Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rozgrywająca się w ciągu jednego roku opowieść o przemianie życia pewnego dziesięcioletniego chłopca z Indii okresu kolonialnego. Syn kulawego snycerza, Amra, musi przejąć odpowiedzialność za materialne utrzymanie rodziny. Pracowitość, śmiałość, roztropność i prawdziwy przyjaciel — słoń Birara — to jego najlepsi sprzymierzeńcy. Chłopiec podejmuje wyzwanie rzucone przez los.
Słoń Birara Ferdynanda Ossendowskiego otwiera perspektywę dyskusji o roli zwierząt w życiu człowieka, o uczuciach: przyjaźni, tęsknocie, gniewie, a także o drapieżności zwierząt i drapieżności ludzi.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Siedząc na szerokim karku Birary, gapił się na wszystkie strony.
Zwierzę, wszedłszy w głębinę, pływało z głośnym parskaniem.
Stanąwszy na mieliźnie, Birara ze zdumieniem podniósł uszy i zamruczał.
Siedzący na nim koniak nie zeskoczył do wody, jak czynił to Amra, i nie pomagał mu w kąpieli.
Nie doczekawszy się pomocy, słoń jął polewać sobie grzbiet. Wciągał wodę i wyrzucał ją silną strugą. Czynił to jednak z wielką ostrożnością, aby nie uczynić krzywdy Baruszowi.
Chłopakowi znudziło się wkrótce, więc krzyknął:
— Ho-ho! Birara!
Słoń znowu podniósł uszy.
Jak to? Ma wychodzić na stromy brzeg, nie skończywszy toalety?
— Ho-ho, Birara! — powtórzył natarczywie Barusz.
Słoń nie ruszył się z miejsca.
Chłopak uderzył go pięścią w łeb i popędzał z okrzykiem:
— Ho-ho!
Bił piętami w szyję Birary i raz po raz tłukł go po głowie.
Słoń wysoko podniósł zwiniętą trąbę i chrapnął gniewnie.
Chłopak uderzył go raz jeszcze nogami i podniósł pięść, aby zadać mu ponowny cios.
Nie zdążył jednak.
Birara porwał go, podniósł nad głową, wstrząsnął, a po chwili, mrucząc głucho, już płukał go w rzece.
Skończywszy z tym, wsadził go sobie z powrotem na grzbiet i, łypiąc małymi oczkami, truchtem wbiegł na stromy brzeg.
Barasz, ociekający wodą, siedział cichutko jak trusia.
Nauczka poskutkowała natychmiast, bo niecierpliwy chłopak obiecywał sobie w duchu, że nigdy już nie uderzy Birary.
Amra dotarł do domu w południe.
Oddawszy ojcu zarobione pieniądze, spytał:
— Co się u was stało? Oderwałeś mnie, ojcze, od roboty. Obawiam się, aby Barasz nie narobił jakichś głupstw, bo nie jest dostatecznie rozsądny.
Warora wydawał się zmieszany.
Milczał długo, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę z synem.
Wreszcie westchnął i oznajmił mu bez ogródek:
— Sprzedaję Birarę... Bassa z Garamu targował się ze mną długo... Stanęło na tym, że daje mi za słonia 500 rupii... Kupimy sobie drugie pole, Amra...
Chłopak zerwał się na równe nogi. Oczy pałały mu oburzeniem.
— Jeżeli sprzedasz Birarę, porzucę dom i pójdę w świat! — zawołał prawie groźnie.
Warora milczał.
Amra, podchodząc do ojca, mówił, zapalając się coraz bardziej:
— Sprzedać Birarę, starego przyjaciela, uczciwego, pracowitego i mądrego?! Jeżeli wy go nie lubicie, to ja go lubię i nie oddam Birary nikomu... nikomu!... Bassa jest oszust, zwykły oszust!... Ja dam wam za słonia 600 rupii... zapłacę je za miesiąc... kupicie sobie wtedy pole i nowy pług!... 600 rupii!
— Ty zapłacisz 600 rupii? — zawołał Warora.
— Nie przeliczyłeś pieniędzy, które zarobiłem przez jeden tydzień... Jest tam prawie 100 rupii... zarabiam więcej od dziadka Bauli, a będę miał jeszcze więcej... Za miesiąc zapłacę ci 600 rupii... — mówił Amra, z wyrzutem patrząc na ojca.
Do rozmowy wtrąciła się matka.
— Poczekajmy trochę — rzekła — chłopak nigdy nie rzuca słów na wiatr... Może zapłaci... a wtedy będziemy mieli nowe pole, pług, a słoń zostanie tu, u nas...
— Zapłacę! — zawołał Amra i tupnął nogą.
