Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖
W życiu Jerzego pojawia się coraz więcej tajemniczych postaci — pod mostem widzi tę samą trzyosobową grupę ludzi, przybierających za każdym razem identyczne pozy, a wśród tłumu zakonnic dostrzega sobowtóra swojej narzeczonej.
Wkrótce poznaje jednego z dziwnych mężczyzn i kobietę, która mu towarzyszy. Okazuje się, że interesują się oni tajemniczymi rzeczami. Jerzy wkracza w świat przepowiedni, chiromancji, wędrówek poza ciałem, a także demonicznych wpływów femme fatale i magicznej zemsty…
Powieść Salamandra autorstwa Stefana Grabińskiego, została opublikowana w 1924 roku. Nazywany polskim Edgarem Allanem Poem Grabiński był najpopularniejszym przedstawicielem nurtu fantastyki grozy w Polsce. Zasłynął jako autor mrocznych powieści i noweli, jego bohaterowie konfrontują się nie tylko z tajemniczym światem mar i demonów, lecz także z dwudziestowiecznym światem uwikłanym w nadzieje i niepokoje związane z rozwojem cywilizacyjnym.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Wsiedliśmy do łódki ukrytej wśród brązowych pałek rokiciny. Odwiązałem łańcuch i wparłszy wiosło o ląd, odbiłem się mocno. Zabulgotała wytrącona z drzemki popołudniowej woda, zawirowały osadzie i męty. Łódź, otarłszy się burtami o kolana rogoży44, roztrąciła kożuchy pleśni i wypłynęła na środek. Sterowałem ku skalistej wysepce w południowym kącie jeziora. Ten granitowy wykwit gruntu był zagadką. Skąd się tu wzięły skały pierwotne? Okolica płaska, typowo równinna, nie usprawiedliwiała w niczym tej anomalii. Szara, poszarpana ściana wystrzelała groźnie ponad wierzchołki najwyższych drzew parkowych.
Gdy podpłynęliśmy na odległość kilku metrów do wyspy, zerwała się z gniazd po wnękach rzesza jaskółek i zatoczywszy nad nami parę kręgów, wróciła do skalnych kryjówek. Okrążyliśmy wyspę, szukając miejsca do wylądowania. Strome, urwiste brzegi, obszyte na głucho krzami45 głogu i jeżyny, strzegły zewsząd wejść i dostępów. Tylko od strony południowej, tam, gdzie jezioro zwężało się gwałtownie, by kilkanaście metrów dalej runąć po zboczach parku potężnym wodospadem do Druczy, zauważyłem za występem skały małą przystań. Ostrożnie, trzymając się brzegu, by nie wpaść w ramiona silnego już w tym miejscu prądu, opłynąłem cypel i zawinąłem szczęśliwie do zatoczki. Wyrzuciwszy z dna łódki łańcuch, okręciłem go mocno parę razy dookoła pnia przybrzeżnej sosny-karlicy, po czym zwróciłem się do Halszki, która w milczeniu śledziła wart46 wody:
— Wysiadamy?
— Koniecznie? Czy nie lepiej obserwować stąd, z łódki? Widok wspaniały!
— To prawda. Można podziwiać i z tego ruchomego pomostu.
Zająłem ostatnią ławkę przy dziobie, gdy ona, usiadłszy na szalu rozpostartym na dnie łódki, oparła się plecami o moje kolana.
— Lubię ten szum, Jerzy.
Odchyliła ku mnie głowę.
— Dobrze ci tutaj?
I pochyliłem się ku jej słodkiej twarzy.
— Jak w zaczarowanym śnie — odparła, podając mi usta. I znów słychać było tylko huk wodogrzmotu... Spad był potężny: ciche, rozlane powyżej wysepki szeroko wody jeziora nagle ujęte w kleszcze brzegów spadały przez wąską skalistą szyję jakich 200 metrów w dół ku poziomowi rzeki. Stąd, z wysokości wysepki, widać było tylko chmurę pian i wrzątek wodnej ciekliny, obrzucającej białymi płatami wiecznie mokre ściany wąwozu. A tam, w dole, gdzie rozbita na miazgę woda przeciskała się pomiędzy pylonami czarnych, strażujących raf, widniała w rozstępie wąwozowego wylotu błękitna, spokojna już wstęga Druczy.
