Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
Wspomnienia niebieskiego mundurka to powieść autorstwa Wiktora Gomulickiego osadzona w realiach XIX-wiecznej Polski.
Autor opisuje rzeczywistość ówczesnej szkoły powiatowej dla chłopców w Pułtusku, ukazuje również ich pozaszkolne życie i rozterki. Gomulicki zwraca uwagę na realia społeczne, problemy przystosowania się uczniów pochodzacych z różnych warstw społecznych, relacje zachodzące w klasie, różnych nauczycieli i podejście do nauczania, a także sposoby spędzania wolnego czasu, zabawy, rozterki i dylematy młodzieży tamtych czasów.
Wspomnienia niebieskiego mundurka są bardzo cennym obrazem życia młodych ludzi w XIX wieku. Zainteresuje i dorosłych, i dzieci ze względu na ciekawe i pełne humoru, ale także wzruszające przedstawienie tak odległych lat.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Nagle ktoś woła w pobliżu:
— Te, knot!...
Nie wiadomo skąd, malec odgaduje od razu, że to o nim mowa.
Zwraca się w stronę głosu, który płynie z wysoka, i widzi swego protektora, stojącego na wierzchu dwóch ławek, w postawie Kolosa Rodyjskiego41, z ręką przyjaźnie ku niemu wyciągniętą.
Nieprzełknięte jeszcze jedzenie nie pozwala tłuścioszkowi przemówić — oczyma tylko zapytuje: czego chcą od niego?
— Nazywam się Kozłowski Karol! — krzyczy miniaturowy kolosik. — A ty, knocie?
Malec zrozumiał, że tu idzie o rzecz ważną: o wzajemną rekomendację. Nie można jej uchybiać nawet wówczas, gdy się w tak niezwykłej formie odbywa. Więc, połykając z pośpiechem ser, najgłośniej jak może odpowiada:
— Moje nazwisko: Mieszkowski Piotruś!...
— Piotruś? — wrzeszczy tamten, starając się przekrzyczeć hałasujących w pobliżu kolegów. — Bardzo mi przyjemnie! Lubię pasjami Piotrusiów! Ściskam twą rękę, Piotrusiu!
Przy tych słowach, potrząsa kilkakrotnie dłonią w powietrzu.
W tejże chwili odwraca się, wymierza psztyczka w ucho najbliższemu koledze i zeskoczywszy, daje nurka pod ławkę.
Okrągłe oczy Piotrusia Mieszkowskiego wyrażają zachwyt. Jest dumny z posiadania tak dzielnego kolegi...
Hałas wzmaga się z każdą chwilą. Obawiać się można, że od grzmotliwego tupania zapadnie się podłoga, że szyby popękają od okropnego krzyku. Kładzie temu kres wejście inspektora.
Sama postać zwierzchnika i wyraz jego twarzy wzbudzają lęk. Niezbyt wysoki, ale gruby, z wielkim wystającym brzuchem, z dolną wargą wysuniętą, z wiecznym „marsem” na czole, przemawia krótko, głosem basowym, gniewnym.
Chłopcy nic prawie nie rozumieją z jego przemowy. Powtarza się w niej nieustannie: obowiązek... obowiązek... obowiązek... Piękne i wzniosłe słowo! — Ale żeby do umysłów dziecięcych trafiło, musi występować w towarzystwie słów innych: prostych, serdecznych...
W klasie staje się cicho — ale razem z ciszą pada na nią dziwna posępność. Iskrzące się wesołością oczy tracą nagle blask, z kilku piersi wydobywa się mimowolne westchnienie. Wszystkie twarze smutnieją.
Dzieci czują instynktem, że w ich życiu zaszło coś przełomowego. Bywaj zdrowa, swobodo ptaszęca! Bywaj zdrów, „śnie złoty! śnie na kwiatach!” Pomiędzy dniem wczorajszym a dzisiejszym wyrósł nagle mur nieprzebyty, kamienny.
A na tym murze czernieje groźnie słowo: Obowiązek.
Ha, pogodzić się trzeba z koniecznością!... Dzieciństwo trwać wiecznie nie może; życia samą zabawą wypełnić niepodobna. Już ksiądz prefekt w swej pierwszej nauce moralnej wspomniał, że za nieposłuszeństwo pierwszych rodziców cały rodzaj ludzki został skazany na pracę, że człowiek w ciężkim znoju chleb swój zdobywać musi...
