Darmowe ebooki » Powieść » Druga księga dżungli - Rudyard Kipling (biblioteka ludowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Druga księga dżungli - Rudyard Kipling (biblioteka ludowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Idź do strony:
Na Byka, który był okupem za mnie! Czy jestem jeszcze panem dżungli, czy nie? Hej, uciszyć się tam! Cóż to was napadło?

Na ścieżkę wypadły naraz dwa młode wilczki, szukające dogodnego miejsca na stoczenie walki. (Zapewne pamiętacie, że Prawo Dżungli zabrania wilkom pojedynkować się wobec stada). Sierść na karku zjeżyła się im jak zgrzebło i poczęły ujadać zaciekle, gotując się do skoku. Już miały rzucić się sobie do gardła, gdy Mowgli skoczył pośrodek, schwycił każdego z napastników jedną ręką za grdykę, spodziewając się, że roztrąci ich w dwie strony, jak to nieraz był czynił w czasie igrzysk lub wielkiej obławy. Tym razem jednak się przeliczył — boć nigdy dotąd nie miewał do czynienia z bójką wiosenną. Wilczki wyrwały się, obaliły Mowgliego na ziemię i nie tracąc ani słowa, jęły w zwartym uścisku tarzać się po ziemi.

Mowgli zerwał się na równe nogi, błyskając brzeszczotem noża i wyszczerzonymi, białymi zębami. W chwili tej pragnął zabić obu zapaśników — ot, po prostu dlatego, że walczyli, gdy chciał ich uciszyć — jakkolwiek każdy wilk ma zupełne prawo walczyć wedle przepisów. Biegał przeto dokoła nich, podawszy się naprzód i wywijając nożem, gotów zadać cios obu naraz wilczkom, skoro ochłoną z pierwszej zażartości boju. Ale gdy czekał na sposobną chwilę, uczuł, że ciało mu słabnie, a ręka zbrojna nożem opada bezsilnie. Włożył więc nóż do pochwy i jął patrzeć przed siebie.

— Ani chybi, jestem otruty — rzekł w końcu. — Od czasu gdy mocą Czerwonego Kwiecia rozpędziłem wiec wilków, od czasu gdy zabiłem Shere Khana, żaden z wilków nie zwalił mnie z nóg... aż dopiero teraz dokonały tego dwa takie fryce, młokosy, łaziki wilczego stada! Odeszła ode mnie siła moja... umrę już chyba. Ach, Mowgli, Mowgli, czemu nie zabiłeś tych dwóch chłystków?

Bójka trwała jeszcze jakiś czas. W końcu jeden wilk uciekł, a drugi puścił się za nim w pogoń. Mowgli został sam. Usiadł na wytłamszonej i okrwawionej ziemi, spoglądając to na nóż, to na swoje nogi i ramiona, a rozgoryczenie, jakiego nigdy wpierw nie zaznawał, ogarnęło go całego, jak powódź zagarnia zwalony pień drzewny.

Do polowania wziął się jeszcze przed zmierzchem. Wieczerzał sam tylko, bo wszystko, co żyło w dżungli, wyruszyło gdzieś w dal, śpiewając i staczając bójki po drodze. Jadł zresztą niewiele, by nie utracić zwinności potrzebnej mu do wiosennego biegu. Noc była jasna, biała nocka, jak mawiają w puszczy. Wszędy zieleń rozwinęła się bujnie, a od rana tyle jej narosło, co kiedy indziej przez cały miesiąc. Gałązka, która jeszcze dnia poprzedniego była odziana zżółkłymi liśćmi, teraz, gdy Mowgli ją ułamał, puściła sok obfity. Stopy tak mile grzęzły w ciepłym i głębokim mchu, świeżo porosła trawa nie miała kłujących naroży, a wszystkie głosy dżungli zgodnym akordem brzęczały niby jedna basowa struna jakowejś harfy czarnoksięskiej, trącana światłością księżyca — jasną księżycową pełnią Czasu Nowej Gwary, rozlewającą swe blaski po skałach i wodach, wkradającą się pomiędzy pnie i łodygi i przesiewającą się przez milionową gęstwę liści. Pomimo wszelkich strapień Mowgli rozśpiewał się pieśnią zachwytu, gdy ruszył na włóczęgę.

