Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖
W życiu Jerzego pojawia się coraz więcej tajemniczych postaci — pod mostem widzi tę samą trzyosobową grupę ludzi, przybierających za każdym razem identyczne pozy, a wśród tłumu zakonnic dostrzega sobowtóra swojej narzeczonej.
Wkrótce poznaje jednego z dziwnych mężczyzn i kobietę, która mu towarzyszy. Okazuje się, że interesują się oni tajemniczymi rzeczami. Jerzy wkracza w świat przepowiedni, chiromancji, wędrówek poza ciałem, a także demonicznych wpływów femme fatale i magicznej zemsty…
Powieść Salamandra autorstwa Stefana Grabińskiego, została opublikowana w 1924 roku. Nazywany polskim Edgarem Allanem Poem Grabiński był najpopularniejszym przedstawicielem nurtu fantastyki grozy w Polsce. Zasłynął jako autor mrocznych powieści i noweli, jego bohaterowie konfrontują się nie tylko z tajemniczym światem mar i demonów, lecz także z dwudziestowiecznym światem uwikłanym w nadzieje i niepokoje związane z rozwojem cywilizacyjnym.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— Kim pani jesteś?!
Tamta, nie zmieniając pozycji w fotelu, odparła spokojnie:
— Wszyscy korzystamy tu z prawa masek. Proszę uszanować i moją. Zresztą nikt pani nie zmuszał do pokazywania ręki.
— Zupełnie słusznie — poparło ją parę głosów.
Dama w „tango” bez słowa przeszła do sali sąsiedniej i zniknęła w tłumie wirujących w takt walca.
Wtedy poczułem nieprzepartą chęć usłyszenia wróżby z ust tej niezwykłej kobiety. Lecz Halszka usiłowała mnie wstrzymać:
— Jerzyku, daj spokój, ja się takich rzeczy ogromnie boję. Może ci powiedzieć coś złego, jak tamtej pani.
— Ależ Halko — uspakajałem ją półgłosem — przecież to tylko zabawa — taka sobie salonowa rozrywka w antrakcie31 między jednym turem32 walca a drugim.
I przystąpiłem do chiromantki, wyciągając lewą dłoń:
— Może mnie z kolei zechce pani wywróżyć coś z ręki?
Drgnęła i żywo obróciła się ku mnie. Uczułem na sobie mocne spojrzenie jej oczu.
— Panu? — zapytała z wahaniem w głosie. — Wolałabym wstrzymać się od wróżby.
— Jerzy! — usłyszałem za sobą błagalny szept Halszki. — Sama ci odradza. Chodźmy stąd, Jerzy!
Słowa te, choć ciche, zdaje się dotarły do uszu wróżbiarki, wywołując skutek wprost przeciwny intencjom mej narzeczonej.
— Zresztą — rzekła, decydując się nagle — spróbuję coś wyczytać z pańskiej dłoni. Ponieważ podał mi pan rękę lewą, zaczniemy od odgadywania przeszłości i charakteru. U mężczyzny bowiem lewa ręka jest negatywną i rejestruje tylko to, co już minęło lub jeszcze trwa do chwili obecnej; u kobiety jest wprost przeciwnie. Cóż? Nie obawia się pan ewentualnych rewelacji?
— Ani trochę — odpowiedziałem ze sceptycznym uśmiechem.
— W takim razie zaczynamy... Ręka pańska przedstawia dość rzadki typ mieszany: jest to ręka artysty i myśliciela.
— Ben toccato33! — pochwalił doża, który nagle znalazł się, nie wiadomo jak, za moimi plecami.
— Proszę nie przeszkadzać! — upomniał go któryś z gości.