O Adamie! O Ewo! — Jakże was serdecznie te wszystkie niebieskie mundurki nienawidzą! O wężu, wężu przewrotny! Godny, żeby cię na środku klasy rozciągnięto i pozwolono kulawemu Szymonowi ćwiczyć aż do zdechnięcia!...
Po odejściu inspektora odbywa się pierwsza lekcja — potem druga. Ale są to lekcje tylko z nazwiska42. Co chwila coś je przerywa: to przychodzi nowy uczeń; to stolarz wnosi nową ławkę; to któryś z nauczycieli wypukuje kolegę „na minutkę”, która przeciąga się do całego kwadransa; to przybywa stróż szkolny z kartką od inspektora; to matka jednego z „knotów” przybiega zdyszana niosąc chleb z zimną cielęciną, którego „nieboraczek zabrać zapomniał, tak się wyląkł dzwonka — bo toto jeszcze małe, delikatne i nie przywykło”...
O dziesiątej zjawia się raz jeszcze inspektor i każe „knotom” iść do domu, nazajutrz zaś „punkt o siódmej” stawić się na mszę uczniowską, „nie spóźniając się ani na sekundę, gdyż punktualność to ich obowiązek, obowiązki zaś swe obowiązani są” itd.
Gdy Karol Kozłowski przeciska się przez zatłoczony niebieskimi mundurkami korytarz, rozdając na wszystkie strony ukradkowe kuksańce, psztyczki, „gruszki stolarskie” i uszczypnięcia — ktoś pociąga go nagle z całej siły za połę...
Ogląda się i spostrzega — Piotrusia.
— Lubisz orzechy? — pyta malec, z miną pełną zarazem uprzejmości i zakłopotania.
— Co nie mam lubić! — odpowiada tamten.
— To przyjdź do mnie. Mam cały worek.
— Oho! — A gdzie ty „stoisz”?
— U Wojcieszkowej, na Starym Mieście, wpodle43 reformatów.
Piotruś wyraża się po prostu — cały jest pełen sielskiej prostoty. Czuć go bardziej dworkiem, niż dworem.
— Przyjdę! — zgadza się wyniośle Kozłowski i szybko odchodzi.
Ale niebawem znów go ciągną za połę.
— A co mi dasz za to? — dopytuje malec nie uważając sprawy za skończoną.
— Mam piłkę... Chcesz?
— Iiii... Pewnie parcianka.
— Nie, włosianka. Na wierzchu skóra prawdziwa.
— Eeee!... Taka to nie bardzo odskakuje.
Kozłowski, silnie już zirytowany, wybucha:
— Patrzcie go! Knot jeden! Chciałby pewnie dętki albo lanki za swoje głupie orzechy! Możesz je schować dla siebie. Ty jeszcze, kochanku, nie znasz Kozłowskiego. Ja wcale twoich orzechów nie potrzebuję!
Malec stoi przez kilka chwil w milczeniu.
Twarz jego wyraża zupełne ogłupienie.
— Jak nie, to nie! — przemawia wreszcie z flegmatyczną rezygnacją.
I przełożywszy tekę z jednej pachy pod drugą, odchodzi z wolna w swoją drogę.
Kozłowskiego zajęły tymczasem całkowicie wróble, których całe stadko zbiegło się do rozsypanego na ulicy obroku. Płoszy je swą teką, potem biegnie za spłoszonymi i pędzi je przed sobą, dopóki nie przefrunęły przez mur do ogrodu klasztornego.
O Piotrusiu i jego orzechach zupełnie zapomniał.
Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie doń prostą drogą. W jednym miejscu przystanął, żeby przypatrzeć się mularzom44, pracującym przy budowie nowej kamienicy; w innym, żeby wypytać przekupkę o cenę gruszek, jabłek, śliwek, pestek dyni i ziarn45 słonecznikowych (kupować tymczasem nie chce — no i nie ma za co); w innym jeszcze, żeby postraszyć żydowskiego bachórka46 i ucieszyć się, widząc jak pada, fikając gołymi, tłustymi nożynami...
Nie wiadomo jak i kiedy znalazł się na moście staromiejskim. Wsparł się obiema rękoma o poręcz — wzrokiem melancholijnym ściga przepływające pod mostem fale.
— Może wolisz miód? — odzywa się nagle za jego plecami głos dziecinny, nieśmiały.
Jednocześnie wychyla się do niego pucołowata, rumiana twarzyczka z błyszczącymi poczciwie oczyma.
To Piotruś, który od wyjścia ze szkoły nie porzucał swego protektora, łażąc za nim w odległości kilku kroków po uliczkach i zaułkach miasteczka...
