Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
Wspomnienia niebieskiego mundurka to powieść autorstwa Wiktora Gomulickiego osadzona w realiach XIX-wiecznej Polski.
Autor opisuje rzeczywistość ówczesnej szkoły powiatowej dla chłopców w Pułtusku, ukazuje również ich pozaszkolne życie i rozterki. Gomulicki zwraca uwagę na realia społeczne, problemy przystosowania się uczniów pochodzacych z różnych warstw społecznych, relacje zachodzące w klasie, różnych nauczycieli i podejście do nauczania, a także sposoby spędzania wolnego czasu, zabawy, rozterki i dylematy młodzieży tamtych czasów.
Wspomnienia niebieskiego mundurka są bardzo cennym obrazem życia młodych ludzi w XIX wieku. Zainteresuje i dorosłych, i dzieci ze względu na ciekawe i pełne humoru, ale także wzruszające przedstawienie tak odległych lat.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Podziela te upodobania jego najbliższy przyjaciel i powiernik: Dembowski. Ale ostatni jest powściągliwy w zachwytach — na rzeczy patrzy spokojniej, krytyczniej.
Pewnego dnia, wolnego od lekcji, Dembowski przyszedł do Sprężyckiego z miną tajemniczą, trzymając coś pod rozpiętym na piersiach mundurkiem. Wywołał go na podwórze; potem zaproponował, żeby poszli do „pustelni”.
„Pustelnią” nazywali chłopcy „odkryty” przez siebie cichy, odludny placyk nad Narwią, pomiędzy spichrzami154, gdzie można było spokojnie czytać, rozmawiać, grać w piłkę, ryby na wędkę łowić...
Rosło na tym placyku wierzb kilka oraz kilka zdziczałych drzew wiśniowych, rodzących owoc, nawet dla uczniowskiego podniebienia zbyt kwaśny. Tu i ówdzie widniały ślady zagonów, szczątki rozebranego ogrodzenia, niedobitki krzewów bzowych, jaśminowych, wreszcie jedna, prawie całkowicie pozbawiona liści, czeremcha.
Placyk był niegdyś widocznie ogrodem. Tradycja tego przechowała się między ptakami, które na wiosnę gęsto tu zalatywały. Nierzadkim gościem bywała wilga, pogwizdująca co kilka chwil to tu, to tam, jakby drażniąc się z chłopcami. Odwiedzały też ustroń nadrzeczną kraski, których seledynowo-złociste upierzenie, powabnie mieniące się w słońcu, olśniewało wzrok, nadając zakątkowi znamię egzotyczne. Chłopcom wydawało się niekiedy, że chodzą po ogrodach Szeherezady — że sami są bohaterami Tysiąca i jednej nocy155...
W tej to pustelni Dembowski wyciągnął spod mundurka i Sprężyckiemu pokazał rzecz przyniesioną. Była nią książka — tom Mickiewicza, zawierający Konrada Wallenroda156, Dziady157...
Nie zwlekając, usiedli na klockach pod spichrzem, czytać zaczęli.
Czytali na przemian, głośno — a cudnym wierszom Narew do taktu pluskała, ptaki dziwiły się zmieszanymi krzykliwie głosami, przytakiwał w równych odstępach czasu zegar, wybijający kwadranse i godziny na wieży Farskiej.
Na czytaniu kilka godzin im zbiegło. Dzwony kościelne oddzwoniły już „Anioł Pański”, rozpłynęły się w powietrzu rytmiczne, uroczyste, posępne dźwięki, „poległym w bojach z niewiernymi” poświęcone — oni jeszcze czytali.
Dopiero ciemność, niepozwalająca rozróżniać liter, oderwała ich od książki. Podnieśli się, wzdychając:
— Cóż, Witek? — zagadnął Dembowski — podobało ci się to? Gadaj!
Ale Sprężycki nie był w stanie „gadać”. Wybuchy romantyczne wieszcza158, którego znał dotąd tylko ballady i spokojną, prawie klasyczną Grażynę 159 — oszołomiły go. W milczeniu kolegę pożegnał.
Nazajutrz nie było mowy o Mickiewiczu. Tego dnia szła wspaniała „ekstrameta160” na jednym z placów nadrzecznych, z którego uprzątnięto drzewo budulcowe. Sprężycki, liczący się do najzapaleńszych161 i najzręczniejszych „ekstramecistów”, rej tam wodził. Gdy postawiony na „mecie” kręcił się, jak wrzeciono i podskakiwał, równie trudno było trafić go piłką, jak zabić kulą jaskółkę w locie. Gra całkowicie go pochłonęła — zapomniał o wszystkich poetach na świecie.
Dopiero w kilka dni później powrócono do tego przedmiotu.