— Kształt palców i paznokci zdradza usposobienie nerwowe i łatwo pobudliwe. Jest pan chorobliwie ambitny i tęsknisz do sławy; poklask tłumu mile łechce twe wrażliwe ucho. Mimo to ma pan okresy, w których pogardzasz blichtrem ziemskiego szczęścia, i wtedy zamykasz się w niebotycznej świątyni swych rozmyślań. Charakter ich mistyczny skłania się ku panteizmowi34 i panpsychicznej35 kontemplacji świata... Dzieckiem musiał pan być nadzwyczaj pobożny; ślady głębokiej wiary przetrwały do dnia dzisiejszego... Stosunek do przyrody, zrazu ścisły i serdeczny, później rozluźnił się nieco. Nic dziwnego; jest pan wychowankiem miasta... Dzieciństwo miał pan „sielskie, anielskie” do dwunastego roku życia, tj. do śmierci ojca. W okresie młodzieńczym chorował pan długo i ciężko. O ile się nie mylę, przeszedł pan dwukrotnie operację. I gdyby nie dziwny przypadek, kto wie, czybyśmy dziś oglądali pana między nami. Wyleczył pana człowiek bez doktorskiego dyplomu...
Umilkła wyczerpana widocznie wysiłkiem duchowym; na czoło jej wystąpiły perły potu...
Byłem zdumiony. Wszystko, co powiedziała, było prawdą. Skąd ta kobieta znała tak dokładnie pewne szczegóły z mego życia? Tak niechętnie dzielę się nimi z ludźmi, że wydaje mi się wprost wykluczonym, by mogła je pozbierać u mych znajomych... Charakterystyka mojej osobowości była wprost świetną!
— Przejdziemy do ręki prawej — przerwała ogólne milczenie niepewnym trochę, jakby od nagłego wzruszenia, głosem. — Ta u mężczyzny jest pozytywną i wróży przyszłość.
Z pewnym niepokojem podałem jej prawą dłoń. Ktoś szarpnął mnie silnie za rękaw. Odwróciłem się i spotkałem błagalne spojrzenie Halszki:
— Dość tej zabawy, Jur! Proszę cię, nie pytaj o więcej!
— Za późno — odpowiedziałem szeptem — nie wypada mi już teraz cofać się.
— Linia życia — zaczęła wróżbiarka, śledząc uważnie rysunek mej dłoni — ma bieg szczególny.
I podnosząc ku mnie swą zagadkową, pod koronką maski ukrytą twarz, dodała dobitnie:
— Zrządzeniem wszechwładnego losu zbliżył się pan ku punktowi węzłowemu dwu przeciwnych sobie prądów; w chwili obecnej stoisz na płaszczyźnie wrogich sobie śmiertelnie wpływów. Jesteś jak wędrowiec na rozstaju dróg. Od decyzji pańskiej dużo zależy. Może czyjeś życie nawet?... A tu wije się pięknym, wyraźnym szlakiem „linia Księżyca”, zwana też „mleczną drogą”; zapowiada liczne podróże na lądzie i morzu; dalekie Południe uśmiecha się panu: widzę dużo bujnych egzotycznych kwiatów i złoty piasek pustyni. Lecz linia ta zwykle zależy od poprzedniej; zdarzenia, które nam przepowiada, zawarunkowane są drogą, którą pan obierze pod wpływem jednego z wymienionych przeze mnie prądów... A oto „linia Fortuny”, kapryśna, zwodnicza linia między „wzgórkiem Jowisza” a „wzniesieniem Marsa”. Ma pan wielkie powodzenie u kobiet i łatwo zdobywasz przyjaźń u mężczyzn. Lecz strzeż się człowieka o siwych włosach! Fałszywy to przyjaciel!...
Przeciągły, sardoniczny śmiech był odpowiedzią na ostatnią przestrogę. Obejrzałem się w kierunku, skąd zabrzmiał, lecz ujrzałem przed sobą same poważne, skupione twarze ludzi śledzących z zajęciem przebieg wróżby.
— Nie ufaj też pięknej jasnowłosej osobie, która chwilowo zdołała cię opętać.
Tu głos jej załamał się na chwilę, a ręka, którą oparła na przegubie mojej, zaczęła drgać w nerwowym ataku. Nagle powstała i zwracając się wprost ku mnie, rzekła mocnym, przedziwnie wibrującym głosem:
— Szczęście, prawdziwe szczęście, rozkosz i bogactwo przyniesie panu z sobą inna kobieta. Dzień jej na horyzoncie pańskiego życia już zaświtał. Tamta nigdy nie zostanie twoją żoną.