Godzina była trzecia, nasycona słońcem popołudnia, rozleniwiająco senna. Z nagrzanej ziemi unosiły się ledwo dostrzegalne fale powietrza, drgając w przestworzu niby kosmiczny eter. Od lądu szły zapachy ziół i leśnych kwiatów, z wody bił surowy, rybą i szuwarem zaprawiony obrzask. O łódkę uderzały co chwila wilgotne płetwy fal, pluskocząc po burtach rytmem pieszczoty, rozkręcał się z cichym zgrzytem, to znów przypadał gnuśnie do brzegu żelazny wąż łańcucha...
— Halszko! Co za dziwna godzina!
Odpowiedział mi jej równy, głęboki oddech. Usnęła jak dziecko. Z opartej na mych kolanach z ufnością głowy zesunęła się parą długich płowych warkoczy i spłynęła na dno łodzi.
Ostrożnie, by jej nie obudzić, podniosłem jeden do ust i całowałem długo, tuląc namiętnie do twarzy. Ciepłe, wonne włosy dziewczyny...
Wtem, podniósłszy oczy na rzekę, ujrzałem w przerwie pomiędzy skałami płynące powoli czółno z siostrami z klasztoru klarysek. Dwie pracowały przy wiosłach, jedna przy sterze, inne z rękoma wplecionymi w różańce błądziły zamyślonym spojrzeniem po wodzie. W chwili, gdy łódź mijała ujście jeziora, zasuwając się już swym dziobem za skałę, jedna z zakonnic, ocknąwszy się z zadumy, zwróciła twarz w naszą stronę. Przez sekundę oczy jej spoczęły na nas z wyrazem głębokiego smutku, po czym wyciągnęła ku nam ręce spętane w czarne korale. W tej chwili czółno pchnięte silniejszym uderzeniem wiosła znikło za skalnym zrębem, unosząc z sobą postaci mniszek. Spojrzałem zaniepokojony na Halszkę. Twarz jej cicha, półotwarte usta i oczy łagodnie przymknięte upewniły mnie, że śpi spokojnie jak dziecko. Nic nie widziała.
Nagle ramię jej, dotychczas bezwładnie opuszczone wzdłuż ciała, poruszyło się; prześliczne rzęsy zadrgały nerwowo parę razy i podniosła powieki.
— Zasnęłam? — zapytała rumieniąc się jak jutrzenka.
— Na krótką chwilę — odpowiedziałem pieszcząc pukle47 jej włosów na skroni. — Tylko na bardzo krótką chwilkę.
— Miałam taki dziwny sen...
— Musiał być chyba przyjemny, bo przed samym przebudzeniem uśmiechnęłaś się.
— Nie wiem, jak go sobie tłumaczyć... Szłam jakąś łąką pełną czerwonych maków, szłam powoli, to strącając parasolką purpurowe głowy kwiatów, to biorąc je do bukietu przy piersi... Na mur, który otaczał łąkę, padał cień mój głęboki i soczysty, bo było południe... W pewnej chwili ujrzałam naprzeciw siebie postać siostry zakonnej. Szła ku mnie. Twarz posępnie słodką pochyliła ku ziemi, w palcach przesuwała korale różańca. Stanąwszy przy mnie, podniosła ciemne, przejmujące do głębi oczy i ujmując mnie pod ramię, rzekła cicho:
— Nareszcie przyszłaś. Czekałam na ciebie dość długo, siostro. Pójdź ze mną! Będzie nam dobrze z sobą.
I zawróciwszy mnie z drogi, poprowadziła w stronę wprost przeciwną tej, którą iść zamierzałam. Przed nami w perspektywie słonecznej dali zarysował się średniowieczny klasztor... Obudziłam się...
— Szczególne!...
— Tak mi czegoś smutno, Jur — poskarżyła się.