— Amra zapłaci!... — wtórowały mu cienkimi głosikami wystraszone Hubli i Radżori.
Na tym stanęło.
— A nie przeszkadzajcie mi tylko w pracy! — upomniał rodzinę chłopak, patrząc na wszystkich poważnym wzrokiem.
Pożegnawszy rodziców i małe siostrzyczki, poprawił opaskę na biodrach i szybkim krokiem opuścił chatę.
Amra spełnił obietnicę.
Nie widziano go w domu pięć tygodni prawie.
Pewnej niedzieli nagle zawitał. Przyjechał na słoniu.
Birara poznał zagrodę i ucieszył się na widok mieszkających w niej ludzi.
Dotykał ich trąbą, chuchał na nich i pomrukiwał łagodnie.
Amra przywiózł 600 rupii — ciężki worek, pełny dużych, srebrnych pieniędzy.
Przejeżdżając przez Surat, kupił upominki.
Warora dostał nową fajkę i paczkę tytoniu, Soncza — żółtą chustkę na głowę, a dziewczynki — karmelki.
— No! Nareszcie Birara jest już zupełnie nasz! — zawołał Amra, rozdawszy upominki. — Będziecie mieli pole i nowy, piękny, czerwoną farbą pomalowany pług. A nie mówcie już nigdy o sprzedaży Birary!
Ponieważ słoń stał obok i nadsłuchiwał, chłopak zwrócił się do niego:
— Co to za pomysł, mój staruszku, sprzedać takiego wiernego przyjaciela?!
Birara machnął uszami i trąbą, a potem chrząknął pojednawczo.
Z pewnością chciał powiedzieć:
— Już po wszystkim, więc nie warto wspominać o tym...
Warora z podziwem patrzył na syna i rozmyślał.
Po chwili poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Właściwie to Birara teraz do ciebie należy, Amra...
— Ech! — żachnął się chłopak. — Słoń jest nasz i pracuje sumiennie na całą rodzinę.
Birara znów machnął trąbą, łypnął oczkami i chrząknął cichutko.
— Nie ma o czym mówić! — taką myśl wyrażał głos łagodnego olbrzyma.
Amra spędził w domu cały dzień.
Najadł się wybornej polewki i placków, które tak smacznie przyrządzała matka.
Bawił się i dokazywał z siostrzyczkami.
Pomógł Sonczy napełnić wodą dużą kadź. Nakarmił Birarę, a potem zaprowadził go do kąpieli.
Chłopak pożegnał rodzinę późnym wieczorem i odjechał.
Birara długo oglądał się poza siebie.
Żal mu było zagrody, bo Soncza poczęstowała go bananami, a mała Radżori oddała mu swoją miseczkę z ocukrzonym ryżem.
Wiedział, że w dżungli nie ujrzy tych przysmaków.
Wyrąb lasu skończył się.
Drwale, kornakowie i inni robotnicy zostali zwolnieni.
Amra powrócił do Suratu. Nie znalazł tam żadnej pracy, więc podążył do domu.
W ciągu paru dni zorał wraz z Birarą oba pola, nazwoził drzewa dla matki.
Miał niepokój w duszy.
Musiał zarabiać na rodzinę. Tymczasem wszelkie jego zabiegi o pracę spełzły na niczym.
Okręty w okresie długo trwających ulew nie zawijały do portu.
Biali ludzie w tej porze przerywali roboty leśne.
„Źle! — myślał Amra, stojąc pewnego razu przy słoniu na placyku Suratu. — Coby tu takiego wymyślić?”
Lecz, widać, ktoś inny — Miłosierny i Dobry — myślał o pracowitym, poczciwym chłopaku.
Przez placyk przechodziło właśnie kilku białych sahibów.
Jeden z nich przystanął nagle i przyjrzał się bacznie Birarze.
— Patrzcie! — zawołał. — Co za wspaniały okaz słonia! Gotów jestem zapłacić 100 rupii, jeżeli nie należy on do najszlachetniejszej rasy „kumiria”!
— Kapitan ma zupełną słuszność! — zauważył komisarz policji portowej. — Jest to Birara, najlepszy słoń z całego wybrzeża.
Rozmawiając, zbliżyli się do chłopaka, opartego o nogę słonia.
— Gdzie jest kornak tego zwierzęcia? — spytał nieznajomy Anglik.
Amra, milcząc, dotknął palcem piersi.
— Ty?
Chłopak pochylił głowę.
— Jak możesz sobie poradzić z takim olbrzymem?! — zaśmiał się kapitan, który nigdy nie widział tak małego kornaka.
— Tak, jak każdy inny poganiacz! — odparł pewnym głosem Amra.
Nieznajomy Anglik bacznie przyglądał się chłopakowi.
