sprawy.
Pierwszy raz, odkąd świetlica świetlicą, panowała w niej tak długo głucha cisza. Chłopcy siedzieli pogrążeni w głębokiej zadumie, z głowami wspartymi na rękach i tylko Józek uderzał się od czasu do czasu pięścią w czoło, gdyż (jak twierdził) „w ten sposób przychodzą mu zawsze do głowy dobre pomysły”.
Ale „dobre pomysły” nie przychodziły i zrozpaczony Józek po jakimś piętnastym uderzeniu zawołał:
— Panie Stachu! Może ci uczeni wcale nie zapomnieli, tylko po prostu, tak jak i my, nie mogli niczego wymyślić?!
W tej chwili jednak drzwi świetlicy roztwarły się z rozmachem i nagle ukazał się w nich pan Piotruś, ciągnąc za rękę — Cygana!
Tak! To był Cygan! Nasz Cygan! Wyrywał się panu Piotrusiowi przerażony i dziki, jak małe leśne zwierzątko!
Gwiazdy, planety, nazwa dla Ziemi — wszystko to na chwilę zniknęło i rozproszyło się i cała świetlica z jednym okrzykiem radości, jak gdyby zwalił się z niej gniotący ją od kilku miesięcy ciężar, rzuciła się ku niemu.
Na próżno Cygan wyrywał się i usiłował uciekać.
Porwano go na ręce, podniesiono w górę, huśtano, całowano, wciskano mu cukierki, monety, obrazki, kolorowe papierki, a wreszcie postawiono go na stole, tak, żeby wszyscy mogli go oglądać... I wówczas Fed’ko, jak gdyby przypomniawszy sobie o czymś, pobiegł po ping-ponga i chciał się z nim bawić, zaraz, natychmiast... Ale inni także chcieli się bawić z Cyganem i zaczęto się już nawet sprzeczać o to, kto będzie pierwszy...
Cygan stał z początku cicho, przestraszony i oszołomiony. Ale powoli poczynał widocznie rozumieć, bo usta jego rozchyliły się w prześlicznym uśmiechu, ukazując białe jak perełki, drobne ząbki, a czarne oczy utraciły swój wyraz zuchwalstwa i przyczajonej ostrożności i stały się wilgotne i zarazem błyszczące jak gwiazdy.
Uwagi (0)