Milcząc, spuściłem łódkę z łańcucha. W pół godziny potem wstępowaliśmy na stopnie tarasu, na którym oczekiwali nas już zaniepokojeni trochę naszą długą nieobecnością starzy Grodzieńscy.
W czasie podwieczorku mówiliśmy mało. Halszka była zamyślona i smutna, ja dziwnie podniecony i nieswój. Co chwila spoglądałem na zegarek, zdenerwowany posuwaniem się wskazówek, jakby szybszym niż zwyczajnie. Koło piątej, nie mogąc przezwyciężyć wewnętrznego przymusu, wstałem w ciągu rozmowy i pożegnałem się.
— Pan odchodzi dziś tak wcześnie? — zapytała pani Grodzieńska, patrząc na Halszkę, w której twarzy wyczytałem niemy wyrzut.
— Muszę — tłumaczyłem się niezgrabnie. — Mam posiedzenie w Związku o wpół do szóstej, a stąd do lokalu dość daleko.
W przedsionku Halszka chwyciła mnie za rękę, przyciskając ją mocno do serca:
— Jur — błagała głosem drżącym, przez łzy — nie odchodź ode mnie w tej chwili! Tylko nie teraz! Mam jakieś złe przeczucia.
— Nie mogę. Muszę tam być dzisiaj koniecznie. Jutro będę u was znowu. Nie bądźże dzieckiem, Halko!
I szybko zbiegłem po schodach. Nieubłagana wola kierowała mnie w stronę Parkowej. Wskoczyłem do przejeżdżającego tramwaju i po kwadransie znalazłem się u wylotu znanej mi dobrze ulicy. Teraz szedłem powoli, umyślnie zwolniwszy kroku, by się wewnętrznie opanować.
— Numer 6! — powtarzałem w myśli, jakby w obawie, żeby nie zapomnieć. — Numer 6!
— Ależ to willa Wierusza! — uświadomiłem sobie, jakby budząc się z ciężkiego uśpienia. — Może to jego kochanka?
Ogarnęła mnie wesołość.
— Kama Bronicz kochanką Andrzeja! Cha, cha, cha! Kapitalny pomysł!
Lecz mimo wszystko bilet wskazywał ten adres.
— Dlaczego on kryje się z tym przede mną? Byłem przecież u niego już tyle razy i nigdy mi o tym nic nie wspominał. Przeciwnie, zdaje się być dla niej wrogo usposobionym.
Uczułem coś w rodzaju niechęci do przyjaciela.
— Siwy Don Juan! — mruknąłem przez zęby. — Stary hipokryta!
Stanąłem przed willą.
— Nr 6 — odczytałem półgłosem na tabliczce bramy. — Nr 6. No, tak — to przecież tutaj. Nie ma cienia wątpliwości...
Drzwi w siatce były uchylone. Wszedłem na ścieżkę ogrodową. Wyłoniło się pytanie:
— Co teraz? Dokąd zwrócić się? Jeśli pójdę przez werandę, spotkam się oko w oko z nim, jeśli wejściem z tyłu, natychmiast zawiadomi go sługa. W ogóle, gdzie właściwie ona mieszka? Rozkład domu i ubikacji48 znam przecież na wylot. Miałżeby istnieć jeszcze jakiś zamaskowany zręcznie pokój, o którym dotychczas nic nie wiedziałem? A w takim razie kto mnie tam zaprowadzi?
Wszedłem do sieni wejściem tylnym i nagle zdumiony zatrzymałem się w progu.
Przede mną rozciągał się w półmrocznej amfiladzie kolumn koryncki krużganek.
— Gdzie jestem? — usłyszałem pytanie, rzucone między marmurowe trzony. — Gdzie jestem?!
Głos mój brzmiał obco, jakby nie z mojej piersi. Gdzie się podziała ta wąska, płomykiem gazu zwykle rozświetlona sień, którą mnie tyle razy wyprowadzał? Gdzie się podziało troje drzwi wychodzących na tę sień?