Ostatnie słowa wróżby zmieszały się z okrzykiem Halszki. Blada jak płótno obsunęła się bez pamięci w moje ramiona.
— Wody! — zawołałem, rozglądając się bezradnie wokoło.
— Mamy lepszy środek — odezwał się tuż przy mnie spokojny głos doży. — Niezawodny.
I przytknął do nozdrzy omdlałej flakonik z solami. Niemal równocześnie Halszka otworzyła oczy i wyrzucając z piersi głęboki oddech, uśmiechnęła się przecudnie:
— Gdzie ta kobieta? — zapytała rozglądając się z trwogą.
— Proszę się uspokoić — odpowiedział doża, pomagając mi wyprowadzić ją z pokoju do buduaru dla pań. — Już jej tu nie ma. Wśród zamieszania, które wywołała swym nietaktownym finałem, wymknęła się z domu... Awanturnica! — dokończył ciszej, przez zęby.
U wejścia do gotowalni zatrzymaliśmy się. Halszka zniknęła za kotarą, ja z dożą skierowałem kroki do szatni dla mężczyzn: był czas najwyższy wracać do domu. Po drodze dziękowałem memu towarzyszowi.
— Komu mam zawdzięczać pomoc i okazaną nam sympatię? — zapytałem zatrzymując się pod arkadą przedsionka. — Moje imię: Jerzy Drzewiecki.
W odpowiedzi doża zdjął maskę, wyciągając równocześnie przyjaźnie rękę.
— Więc to ty, Andrzeju?! — zawołałem zdziwiony, poznając zamyśloną twarz Wierusza.
— Tak, to ja. Gra rozpoczęta. Cokolwiek się zdarzy, pamiętaj o tym, że jest na świecie ktoś ci z duszy życzliwy, ktoś, kto interesuje się tobą żywiej, niż przypuszczasz. Do widzenia, Jerzy!
I uścisnąwszy mi rękę, szybko zbiegł schodami ku wyjściu. Po chwili pomagałem już Halszce przy wsiadaniu wraz z matką do karetki.
— Do widzenia, Jur! — rzuciła na pożegnanie, wyciągając ku mnie swą małą, drobną rączkę. — Do widzenia w sobotę! Pamiętaj!
— Do widzenia, najdroższa!
Powóz ruszył, zanurzając się w poranną mgłę.
Wtem w świetle latarni, dogorywającej przed bramą, stanęła przede mną smukła, szczelnie w płaszcz otulona postać kobiety. Poznałem chiromantkę. Chwyciła mnie za ramię i ściągnąwszy maskę z twarzy, szepnęła:
— I ja oczekuję w sobotę. Kocham pana i dlatego musisz być moim. Oto mój adres.
I wcisnąwszy mi w rękę bilet wizytowy, przepadła w półmroku zarania.
Stałem długo jak wryty, nie mogąc uczynić kroku naprzód. W uszach brzmiały wciąż słowa wróżbiarki jak nieprzeparty rozkaz, gdy palce ściskały kurczowo białą, sztywną kartę. Powoli, prawie bezwiednie podniosłem bilet do poziomu oczu i odczytałem:
— Kama Bronicz. Parkowa 6.
Kobieta z mostu Św. Floriana mieszkała w domu Wierusza!...
W męce przeszedł mi czwartek i piątek. Te dwa dni wpłynęły decydująco na długi okres mego życia, zarysowują fatalnie plan przyszłych zdarzeń. Gdy po bezsennej nocy z piątku na sobotę wstałem wcześnie nad ranem i wyjrzałem przez okno na senny jeszcze świat, uczułem w całej pełni, jak jestem wewnętrznie rozbity; liść klonu chwiejący się za szybą na wietrze był odporniejszym na wpływy środowisk, niż byłem nim ja.