Na wspomnienie o miodzie Kozłowski oblizuje się.
— A bo ty, knocie, masz miód?... — odzywa się sceptycznie.
— Mam cały garnek.
— Nie gadaj!
— Jak Bozię kocham!
Kozłowski posępnieje.
— Ba! Cóż z tego! — mówi, na wodę patrząc. — I tak wiem, że mi nie dasz!...
— Dam, tylko przyjdź do mnie.
— Naprawdę dasz?
— Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
— Kiedy tak — wybucha wreszcie — to... będę twoim przyjacielem!
— A ja twoim — jeżeli pozwolisz.
— Pozwolę!
Biorą się za ręce, potem za szyję i głośno, serdecznie się całują.
— Przyniosę ci „gumy strzelającej” — dodaje rozrzewniony Kozłowski.
Znów się całują.
— I trociczek!
Ponawiają uściski.
— I wiesz co? — oświadcza na zakończenie starszy. — Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim...
— A jak?
— Mów do mnie po prostu: Koźle!
— To zrobił z pewnością Zabacuł!
— Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
— Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.
— Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł47!
Od razu poznaje się, że „Zabacuł” nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.
Profesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz48, z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego „knota” coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk...
Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka — świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.
Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) — potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją... Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu — wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu — rejterują.
Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” — z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
Na Boże Narodzenie pojechał do domu — i już nie powrócił.
— Co się stało z Mosakowskim? — wypytywali na wszystkie strony malcy. — Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał...
Klasa uszy nastawiła.
— Ach, Mosakowski!... — westchnął profesor. — Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim... Parole54!
— Co się z nim stało, panie pro...sorze? — zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
— Nieszczęście!
— Co takiego?
— A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać — więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i...
— I co? I co?... Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!
Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej55 tabakiereczki56, zażył — palce o rudą perukę wytarł...
— I... ożenił go! — poważnie dokończył.
Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. — Biedny chłopiec! — myśleli. — Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu... „Poważna osoba płci żeńskiej”, którą on musi „żoną” nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci...
Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.
„Knoty” mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą „pronuncjację57” słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów58: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
— L’enfant, en venant sentit le sentiment...
Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
— Lafą ą weną sąti le sątimą...
— Kapuściane głowy! — krzyczy profesor. — Drewniane języki! Krowy wam paść — parole!
Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał59 profesora.
— Nieźle... parole!... nieźle — chwalił Luceński. — Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński60, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo... jak najbardziej nosowo... L’enfaaant!... sentimaaant!...
Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki — miał się nawet podobno żenić z jego ciotką...
Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem — on przerwał odważnie:
— Panu prosorowi to łatwo — bo pan prosor ma nos zapchany tabaką61...
Klasa — struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!
Luceński stał się na chwilę tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwycił swą grubą trzcinę, z silnym rozmachem uniósł ją w górę i ...
I spokojnie położył na stoliku, obok kałamarza 62i piasecznicy63.
Szeroka, wygolona twarz przybrała zwykły wyraz; na ustach pojawił się zwykły, lekko ironiczny uśmieszek...
Profesor zanurzył dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyjął małe, szylkretowe pudełeczko — otworzył je i Szabuńskiemu podsunął.
— No — dobrotliwie wyrzekł — zażyjże i ty!... Dobra — parole!... Prawdziwa francuska — w sam raz do wymawiania dyftongów i spółgłosek nosowych...
Szabuński ukłonił się, zażył tabaki, znów się ukłonił i czterokrotnie, raz po razu, kichnął. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzyknęli mu: „na zdrowie!” W klasie zapanował nastrój bardzo przyjemny.
Ale w tejże chwili na katedrze rozległ się grzmot. Profesor walił trzciną w stół jak Jupiter tonans64. Wśród grzmotów krzyczał:
— Zapowiadam wam, głowy kapuściane, że gdy który nie nauczy się wymawiać dobrze dyftongów an i en, tabaką częstować go nie będę, ale — jakem Luceński! Parole! — wyrzucę z klasy i napiszę do ojca, żeby go... ożenił!
Odtąd ta pogróżka, — istotnym strachem malców przejmująca — stale się powtarzała w podobnych okolicznościach. Nazwisko zaś Mosakowskiego w kronikach szkoły powiatowej P-kiej65 na zawsze się utrwaliło.
Księżopolczykowi nie grozi ożenienie się. Nie ma on ani tych lat, ani tych wąsów, co Mosakowski...
Uwagi (0)