Przetarłem ręką oczy, by przekonać się, że nie śnię. Gdzieś pod stropem rozbłysnęła łagodnym światłem grecka lampa; od kolumn padły na stiukową posadzkę cienie, w górze, na głowicach rozkwitły liście akantu. Spłoszony półmrok skurczył się, zmalał i przykucnął w głębi kamiennej alei...
Wtem pomiędzy filarami ujrzałem Wierusza. Szedł odwrócony ode mnie profilem, sztywny, z oczyma zatopionymi w przestrzeń, przed siebie, jak lunatyk... Podszedłem, by doń przemówić, gdy coś mnie w nim uderzyło: Andrzej nie szedł, lecz płynął w powietrzu. I nagle w moich oczach rozwiał się na tle jednej z kolumn.
— Andrzeju! — krzyknąłem, opasując ramieniem gładki, obły trzon. — Andrzeju, co to znaczy?!
Odpowiedziało mi echo dziwnie zniekształcone...
Odwinąłem się od kolumny bezradny; okrutna samotność wkradła się do serca i rozpanoszyła wszechwładnie. Na chybił trafił zacząłem iść w jakimś kierunku, aż dotarłem do jakichś schodów, pnących się krętą linią do góry. Środkiem stopni spływała ku mnie krwawą strugą czerwień kobierca.
Wejście na piętro? — pomyślałem, wpatrując się w twarz Merkurego, podtrzymującego posochem żyrandol u stóp klatki schodowej. — Tu nigdy przedtem schodów nie było! Dom jest przecież parterowy!
— Tędy na górę — zapraszała gościnnie wyciągnięta ręka bożka.
Więc poszedłem na górę. Na piętrze, tuż naprzeciw schodów, zastałem szeroko rozwarte drzwi od pokoju.
Wszedłem. W głębi, pochylona nad naczyniem kształtu czary, stała Kama, ściskając w podniesionej ręce jedwabne lasso. Usta jej wyrzucały słowa ciemne dla mnie i niezrozumiałe.
Podniosła głowę. Para oczu fanatycznych, oczu pantery uderzyła mnie, paraliżując wolę.
— Nareszcie! — usłyszałem głos jej idący skądś, z nieskończonej dali i uczułem, jak zęby jej wgryzają się w moje wargi.
— Tyś mój! — szeptała oplątując się dookoła mnie skrętem bluszczu. — Teraz tyś już mój! Kochasz mnie?
— Kocham — odpowiedziałem spętany czarem jej namiętności. — Jakżeś piękna dziś, Kamo!
I piękną była w istocie. Z obcisłej, szafranowożółtej tuniki w czarne tulipany wykwitała jej drobna, kształtna głowa w otoku włosów koloru miedzi, niby płomienna orchidea. Twarz owalną, bladą, z siatką lazurowych żyłek na skroniach przepalał żar oczu o barwie szafiru... Rzuciła się na sofę lubieżnie niedbała, leniwa, nęcąca.
— Chodź do mnie, Jerzy! — wezwała kusząco.
Usiadłem przy niej, pojąc oczy harmonią jej ruchów. Wdzięk ich był nieporównany. Gibkie, opięte w obcisłą suknię jej ciało wiło się przede mną w nieuchwytnych, wciąż zmieniających się liniach. Mimo woli nasunęło się szczególne porównanie.
— Kamo! Wyglądasz w tej chwili jak prześliczna złota jaszczurka, wygrzewająca się w skwarze słońca.
Porwała się z sofy jak pod razem bicza; w cudnych, aksamitnych oczach zapełgotały żagwie gniewu:
— Jak śmiesz?!
— Ależ, Kamo, czy cię to obraża? Przyszło mi tak do głowy ni stąd, ni zowąd.
— Nie lubię podobnych porównań — odpowiedziała cierpko, wracając do poprzedniej pozycji.
— Przepraszam cię, Kamo.