Mimo to — rzecz dziwna — czułem się w swej słabości szczęśliwym; dobrze mi było z tym słodkim bezwładem uczuć i woli. Z hedonistyczną lekkomyślnością zepchnąłem odpowiedzialność za wszystko na czyjeś barki i dałem unosić się nieznanemu prądowi, którego zbliżanie się odczuwałem coraz wyraźniej z każdą nadchodzącą godziną. Après moi le déluge!37...
O jedenastej rano przebrałem się i poszedłem do Grodzieńskich. Przy powitaniu wyczytałem w jej oczach utajoną obawę i niepewność. Mój śmiech swobodny, beztroski rozproszył wszystko; wkrótce swawoliła jak dzieciak.
Po obiedzie, koło trzeciej, przyszła kolej na garden party38. Pozostawiono nas samych w olbrzymim, dziewiczym parku rodziny Grodzieńskich. Park ten, pół ogród, pół las, jest unikatem w swoim rodzaju. Podobno niegdyś stanowił część Dobieckiej Puszczy, która rozciągając się na przestrzeni kilkunastu mil, kryła w swym wnętrzu burzliwą, głębokim jarem przebierającą się Drucz. Puszczę wykarczowano — pozostała rzeka i park Grodzieńskich, szczątek minionej chwały boru.
Rodzina Halszki z pietyzmem usiłowała podtrzymać jego pierwotny charakter. Toteż park wyjątkowo rozległy sprawiał istotnie raczej wrażenie lasu. Tylko drobną jego część, przytykającą bezpośrednio do dworku, poddano wpływom ogrodniczej kultury — ogromna reszta, od lat nie tykana ostrzem nożyc, nie kaleczona strychulcem39 sekatora, żyła w stanie dzikim bujnie i swobodnie. Nikt nie pełł zarosłych trawą ścieżek, nikt nie zbierał nagromadzonej stosami leżaniny, chrustu, nie usuwał obalonych przez jesienne burze pni. Toteż dostęp do niektórych miejsc był niemożliwy. Potężne, z wykrotów drzewnych powstałe zasieki, niezdobyte, drapieżnie jurzące40 się zastrzały broniły zazdrośnie parkowych komyszy. Dlatego park Grodzieńskich był od lat przytułkiem dla wszelkiego rodzaju dzikiej zwierzyny, która nie płoszona przez dworskie polowania, chroniła się chętnie pod jego opiekuńcze spławy.
Najpiękniejszą była partia południowo-zachodnia, gdzie park, staczając się w łagodnej pochylni ku rzece, dotykał wydłużonym klinem zakrętu Druczy. Tam skierowaliśmy z Halszką swe kroki. Ująwszy się za ręce, jak para roześmianych pogodą nieba dzieci, szliśmy starą, wysłaną warstwami zeschłych liści drożyną. Nad nami sklepił się strop poplątanych konarów, szumiał szeroki rozhowor41 dębów.
Włożyła mi rękę pod ramię i opierając głowę na piersi, mówiła:
— Jak tu dobrze, Jur, nieprawdaż? Wszystko tu takie czcigodne, uroczyste...
— Dusza starodrzewu — odpowiedziałem, chłonąc błękit jej oczu. — Twój ojciec, Halszko, musi bardzo kochać przyrodę?
— O tak — uwielbia ją jak poganin. Nieraz spędza całe dni w najgłębszych ostępach lasu. Po każdej takiej przechadzce jest dziwnie zamyślony i nie zwraca uwagi na otoczenie.
— Las działa jak narkotyk; można się upić jego duszą.
Umilkliśmy i czas pewien słychać było tylko szelest liści roztrącanych przez nasze stopy. Ona pierwsza przerwała milczenie:
— Ojciec jest przy tym człowiekiem nadzwyczaj przesądnym.
— Dotychczas nie zauważyłem tego rysu.
— Bo się z tym kryje nawet przed nami. Zdaje mi się, że odziedziczyłam po nim podobne skłonności.
— Ty, Halszko?
— Dziś właśnie rano, zanim przyszedłeś, miałam sposobność przekonać się o tym.