— Cóż Konrad Wallenrod, hę? — zapytał go Dembowki, gdy chodzili po ogrodzie publicznym, trzymając się pod ręce i zajadając kupioną do spółki kwartę sapieżanek162.
— Prześliczny! — osądził, ogryzając starannie ogonek gruszki.
— A Dziady?
— Cudowne!
— Wiesz? Ja za jednego Mickiewicza oddałbym tych wszystkich, których nam Skowron każe wykuwać!
Sprężycki milczał, ocierając starannie nową sapieżankę.
— Cóż to za poeta ten tam Krasicki! Albo ten jakiś Naruszewicz!
Sprężycki na kolegę nie patrząc, zauważył tylko:
— Iiiii...
— Jak stary zacznie prawić o swoim „poecie serca”, „śpiewaku Justyny”, to jak Bozię kocham, język gryzę, żeby nie wybuchnąć śmiechem!
— Ooooo! — mruknął znów tamten dwuznacznie.
— Albo czy nie śmieszny i ten twój Pacierz...
— Jaki Pacierz?
— Wiesz... „Gończe złotego słońca”... czy też ”Słońce złotego gońca”... już nie pamiętam.
Sprężycki cisnął niedojedzoną gruszkę na ziemię, wyrwał rękę spod ramienia kolegi i obracając się doń twarzą, wyrzekł dobitnie:
— Głupiś!
Dembowski, znacznie spokojniejszy, uśmiechnął się na to „filozoficznie”.
— Dlaczego mam być głupi? — zapytał bez gniewu.
— Bo nie możesz zrozumieć, że... że...
Zaciął się — trudno mu było myśl swą wyrazić słowami.
— No, że... jedno drugiemu nie przeszkadza! — dokończył wreszcie głosem podniesionym.
Tamten kręcił głową, naprawdę nic nie rozumiejąc.
Usiedli na ławce. Sprężycki długo milczał, napiętkiem163 ziemię rozgrzebując, wreszcie rzekł:
— Widzisz, Bronek, to jest tak. Czy ty lubisz na przykład — sapieżanki?
— Ba!
— Czy one są, podług ciebie, dobre?
— Wyborne!
— Wyborniejsze od innych?
— Hm... pewnie, że tak...
— Dobrze. Teraz więc słuchaj. Jeżeli sapieżanki są wyborne, może nawet od innych wyborniejsze, to — pytam cię, Bronek — czy te wszystkie inne, a więc: małgorzatki, bery, panny, jedwabnice, diuszesy164 i tak dalej, trzeba wziąć i wieprzkom do koryta wyrzucić?
— Co znowu! Szkoda byłoby tylu dobrych owoców!
— Więc uważ, Bronek. Jeżeli szkoda owoców dobrych, to czyż nie większa szkoda dobrych wierszów? Czyż to obok Mickiewicza nikt już więcej istnieć nie może? Czy dlatego, że Konrad Wallenrod śliczny a Dziady cudowne — reszta polskich poetów ma iść na śmietnik?
Dembowski potrząsnął głową przecząco.
— Ależ nie — doprawdy nie... Wiesz, Witek? Przekonałeś mnie. Jak Bozię kocham, przekonałeś.
Tamten ciągnął z zapałem:
— Porywa mnie Mickiewicz, ale Karpiński mnie wzrusza. Ile razy mówię jego Powrót na wieś, mam łzy w oczach. Zawsze też będę odmawiał przy modlitwie Kiedy ranne wstają zorze i Wszystkie nasze dzienne sprawy... I nigdy nie zapomnę Pacierza staruszka...
Wstał — głos podniósł.
— „Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!”... Jaki to śliczny początek! Pamiętasz ten wschód słońca, który widzieliśmy na majówce? Zawsze on mi się przy tych wierszach przypomina.
— Jednakże — wziął na odwagę Dembowski — nigdyś nie słyszał od Skowrona wierszów, które... jakby to powiedzieć?... Świdrem wkręcają się w głowę — jak na przykład niektóre śpiewki z Dziadów albo ballada o Alpuharze...
Sprężycki zamyślił się.
— Słuchaj Bronek — rzekł po chwili uroczyście — pamiętasz ty ten dzień jesienny, kiedy to była taka mgła paskudna i kiedy to Effenberger wyrzucił za drzwi Kamińskiego, bo przyszedł zabłocony, ze spodniami w cholewach?... Tego dnia była lekcja polskiego i Skowroński czytał nam ze swej bibulastej książki wiersz, nie wiem czyj, co się zaczynał: „Cicho skradł się wiek sterany”... Wiesz?... Ja od tego wiersza odżegnać się nie mogę. Nie lubię go — mogę nawet powiedzieć, że go się boję — ale, chcę czy nie chcę, powtarzać go muszę. A ile razy go powtarzam, zawsze staje mi przed oczyma nasz stary nauczyciel, taki znękany, smutny, przygarbiony, z obwisłymi, pożółkłymi policzkami... I zdaje mi się zawsze, że wtenczas, gdy on nam ten wiersz odczytywał, myślał o sobie, o własnej starości, o własnym grobie...