Przyciągnęła mnie niemym ruchem ramion ku sobie. Uczułem zawrót głowy i dreszcz rozkoszy. Gdzieś, w wizyjnej oddali wyłoniła się twarz Halszki w męce błękitnych oczu — lecz zasłonił ją zaraz purpurowy płaszcz namiętności. W uściskach moich pieściłem młode, pachnące ciało, rozszalałe wargi moje piły słodycz dziewiczych, stromych piersi, a ręce zanurzały się w miedziany bugaj jej włosów, przesuwając przez palce sypkie, bezcenne ich złoto...
Wtem usta moje, błądzące po jej biodrach, natrafiły na przeszkodę: szeroka, czarna szarfa zakrywała część ciała między lewą pachwiną a żebrem.
— Zrzuć tę przepaskę, Kamo! Niechaj nie pozostanie ani jedna cząsteczka twego ciała, której by nie dotknęły wargi moje!
Przycisnęła mocno dłonią szarfę i rzekła stanowczo:
— Nie wolno.
— Dlaczego?
Zaśmiała się przekornie:
— Nie należy być zbyt ciekawym. Może kiedyś, później, gdy się z sobą bardziej zżyjemy, wszystko ci wytłumaczę. Zresztą czy ci tak bardzo na tym zależy? Czyż mnie i tak całej nie posiadasz?
I zaczęła wodzić ręką po mej piersi.
— Masz skórę delikatną i białą jak u młodej dziewczyny. Czy zmywasz się czasem mlekiem?
— Co za przypuszczenie! To trochę za kosztowny kosmetyk.
Nie odpowiedziała. Tylko oddech jej stał się szybszym i piersi zaczęły silnie falować. Czułem, jak dłoń jej spływa po mym ciele coraz niżej, jak jej białe, wąskie palce sycą się czarem dotknięcia.
— Kamo! — zawołałem w pewnej chwili. — Przy tobie można oszaleć z rozkoszy!
Czas płynął. Koło siódmej wieczorem, gdy pokój rozświetliły blaski ośmioramiennego pająka, oboje byliśmy wyczerpani pieszczotą. Więc oparłszy się plecyma o kobierzec nad sofą i splótłszy się za ręce, patrzyliśmy na siebie przez mgłę upojenia.
— Co to za medalion? — zapytała nagle, sięgając ręką ku mej szyi.
— Pamiątka — odparłem niechętnie, otrząsając się z miłosnego odrętwienia.
Położyła go sobie na dłoni i otworzyła wieczko.
— Zostaw to, Kamo, proszę cię.
— A! Włosy! Jasnopopielate włosy!
Wyrwałem jej z rąk przedmiot.
— Tak ci drogie? — zapytała z przekąsem. — To pewnie jej włosy, co? Tej pięknej panny, z którą byłeś na maskaradzie?
— Tak — to włosy z warkocza mej narzeczonej.
— Cha, cha, cha! Co za sentyment!
— Przestań, Kamo!
— A to dlaczego? Któż mi zabroni?
— Proszę cię — dodałem łagodniej — nie mówmy teraz o tym. Dobrze?
— Nie cierpię jej! — szepnęła mściwie.
Mimo woli zadrżałem.
— Co robiłaś w chwili, gdy wchodziłem do tego pokoju? — zapytałem, by sprowadzić rozmowę na inny temat.
— Czekałam na ciebie.
— Patrzyłaś w głąb tej czary — rzekłem, zbliżając się do stołu, na którym w środku zakreślonego kredą koła stał szczerozłoty puchar. — Co to za napój? Wino?
— Woda. Czysta woda, tylko w stanie namagnetyzowania.
— A te znaki tu, na obwodzie koła?
— Symbole siedmiu planet. Ten tu, w kształcie kółka, z krzyżykiem u spodu — to znak Wenery; wskazuje, że w sferze jej wpływów ważniejszym jest moment zasobu sił życiowych niż warunki środowiska.
— Na nim skupiłaś swą uwagę, gdy wchodziłem?
— Nie. Ten moment operacyjny zaszedł znacznie wcześniej. Gdy wchodziłeś, wyglądałam już wyników na powierzchni wody; szukałam w niej wizerunku twej twarzy.
Spojrzałem na nią przerażony.
— Ty mnie przyciągnęłaś do siebie
Uwagi (0)