Śmiała, spokojna twarz Amry i pełna godności postawa jego podobała się kapitanowi. Anglik uśmiechnął się do chłopca i spytał go:
— Czybyś nie zgodził się pracować w górach Satpury, mój mały?
— To zależy od tego, co mam robić i ile będę zarabiał, sahibie — odpowiedział Amra z lekkim ukłonem.
— Dobra odpowiedź! — zaśmiał się nieznajomy i poklepał chłopca po ramieniu. — Będziesz zaganiał dzikie słonie do pułapki i oswajał je. Wyznaczę ci płacę po 8 rupii dziennie.
— Zarabiałem w lecie po 15 — mruknął chłopak — teraz jednak o pracę trudno... Zgadzam się na 8 rupii, sahibie!
— Doskonale! — zawołał kapitan. — Bądź tu zaraz po południu. Pojedziemy razem...
— Rzekłeś, sahibie! — odpowiedział Amra. — Znajdziesz mnie tu po południu.
Istotnie wkrótce po śniadaniu na placyku zjawił się ten sam biały pan i, usadowiwszy się wygodnie na szerokim grzbiecie Birary, dał znak do wyruszenia.
Amra rzekł cicho:
— Birara, naprzód!
Słoń zamruczał i poszedł zwykłym dla siebie drobnym, śmiesznym truchtem.
— Posłuszne masz zwierzę! — zauważył Anglik. — Wytresowałeś go dobrze!
— Jest to słoń, którego odziedziczyłem po dziadku, sahibie — objaśnił chłopak. — Nie mam z nim już żadnych kłopotów! Rozumie każde moje słowo. O, Birara to dobry, wierny przyjaciel!
Zawiązała się długa rozmowa, z której Anglik dowiedział się od małego Hindusa o wszystkim... Posłyszał o śmierci starego Bauli, o służbie Warory w pułku strzelców królewskich o bitwie, w której stracił był stopę; Amra opowiedział kapitanowi o ciągle ciężko pracującej, chorowitej matce i dwóch siostrzyczkach Amry — płochliwej Hubli i śmiałej Radżori.
Dopiero na trzeci dzień dojechali podróżnicy do małej wioski górskiej, ukrytej w wąwozach grzbietu Satpury.
Inny Anglik — pomocnik sahiba — przygotował już tłum Hindusów i dwa słonie.
Amra z pogodą spoglądał na bezkształtne, niezgrabne i słabowite zwierzęta.
„Co za nędzne »duazala«!... — myślał Amra. — Nie dałbym za nie po 200 rupii”.
Istotnie należały do drugorzędnej rasy słoni — „duazala”, żyjących w Indiach.
Po jednodniowym wypoczynku Anglik, którego i tu wszyscy nazywali „kapitanem”, wyruszył wraz z Amrą do dżungli.
— Muszę zrobić wywiad, aby ułożyć plan łowów — rzekł do chłopaka.
Wąska ścieżka, wydeptana przez słonie, prowadziła do lasu.
Tu droga nagle się urywała.
Przed podróżnikami stanęła ściana kniei. Gąszcz otoczył ich.
Z wysokich figowców zwisały zielone pędy pnących roślin.
Bluszcze, dzikie wino i liany zielonym płaszczem okrywały stare drzewa.
Stały niby grube, zielone kolumny.
Powikłana sieć krzaków, niedostępne zarośla bambusów, tamaryndów i palm na każdym kroku przegradzała drogę.
Zdawało się, że żadna istota nie przebrnie przez te chaszcze.
Birara jednak szedł swym niezmiennym truchtem, prawie się nie zatrzymując.
Uginały się pod parciem jego potężnej piersi krzaki, pękały zwisające, mocne jak sznury liany, chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewka, potrącane bokami olbrzyma.
Słoń przedzierał się przez najgęstszą gmatwaninę krzaków, trzcin i wysokich zgrzytliwych badyli; z niezwykłą zręcznością i sprytem kroczył wśród pni mahoni, palm, palisandrów i ligowców; człapał po grząskich, cuchnących bagnach: ze zdumiewającą łatwością wchodził na strome zbocza górskie i z głośnym prychaniem przepływał rzeki, a nawet nieduże jeziorka leśne.
Kapitan nie spuszczał oczu z ziemi i pobliskich drzew.
Szukał śladów słoni, lecz nie spostrzegał ich.
— Cóż to? — mruczał Anglik. — Czyżby oszukał mnie radża Satpury?!
Amra nie umiał na to odpowiedzieć.
Przecież sam po raz pierwszy znalazł się w szczerej dżungli.
Odsłoniła ona przed nim cały świat tajemnic i dziwów bez liku.