Sprężycki wsunął rękę pod ramię kolegi — zaczęli znów chodzić po ulicach ogrodu, wśród wydłużonych cieni drzew, wśród purpurowo-złotych smug gasnącego na zachodzie słońca.
Opuściła ich zwykła chłopięca pustota. Chodzili skupieni w sobie, poważni. Sprężycki deklamował z cicha, naśladując przeciągły, śpiewny, nieco drżący głos starego nauczyciela:
Gdy tak nasiąkali obydwa poezją słowa i poezją przyrody, rozkołysało się nagle powietrze od potężnego huczenia dzwonów farskich. Nigdy w zwykłych okolicznościach o tej porze nie dzwoniono — przy tym i samo dzwonienie było niezwykłe. Spiżowe tony niosły jakąś wieść posępną, modliły się, płakały...
Dembowski szepnął:
— Ktoś umarł...
Chłopcy zdjęli czapki, przeżegnali się. Sprężycki pociągnął kolegę do wyjścia.
Gdy znaleźli się na rynku, podbiegł do nich Kozłowski.
— Umarł Skowron! — mówił zdyszany. — Dziś po południu apopleksja165 go tknęła. Pojutrze szkoła idzie na pogrzeb — lekcji nie będzie...
Zmrok już padał na miasto, gdy Sprężycki wracał do domu. Było mu smutno i strasznie. Chciał zapomnieć o starym nauczycielu, a widział go nieustannie przed sobą. Chciał myśleć o grze w piłkę, o figlach szkolnych, o wesołej książce, którą dostał do czytania — a usta jego powtarzały bezwiednie:
Nadzwyczajną uciechę miała raz szkoła: Kucharzewski przyniósł Wrońskiego — w tece.
Kucharzewski — to olbrzym klasowy, z szeroką piersią, grubym karkiem, ciężki i niezgrabny, lecz wyjątkowo mocny. Wroński — istne kurczątko.
Nie tylko klasa, lecz i szkoła cała podziwia siłę Kucharzewskiego. Niczym dla tego chłopca wziąć w zęby ciężki stolik stojący na katedrze167 i obnosić go po klasie, nie podtrzymując rękoma. Niczym posadzić na fotelu profesorskim czterech kolegów i, zarzuciwszy sobie ten „ładunek” na plecy, swobodnie z nim chodzić. Niczym nawet: gruby, szkolny pogrzebacz żelazny zgiąć i wyprostować...
Tego dnia olbrzym, idąc do szkoły, spotkał wątłego koleżkę, który po niedawnej chorobie ledwie nożyny wlókł za sobą. Niewiele myśląc, wypróżnił swą kolosalną tekę, książki i kajety po kieszeniach pochował, i chwyciwszy półżartem malca, wsadził go do teki, przykazując, żeby rękami trzymał go za szyję.
Słaby i trochę lękliwy chłopiec spełnił rozkaz — i przyniesiony został w ten sposób do szkoły wśród wrzasku kolegów i gawiedzi ulicznej.
— Goliat i Dawid... parole! — osądził profesor Luceński, gdy się o tym zdarzeniu dowiedział.
— Niech no jednak — dodał, do tabakiereczki swej sięgając — ten Goliat strzeże się, żeby mu Dawidek głowy nie uciął. Bo teraz „Dawidkom” dowierzać nie można — parole!
Wywołuje ich obu do lekcji — każe stawać przed katedrą jednemu obok drugiego. Dawid sięga ledwo do pasa Goliatowi.
— Kucharzewski, tłumacz: „Koń mego sąsiada — zjadł — żonę starego jenerała168”.
Goliat usta szeroko otworzył — śmieje się.
— To być nie może... — mówi grubym głosem.
— Co nie może być?
— Żeby koń zjadł... hi, hi, hi... kobietę.
Profesor uderza trzciną w stolik.
— Ciebie nie pytają o zdanie! Każą ci tłumaczyć i basta!
— To dla mnie za trudne; ja nie wiem, jak to będzie po francusku.
— Bien169. Masz „pałkę” i możesz iść na miejsce.
Profesor skrzypiącym piórem smaruje w katalożku170 wielką jedynkę. Teraz olbrzym wykrzywia się do płaczu.
— Nie wiem, za co pałka?... — mruczy basem, odchodząc od katedry. — Pierwsze słyszę, żeby konie... Może tak jest we Francji, ale u nas...
Trzcina znów grzmi na katedrze.
— Milczeć — bo do dziennika zapiszę!
Olbrzym wtłoczył się do ławki, głowę wsunął między ramiona — rożkiem chustki oczy ociera.
— Dawidku!... — zwraca się Luceński do drugiego ucznia — powtórz, o com zapytywał.
Cieniutki, ale rezolutny głosik odpowiada:
— Pan prosor wymienił trzy zdania oddzielne i kazał przetłumaczyć je na francuski. Pierwsze zdanie: „koń mojego sąsiada”... le cheval de mon voisin; drugie zdanie „zjadł”... il a mangé; trzecie zdanie: „żonę starego jenerała”... la femme d’un vieux général.
Luceński wydostał swą małą tabakierkę, raz po raz z niej zażywa i palce wyciera o rudą perukę. Jest widocznie bardzo zadowolony.
Podsuwa tabakierkę uczniowi.
— Jesteś zuch, Dawidku... Tu es un brave garçon!171 Zażyj, boś wart tego.
Chłopiec zanurza koniuszek palca w tabace i do nosa przykłada.
— Jesteś zuch i masz głowę na karku. A Kucharzewski jej nie ma. Stało się, com przepowiedział: Dawid uciął głowę Goliatowi!
Dowcip zdobywa uznanie klasy. Wszyscy, z wyjątkiem zawstydzonego i czerwonego ze złości olbrzyma, pokładają się od śmiechu.
Niedługo potem przypadła lekcja religii. Ksiądz prefekt, wysłuchawszy innych, zwrócił się do Kucharzewskiego:
— No, Kucharzesiu, popisz się! — mówi ze zwykłym sobie łagodnym, żartobliwym uśmiechem. — Powiedz nam wszystko, co wiesz o Mojżeszu172.
Niestety, „Kucharzesio” nic prawie o Mojżeszu nie wie.
Nastały właśnie dni gorące — olbrzym, którego zdrowa, silna organizacja173 domaga się ruchu, wysiłków fizycznych, obcowania z przyrodą, wszystek czas pozaszkolny spędza na kąpaniu się w Narwi, pływaniu łódką, wycieczkach dalekich na ryby. Od książki coś go odpycha. Gdy chce zmusić się do nauki, litery tańcują mu przed oczyma, zdania nie dają się pochwycić — osłabły, niepokonaną sennością zmożony, zasypia z otwartymi oczyma, powtarzając bezwiednie koniugacje łacińskie, lub zawiłą teorię arytmetyki.
Wywołany do lekcji wstaje, przeciąga się, tłumi ziewnięcie, wpatruje się w księdza i milczy.
— No, rybko, panie święty, któż to był Mojżesz? — dopytuje ksiądz prefekt.
— Mojżesz był synem... był synem...
Dalej „ani w ząb”.
— To już wiemy — zauważa ksiądz. — Córką przecie być nie mógł. Zapewne też był synem swego ojca i swojej matki. Ale cóż więcej, rybko, panie święty?
Kucharzesio długo milczy, rzucając na prawo i lewo wymowne spojrzenia, błagając o „pomoc koleżeńską”, wreszcie bierze na odwagę i podtrzymywany przez „podpowiadaczów”, zaczyna — pływać.
— Mojżesz wyprowadził Egipcjan z niewoli żydowskiej... Pokazywał cuda przed królem Salomonem174 i ożenił się z jego córką Plagą... Potem pobił Filistyńczyków i zatopił ich wojsko w morzu Chanaan... Na puszczy kazał odlać cielca złotego, sam mu się kłaniał i innym kłaniać się kazał...
— Dosyć, panie święty, dosyć!... — krzyczy prefekt, uszy sobie zasłaniając. — Gorączkę masz, rybko!... Bredzisz, panie święty!
Kucharzewski staje w miejscu, jak ściągnięty uzdą rumak. Przez chwilę porusza jeszcze ustami, żując niezrozumiałe wyrazy, potem od razu milknie i wpatruje się w księdza niecierpliwie, jakby mówił:
— Może nareszcie da mi ksiądz prefekt już pokój175 z tym Mojżeszem?...
Ksiądz, naprawdę strapiony, ręce załamał...
— Rybko, panie święty, co się z tobą dzieje? Taki słuszny kawaler i tak prawi od rzeczy! Gdzieżeś ty podział głowę, Kucharzesiu?
Ledwie ksiądz wspomniał nieszczęsną „głowę”, we wszystkich ławkach podnoszą się krzyki. Trudno zrozumieć treść krzyków, bo wszyscy krzyczą równocześnie. Słychać wciąż słowa: Goliat... Dawid... olbrzym... proca...
— Prymus, panie święty! — woła ksiądz, za głowę się chwytając — czego chcą te Filistyńczyki
Uwagi (0)