Nie włóczęga to raczej była, lecz lot, albowiem chłopak obrał sobie za kierunek drogi długie, pochyłe zbocze, wiodące ku żuławom północnym skroś matecznika, którego prężne, miękkie ścielisko tłumiło wszelki odgłos kroków. Człowiek wychowany wśród ludzi byłby się przedzierał z trudnością przez ten ostęp i nieraz by się potknął lub pobłądził w złudnej księżycowej poświetli, natomiast Mowgli, dzięki gibkości swych mięśni zaprawionych wieloletnim ćwiczeniem, mknął chyżo i lekko niczym piórko. Gdy jakiś pień zmurszały lub ukryty kamień wymknął mu się spod nóg, on nawet nie zwalniał kroku, ale bez najmniejszego wysiłku — bez myśli niemal — uchylał się od niebezpieczeństwa. Ilekroć znużył się stąpaniem po ziemi, czepiał się oburącz, jak małpa, grubych zwojów pnączy i raczej płynął niż wspinał się hen ku najwyższym gałęziom, po czym wędrował sobie zielonymi gościńcami, póki mu to nie zbrzydło — a wówczas zjeżdżał z powrotem na ziemię po długiej liściastej krzywiźnie. Były tam ciche liściaste jamy, opasane wilgotnymi skałami, gdzie ledwie można oddychać wskutek ciężkiego zapachu nocnych kwiatów oraz rozwijającego się pąkowia. Były i ciemne aleje, gdzie światło miesięczne słało się pasmami przypominającymi prążkowane marmury w nawie kościelnej. Były i gąszcze, których rosiste młode podszycie zakrywało go do piersi i jakby ramion mnóstwem przytrzymywało go w pasie. Były i wzgórki wieńczone złomem skalnym, gdzie przeskakiwał z kamienia na kamień ponad kryjówkami strwożonych lisiąt. Nieraz doleciało go z dala — ledwo dosłyszalne — zgrzytliwe szast-prast kłów dziczych, ostrzonych o pień drzewny; wnet zaś ukazywał się przed nim sam zwierz — knur odyniec, łyskający krwawymi ślepiami, a spienionym ryjem szarpiący w kawały zdartą z drzewa korę. Kiedy indziej Mowgli zbaczał z drogi, słysząc znany mu pochrzęst rogów i świszczące chrapanie — i przemykał się koło dwóch rozwścieczonych jeleni, co chwiejnym krokiem szły wzajem na siebie, nachylając czoła rogate, obryzgane posoką143 jakoby czarną na tle miesięcznego blasku. To znowu koło jakiegoś szemrzącego brodu słyszał ryczący — iście byczy głos krokodyla Jacali; kiedy indziej zasię uwadził o kłębowisko żmij jadowitych, ale zanimby zdążyły cios mu zadać, czmychał czym prędzej przez zdziary błyszczących kamyków i zaszywał się w kniei.

Tak biegł, to hukając, to pośpiewując sobie — jakby był najszczęśliwszą w dżungli istotą — aż dotarł do miejsca, gdzie z woni kwiatów wymiarkował, że znajduje się w pobliżu moczarów — hen daleko poza krańcem znanego mu obszaru łowieckiego.

Tu znów człek po ludzku wychowany już by się zapadł po czuprynę, uszedłszy ledwie parę kroków. Wszelakoż Mowgli miał oczy nie tylko w głowie, ale i w nogach, więc dzięki nim skakał i dyrdał od krzaczka do krzaczka po listeczku, z kępki na kępkę po kamyczku, nie wytrzeszczając swych źrenic po próżnicy. Zapuścił się na sam środek moczaru, wypłaszając po drodze stada dzikich kaczek — aż w końcu zmęczony biegiem, przysiadł na omszałej kłodzie, sterczącej z czarnego rozlewiska. Wszędy wokoło przebudziły się mokradła, bo na wiosnę ptactwo ma sen nader lekki; całe chmary skrzydlate latały przez noc to w jedną, to w drugą stronę. Atoli nikt nie zwrócił uwagi na Mowgliego, który siedział wśród kępy wysokich trzcin i nucąc pod nosem jakąś melodię nieokreśloną, oglądał ogorzałe stopy, by z nich powyciągać niezauważone dotąd zadry i ciernie. Wszelkie smutki, wszelkie strapienia precz gdzieś odeszły od niego, jakby je pozostawił w rodzinnej kniei. Już miał rozpocząć pieśń jakąś, alić naraz powróciło doń poprzednie usposobienie gorsze, dziesięćkroć gorsze niż przody. Na domiar złego księżyc zaczął właśnie chować się na skraj niebios.

Mowgli zatrwożył się.

— Więc ono jest i tutaj! — rzekł półgłosem. — Przyszło za mną!

Obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy „ono” nie stoi poza nim.

— Ależ tu nie ma nikogo!...

W moczarach wciąż słychać było nocne krzyki, gwary i swary, ale żaden ptak, żaden zwierz nie odezwał się doń głosem wyraźnym. Napływ smutku niedoli spotężniał w sercu Mowgliego.

— Tak, spożyłem truciznę — rzekł głosem zdławionym od lęku. — Nie inaczej! Wskutek nieostrożności zjadłem jakąś truciznę i odeszła ode mnie moja moc. Bałem się... a jednak nie jam się bał... Mowgli bał się, gdy dwa wilczki wiodły z sobą bójkę! Akela, ba, nawet Phao zmusiłby je bez trudności, by zamknęły jadaczkę... ale Mowgli się bał. To dowód oczywisty, żem spożył truciznę... Ale cóż to oni tam wyrabiają w dżungli?! Śpiewają, wyją, biją się i biegają gromadkami w świetle księżyca, a ja... haimai!... ja tu ginę wśród bagnisk... otruty spożytą niebacznie trucizną!

Rozżalił się nad swą dolą i był bliski płaczu.

— A wkrótce — mówił dalej — znajdą mnie tutaj nieżywego... unurzanego w czarnej wodzie. O, nie! Wolej144 powrócę do rodzinnej kniei i skonam na Skale Narady... a kto wie... może Bagheera, którą tak ukochałem... może Bagheera, o ile nie milsze jej są miaukoty w dolinie... zechce przez czas pewien strzec mych szczątków, by Chil nie postąpił ze mną tak jak z Akelą.

Wielka, ciepła łza spłynęła z oka i rozprysnęła się na kolanie. Pomimo całego strapienia Mowgli (rzecz do pojęcia trudna) czuł się nader szczęśliwy właśnie dlatego, że się trapił.

— Jak ścierwnik Chil postąpił z Akelą w ową noc, gdym ocalił stado przed hordą psów rudych...

Uspokoił się nieco, rozważając ostatnie słowa Wilka Smotnika, które niewątpliwie macie w pamięci.

— Ej, nabajał mi Akela wiele niestworzonych rzeczy, zanim skonał, bo gdy ktoś umiera, to zawsze umie się żołądkować... jakoś na inny sposób. Mówił... ale wszystko furda145! Ja i tak należę do dżungli!

Wspomnienie bitwy nad brzegami Wajngangi tak go podnieciło, iż ostatnie słowa wykrzyknął na całe gardło, przeraźliwie.

Jakaś bawolica, wylegująca się wśród oczeretów, zerwała się na nogi i wykrztusiła z siebie jęk trwogi:

— Człowiek!

— My-y-ylisz się! — zaryczał dziki bawół Mysa, obracając się z chlupotem. i chrzęstem w swym legowisku. — To nie człowiek! To nieowłosiony wilk z Gromady Seeoneeńskiej. W takie noce, jak dzisiejsza, on zawsze biega sobie tędy-owędy.

— A ja my-y-yślałam — odryczała bawolica, pochylając znowu łeb nad paszą — że to jakiś człowiek nieznajomy-y-y!

— Mó-ó-wię ci, że nie. Ach, Mowgli? Czy komu-u-u grozi niebezpieczeństwo? — zaryczał Mysa.

— Ach, Mowgli! Czy komu-u-u grozi niebezpieczeństwo? — jął go przedrzeźniać chłopak. — Ten Mysa nie umie myśleć o niczym innym, jak tylko to tym, czy zagraża mu niebezpieczeństwo. Ale czemu wtrącacie się do spraw Mowgliego, który chodzi tędy-owędy po dżungli, nie śpiąc nocą?

— Cóż on tak krzyczy głośno? — zapytała bawolica.

— Zawdy146 tak krzyczą ci, którzy wydarłszy z ziemi kępę trawy, nie wiedzą, jak ją zeżreć — odrzekł Mysa ze wzgardą.

— Ej, gdyby to było w zeszłą porę deszczową — jęknął Mowgli — to za mniejszą, daleko mniejszą zniewagę wydźgałbym Mysę z legowiska i pojeździłbym na nim przez moczary, zarzuciwszy mu na szyję powróz z sitowia!

Wyciągnął rękę, by ułamać badyl strzępiastej trzciny, ale natychmiast cofnął ją z westchnieniem. Mysa nawet się nie poruszył, ale najspokojniej w świecie przeżuwał zjedzony pokarm, a bawolica pasła się niefrasobliwie, rwąc pęki bujnej trawy.