Chłopak co chwila zadzierał głowę i wykrzykiwał w zachwycie:
— Patrz, patrz, sahibie! Małpki! I tam... i tu... tu, zupełnie blisko!
Brunatne i prawie czarne, rude i popielate o długich rękach i ciemnych pyszczkach zwierzątka śmigały w wyżynie, wdrapywały się na szczyty drzew i znikały tam, odzywając się ostrzegawczym rechotaniem.
W gąszczu traw i sitowia czołgały się długie, grube węże i kryły się pod pokracznymi pniami butwiejących drzew.
Z rzadka rozlegały się krzyki ptaków, które unikają niedostępnych chaszczy.
Zagraża im tu ciągłe niebezpieczeństwo.
Małpy wykradają i zjadają im jajka złożone w gniazdach, węże i drapieżne ptaki napadają na pisklęta, a na życie skrzydlatych mieszkańców lasu czyhają olbrzymie jadowite pająki i trujące, drapieżne stonogi.
Amra nie mógł spać po nocach.
Dżungla przerażała go.
Z daleka dobiegało ponure miauczenie tygrysa i pantery kryjącej się wśród skał.
Zawodziły żałośnie szakale, a odpowiadał im złośliwy chichot hieny.
Jakieś szmery, szelesty i zgrzyty rozlegały się zewsząd.
Amra nadsłuchiwał trwożnie, wpatrywał się w mrok i coraz mocniej przyciskał się do nogi nieruchomo stojącego i czujnie węszącego słonia.
Birara zdradzał niepokój i miał się na baczności.
Z rzadka odzywały się ptaki nocne.
Z szelestem skrzydeł i cienkim piskiem śmigały wśród drzew duże nietoperze.
Pokrzykiwały bojaźliwie nagle obudzone małpki.
Coś pluskało w czarnej wodzie bagnistego jeziorka...
Dżungla wydała się małemu Hindusowi miejscem strachów i zgrozy.
W każdej chwili — czy w dzień, czy w nocy — wyczuwał czające się wszędzie niebezpieczeństwo.
Po dwóch dniach przedzierania się przez knieję spotkali wreszcie obszerną polanę, zarosłą trawą i bambusami.
— Zatrzymajmy się tu! — rzekł kapitan. — Musimy się pożywić, bo głód i skwar dokuczają nieznośnie.
Amra szepnął do słonia:
— Stój, stary!
Birara chrząknął z zadowoleniem i podał trąbę, aby dopomóc ludziom przy schodzeniu.
Podszedł natychmiast do drzewa i z przymkniętymi oczami jął się czochrać, pomrukując rozkosznie.
Kapitan wyjął żywność z worka. Były tam suchary, ryby i mięso w blaszankach, suszone owoce i spora baryłka wody.
Przez cały czas tropienia słoni nie jedli gorącej strawy.
Anglik nie pozwalał rozpalać ogniska, gdyż obawiał się spłoszyć tym czujne zwierzęta.
Amrze smakowały konserwy, lecz tęsknił po trochu do ciepłej polewki z ryżem, pieprzem i kawałkami tłustego, baraniego mięsa.
Chciałby się też napić herbaty z wonnym, czerwonym cukrem trzcinowym.
Siedząc pod drzewami i spożywając śniadanie, cierpieli od bąków i komarów13.
Kapitan, uderzając się dłonią w spocony kark, zgniótł dużą, brunatną muchę i teraz oglądał ją uważnie.
— Hm... — mruknął. — Jest to słoniowa mucha. Niezawodnie słonie przechodziły tu niedawno... Musimy się spieszyć, aby nie odbiegły daleko... Ruszajmy już, mały Amra!
— Słucham, sahibie! — odparł chłopak, zrywając się pośpiesznie i zawiązując worek.
Podeszli obaj do słonia. Birara wyrywał młode, bladożółte jeszcze pędy bambusów i ze smakiem zajadał.
Niezadowolonym wzrokiem zerknął teraz w stronę ludzi.
Chciałby tu popasać jak najdłużej.
Wkrótce jednak szedł już przez gęste zarośla.
Z trzaskiem gięły się i łamały potężne, grube trzciny, roztrącane i tratowane przez słonia.
Wśród bambusów, paproci i papirusów leżało ukryte jeziorko.
Gdy Birara podchodził do grząskiego brzegu, spadł mały deszcz, zwykły w tej porze roku.
Potoki, szumiące strugi ciepłej wody runęły z obłoków na ziemię.
Padały połamane przez ulewę gałęzie. Pokotem kładły się młode bambusy, pierzaste liście paproci i wybujała nadmiernie trawa.
Trwało to krótko, lecz dżungla zalana była wodą.
Kapitan
Uwagi (0)