— Czy mogę dowiedzieć się bliższych szczegółów?
— Owszem. Odczuwam potrzebę zwierzania ci się nawet z najbłahszych przeżyć.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością.
— Jestem trochę znużona przechadzką. Usiądźmy na chwilkę tutaj, na mchu.
— Doskonale! — odparłem, rozścielając jej miękki, szkocki szal, który niosłem przewieszony przez ramię.
— A zatem — zaczęła — dziś rano, na godzinę przed twoim przybyciem, siedziałam sama na werandzie, kończąc poranną toaletę. Wtem na stopniach od ogrodu ujrzałam jakąś żebraczkę, która z wyciągniętą ręką prosiła o wsparcie. Wzrok starej nie podobał mi się: w czarnych, namiętnych oczach czaiło się coś złośliwego; na ustach zwiędłych i sinych błąkał się zagadkowy uśmiech.
By się jej pozbyć jak najprędzej, kazałam jej zaczekać na schodach, obiecując wynieść za chwilę jałmużnę. Na nieszczęście nie mogłam znaleźć portmonetki, którą przez roztargnienie położyłam wczoraj na niewłaściwym miejscu. Nareszcie udało mi się ją odszukać. Odliczywszy parę sztuk monety, wróciłam, by wręczyć je żebraczce. Lecz zamiast na stopniach tarasu zastałam ją w obrębie werandy, szukającą czegoś na taflach posadzki, tuż koło krzesła, które przed chwilą zajmowałam. Spostrzegłszy mnie, szybko zgarnęła coś ręką do czerwonej chusteczki, zawiązała skwapliwie na węzeł i rzekła uśmiechając się złośliwie:
— Dziękuję panience za trud i dobre chęci. Zdobyłam tu rzecz stokroć cenniejszą dla mnie od złota. Adieu42, piękna panno! Adieu!... A w przyszłości prędzej usuwaj z podłogi ślady, które pozostawia po sobie poranne manicure, jeśli nie chcesz, by coś z twych różanych paluszków nie dostało się w obce ręce.
I z cichym, zjadliwym chichotem zbiegłszy po stopniach, zniknęła za bramą wchodową.
— Szczególna przygoda... Więc pieniędzy nie przyjęła?
— Nie. Mam wrażenie, że prośba o jałmużnę była tylko pretekstem do wnęcenia się na werandę.
— Hm... tak by wyglądało.
— Po jej odejściu uczułam nieokreślony lęk, którego nie mogę opanować dotychczas.
— Ależ, Halszko, jesteś przeczulona! Lepiej nie myśleć o tak błahym zdarzeniu.
— Boję się czegoś tej dziadówki. Babka moja mówiła nieraz, że ucięte włosy, paznokcie lub wypadły ząb powinno się natychmiast palić, by nie dostały się do cudzych, wrogich rąk.
— Cha, cha, cha! I ja coś o tym słyszałem. Ale to przecież śmieszny zabobon, Halko. Doprawdy, nie pojmuję, jak możesz przywiązywać do czegoś podobnego jakąkolwiek wagę.
— A jednak ta baba zabrała z sobą coś ze mnie. Wiesz, Jur, czasem zdaje mi się, że wskutek tego powstał między mną a tą czarownicą tajemniczy, choć niewidzialny związek.
— Przesadzasz. Pod wpływem chwilowego rozdrażnienia wyolbrzymiasz rzeczy nikłe i niegodne twej uwagi... Brr... Chłodno tu jakoś... Chodźmy na słońce!
Westchnęła z uczuciem ulgi i podała mi ramię:
— Masz słuszność. Jak ty umiesz zawsze uspokoić mnie, Jur!
Przytuliłem ją do siebie i tak szliśmy czas jakiś... Las przerzedził się i spoza trzonów drzewnych zamigotało ciche, drzemiące jezioro. Nad brzegami zarosłymi sitowiem unosiły się roje błękitnoskrzydłych ważek, pluskotały kurki wodne, pruły wiosenną
Uwagi (0)