— O, nie myślę tutaj umierać — żachnął się Mowgli. — Mysa, który jest spokrewniony z dziką świnią i Jacalą, urągałby mi na pewno. Wyjdę za obręb bagniska, a wtedy zobaczę, co mnie czeka. Nigdym jeszcze w życiu nie miał takich harców wiosennych... jednocześnie gorących i przejmujących zimnem. Wstawajże, Mowgli!

Opanowała go nieodparta pokusa, by podkraść się przez zarośla do Mysy i ukłuć go końcem noża. Bawół, ociekając wodą i bryzgając błotem, wypadł z kałuży jak bomba. Widok był tak zabawny, że Mowgli ze śmiechu aż przysiadł na ziemi.

— Opowiedzże wszystkim, ty byku, że bezwłosy wilk z Gromady Seeoneeńskiej pognał cię raz, aż miło! — huknął za nim.

— Co? Wilk? Mo-o-że to ty jesteś tym wilkiem? Ha! Ha! — fuknął Mysa, wierzgając racicami w błocie. — Cała puszcza wie, że byłeś pastuchem domowego bydła... jednym z tych ludzkich stworów, co bawią się w piasku, wzniecają kurz i robią ciągły harmider tam koło łanów zboża... Ty tu nam będziesz mydłkował, że urodziłeś się w puszczy?! Czyż prawdziwy my-y-yśliwiec przemykałby się tak po kryjomu-u-u, jak wąż wśród pijawek, by dla głupich żartów... godnych szakala... ośmieszać mnie w oczach mojej krowy? Chodźno na ubitą ziemię, smy-y-ku jeden, a ja... ja ci pokażę!

Nie dokończył, bo już mu się pysk cały pokrył pianą. Mysa należał do najbardziej gniewliwych stworzeń w całej dżungli.

Mowgli utkwił w nim nieruchomo oczy, nic sobie nie robiąc z jego fumów i dąsów. Gdy zdołał już zapanować głosem ponad mlaskliwą chlapaniną błotnych rozbryzgów, zapytał:

— Czy w pobliżu tych trzęsawisk jest jakie ludzkie osiedle, mój Myso? Ta połać kniei jest mi nieznana.

— Idźże sobie na północ! — ryknął rozjuszony bawół, bo Mowgli kolnął go nożem dość dotkliwie. — Tylko chamy ostatnie, gołe pastuchy-obdartusy zdobyć się mogą na tak głupie żarty! Idźże sobie do nich, do osady poniżej trzęsawisk, i opowiedz wszystkim, jakiś ty zmy-y-yślny!

— Ludzie nie lubią leśnych opowieści, a przy tym wydaje mi się, Myso, że jedna blizna więcej czy mniej nie zaszkodzi zbytnio twej grubaśnej skórze. Ale nie ma co, pójdę przyjrzeć się tej wiosce. Tak jest! Pójdę! A teraz, Myso, uspokój się! Wolnego! Nie w każdą noc spotka cię to szczęście, by sam Władca Dżungli miał być twym poganiaczem!

Pobrnął grząskim szlakiem, wiodącym ku brzegowi trzęsawiska, wiedząc doskonale, że Mysa nie poważy się natrzeć w tym kierunku. Biegnąc, śmiał się do rozpuku na samą myśl o wściekłości bawołu.

— Nie całkiem jeszcze odeszła mnie siła — mówił sobie w duchu. — Być może, że trucizna nie weszła mi w kości... Tam w dole... niziuśko... migoce sobie jakaś gwiazdka...

Złożył ręce i przez ich szczelinę jął przyglądać się onemu światełku.

— Na Byka, który był okupem za mnie! Toż to Czerwone Kwiecie... to Czerwone Kwiecie, przy którym spoczywałem... zanim... zanim... przystałem po raz pierwszy do Gromady Seeoneeńskiej! Skorom je obaczył, to już ukończę mą gonitwę!

Mokradła przeszły w wielką, rozległą równinę. Stamtąd to mrugało doń owo światełko. Jakkolwiek Mowgliemu od dawna wszystkie ludzkie sprawy stały się najzupełniej obojętne, to jednak w tę noc blask Czerwonego Kwiecia wabił ku sobie i nęcił, niby jakaś nowa, nieoczekiwana zdobycz myśliwska.

— Przyjrzę się im tylko — mówił sobie — i przekonam się,

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Druga księga dżungli - Rudyard Kipling (biblioteka ludowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz