Darmowe ebooki » Powieść » Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 60
Idź do strony:
great event muzyki i malarstwa, a zwłaszcza na wernisażach, których p. Swann był stałym uczestnikiem aż do ostatnich lat, kiedy już rzadko tylko opuszczał mieszkanie. Wyprowadzenie zwłok odbędzie się, etc”.

Z tego punktu widzenia, jeżeli się nie jest „kimś”, brak znanego tytułu przyspiesza jeszcze rozkład śmierci. Bez wątpienia, nieboszczyk jakiś jest naprzykład księciem d’Uzès anonimowo, bez znamion indywidualności. Ale mitra książęca utrzymuje jakiś czas w skupieniu składniki, jak w owych starannie wymodelowanych lodach, które lubiła Albertyna; podczas gdy nazwiska arcy-światowych „ludzi nowych” natychmiast po ich śmierci rozkładają się i topnieją w bezpostaciową masę. Widzieliśmy, jak pani de Guermantes mówiła o panu Cartier, jako o najlepszym przyjacielu księcia de la Tremoille, jako o człowieku bardzo poszukiwanym w arystokratycznych kołach. Dla następnego pokolenia, Cartier stał się czemś tak bezkształtnem, że niemal przydałoby mu się blasku spokrewniając go z jubilerem Cartier, gdy on sam uśmiechnąłby się niegdyś z takiej pomyłki. Przeciwnie Swann był wybitną indywidualnością intelektualną i artystyczną i mimo że nic nie „stworzył”, miał widoki przetrwania nieco dłużej. A mimo to, drogi Karolu Swann, którego znałem kiedy byłem jeszcze tak młody a ty bliski grobu, jeżeli zaczynają na nowo mówić o tobie i jeżeli może będziesz żył, to dlatego, że ten, którego musiałeś uważać za młodego głuptasa, uczynił cię bohaterem swojej powieści. Jeżeli przed obrazem Tissota7, przedstawiającym balkon klubu z ulicy Royale, gdzie znajdujesz się między Galiffetem, Edmunden de Polignac i Saint-Maurice, tyle mówią o tobie, to dlatego, że wiedzą, iż parę twoich rysów weszło w figurę Swanna.

Aby wrócić do ogólniejszych realności, przypomnijmy że o tej godzinie śmierci — przepowiadanej a jednak nieoczekiwanej — mówił przy mnie sam Swann, do księżnej de Guermantes, w dniu kiedy się wybierała na raut do kuzynki. To była ta sama śmierć, której swoistą i przejmującą dziwność odnalazłem pewnego wieczora, przebiegając oczami dziennik. Wiadomość o niej wprawiła mnie w osłupienie, jakgdyby wypisana tajemniczemi niewcześnie wstawionemi głoskami. Wystarczyły, aby zmienić żyjącego człowieka w kogoś nie zdolnego już odpowiedzieć na to co się doń mówi, w nazwisko, jedynie w nazwisko, nagle ze świata rzeczywistego przeniesione w królestwo ciszy. To te głoski budziły we mnie jeszcze teraz chęć lepszego poznania mieszkania, gdzie niegdyś rezydowali Verdurinowie i gdzie Swann, nie będący wówczas jedynie kilkoma literami widniejącemi w gazecie, tak często bywał na obiedzie z Odetą. Trzeba jeszcze dodać (co mi długo czyniło śmierć Swanna boleśniejszą od jakiejś innej, mimo iż te motywy nie miały związku z indywidualną niesamowitością jego śmierci), że nie zaszedłem do Gilberty, jak to przyrzekłem Swannowi u księżnej Marji; że on sam nie zdradził mi „innej racji”, do której robił aluzję owego wieczora i dla której uczynił mnie powiernikiem swojej rozmowy z księciem Gilbertem; że oblegało mnie tysiąc pytań (tak jak bańki zjawiają się na powierzchni wody), które byłbym mu chciał zadać w najrozmaitszych przedmiotach: Ver Meer, p. de Mouchy, on sam, jakiś dywan Bouchera, Combray... Pytania te były zapewne niezbyt naglące, skoro je odkładałem z dnia na dzień, ale zdawały mi się bardzo ważne, od czasu jak wargi Swanna się zamknęły, przecinając możność odpowiedzi.

— Ale nie — odparł Brichot — to nie tutaj Swann spotykał przyszłą żonę, lub jeżeli tutaj, to dopiero w ostatnich czasach, po katastrofie, która częściowo zniszczyła pierwotne mieszkanie pani Verdurin.

Na nieszczęście, nie chcąc drażnić oczu Brichota zbytkiem, który mi się zdawał nie na miejscu skoro profesor nie miał w nim udziału, wysiadłem zbyt nagle z powozu, a woźnica nie zrozumiał słów, które mu rzuciłem bardzo szybko, aby mieć czas się oddalić, zanim mnie Brichot spostrzeże. Wskutek tego, woźnica podjechał za nami i spytał czy ma zajechać po mnie. Powiedziałem spiesznie że tak, zdwajając jeszcze objawy szacunku dla uczonego przybyłego omnibusem.

— A, pan przyjechał fiakrem — rzekł z surową miną Brichot.

— Mój Boże, całkiem przypadkowo, to mi się nie zdarza nigdy. Zawsze wędruję omnibusem lub pieszo. Ale to mi zapewni może wysoki zaszczyt odwiezienia pana wieczorem, jeżeli się pan zgodzi wsiąść do tego gruchotu. Będzie nam trochę ciasno, ale pan jest dla mnie tak łaskawy...

Niestety, czyniąc profesorowi tę propozycję, nie wyrzekam się niczego (pomyślałem), bo i tak muszę wracać z powodu Albertyny. Jej obecność w domu, w porze gdy nikt nie mógł jej odwiedzić, pozwalała mi rozporządzać swoim czasem równie swobodnie co popołudniu, kiedy, siedząc przy fortepianie, wiedziałem że Albertyna wróci z Trocadero i kiedy mi nie było spieszno ją ujrzeć. Ale koniec końców tak samo jak popołudniu czułem że mam kobietę i że za powrotem nie zaznam krzepiącej podniety samotności.

— Przyjmuję chętnie — odparł Brichot. W epoce, którą pan wspomina, przyjaciele nasi zajmowali przy ulicy Montalivet wspaniały parterowy pałacyk z antresolą od ogrodu, mniej zbytkowny oczywiście, ale dla mnie piękniejszy od Ambassadeurs de Venise.

Brichot powiedział mi, że tego wieczoru na „Quai Conti” (w ten sposób wierni określali salon Verdurinów od czasu jak go tam przeniesiono) jest wielka „awantura” muzyczna, zorganizowana przez pana de Charlus. Dodał, iż w dawnych czasach, o których wspomniałem, „paczka” była inna i w innym stylu, nietylko dlatego że „wierni” byli młodsi. Opowiedział mi kawały Elstira (nazywał to: „czyste błazeństwa”). Jednego dnia naprzykład, malarz, wymówiwszy się dla pozoru, przyszedł w ostatniej chwili przebrany za lokaja i podając półmiski szeptał skandaliczne rzeczy do ucha wielce cnotliwej baronowej Putbus, czerwonej ze zgrozy i z oburzenia; potem zniknąwszy przed końcem obiadu, kazał wnieść do salonu wannę pełną wody, z której, kiedy goście wstali od stołu, wyłonił się całkiem nagi, klnąc głośno. Profesor wspominał również kolacje, na które przychodziło się w papierowych kostjumach, rysowanych, wycinanych, malowanych przez Elstira — istne arcydzieła. Brichot miał raz kostjum magnata z epoki Karola VII, z trzewikami w szpic; innym razem kostjum Napoleona I, na którym Elstir zrobił lakiem wielką wstęgę Legji honorowej. Krótko mówiąc, Brichot, oglądając w pamięci ów miniony salon z wielkiemi oknami, z niskiemi kanapami, które trzeba był odnawiać tak je zżarło południowe słońce, oświadczał, że wolał go od dzisiejszego. Oczywiście, pojmowałem że, jak słowo Kościół oznacza nie tylko budynek o przeznaczeniu religijnem, ale zgromadzenie wiernych, tak Brichot rozumie przez „salon” nietylko lokal, ale i ludzi którzy tam bywali, osobliwe przyjemności których tam szukali. Rozkoszom tym dały w jego pamięci kształt owe kanapy, na których, przyszedłszy do pani Verdurin popołudniu, czekało się aż będzie gotowa, podczas gdy w ogrodzie kwitnące kasztany, a na kominku wazony goździków zdawały się, przez sympatję dla gościa wyrażoną życzliwym uśmiechem różowych kolorów, niecierpliwie oczekiwać zjawienia się zapóźnionej pani domu. Ale jeżeli ów salon zdawał mu się czemś więcej niż dzisiejszy, to może dlatego, że nasz umysł jest jak stary Proteusz, nie zdolny pozostać niewolnikiem żadnej formy: nawet w dziedzinie światowej wyzwala się nagle z salonu doprowadzonego powoli i z trudem do swego szczytu, aby woleć od niego dawny, mniej świetny. Podobnie nad „retuszowane” fotografie Odety (zdejmował Otto) na których elegantka ta paradowała w balowej sukni princesse, uczesana przez Lentherica, przekładał Swann „wizytówkę” robioną w Nizzy, na której w sukiennej pelerynce, z włosami niedbale wymykającemi się z pod słomkowego kapelusza przybranego bratkami, z czarną aksamitną kokardą, o dwadzieścia lat młodsza (kobiety wyglądają zazwyczaj tem starzej, im fotografje są dawniejsze) wyglądała na pokojówkę mającą o dwadzieścia lat więcej. Może profesor znajdował też przyjemność w zachwalaniu mi tego czego nie znałem, okazania że kosztował niegdyś przyjemności, jakich ja nie mógłbym mieć? Udało mu się to zresztą, cytując bowiem nazwiska paru nie żyjących już osób i użyczając każdej z nich czegoś tajemniczego przez sposób w jaki mówił o nich i o uroku tych przyjaźni, budził we mnie ciekawość co to w istocie mogło być; czułem, że wszystko co mi opowiadano o Verdurinach było o wiele za grube; wyrzucałem sobie, że nawet na tego Swanna, którego znałem, nie dość zwracałem uwagi, że patrzałem nań nie dość bezinteresownie, nie dość go słuchałem, kiedy mnie zabawiał czekając aż żona wróci na śniadanie i kiedy mi pokazywał piękne rzeczy. Czułem to teraz, kiedy wiedziałem, że można porównać Swanna z najświetniejszymi causeurami dawnych czasów.

W chwili gdyśmy wchodzili do państwa Verdurin, ujrzałem pana de Charlus, żeglującego ku nam całem olbrzymiem ciałem, wlokącego bezwiednie za sobą jednego z owych apaszów lub oberwańców, których widok barona wywabiał teraz niechybnie z najbezludniejszych na pozór zakątków i przez których ten potężny potwór był — bardzo mimowoli — stale, choć w pewnej odległości eskortowany niby rekin przez swego pilota. Dzisiejszy p. de Charlus tworzył taki kontrast z wyniosłym obcym panem z pierwszego mego pobytu w Balbec, z jego surowem wejrzeniem, afektacją męskości, iż miałem wrażenie, że odkrywam jakąś gwiazdę w całkiem innym okresie jej obrotu i którą dopiero widzi się w całej pełni, w towarzystwie jej satelity. Albo też baron wyglądał jak chory, którego choroba była przed kilku laty zaledwie lekkim i łatwym do ukrycia pryszczykiem, nie pozwalającym się domyślać niebezpieczeństwa.

Mimo iż operacja wróciła Brichotowi nieco wzroku, zdawało że już na zawsze straconego, nie wiem czy spostrzegł draba, ciągnącego się za baronem. To było dość obojętne, bo od czasu la Raspeliére i mimo sympatji jaką uczony miał dla barona, obecność pana de Charlus zawsze budziła w nim niemiłe uczucie. Bezwątpienia, dla każdego z nas życie drugiego człowieka gubi się w mroku ścieżek, których nie podejrzewamy. Zapewne, kłamstwo, tak często mylące a tworzące substancję wszystkich rozmów, pokrywa nieraz uczucia wrogości lub zainteresowania, lub wizytę którą pragniemy zataić, lub jakąś eskapadę z przygodną kochanką, którą chcemy ukryć przed żoną; ale o wiele szczelniej dobra reputacja pokrywa złe obyczaje, nie pozwalając się ich nawet domyślać. Mogą pozostać nieznane całe życie; pewnego wieczoru, przypadkowe spotkanie na molo w porcie zdradzi je; a i ten przypadek bywa źle rozumiany i trzeba dopiero aby ktoś świadomszy poddał nam niepochwytne słowo zagadki. Ale skoro przejrzymy te obyczaje, przerażają nas, bo czujemy w nich podmuch szaleństwa, o wiele bardziej niż niemoralności. Pani de Surgis nie miała ani cienia poczucia moralnego, i dopuściłaby u swoich synów wszystko, coby się tłumaczyło plugawą bodaj korzyścią, zrozumiałą wszystkim. Ale zabroniła im stosunków z panem de Charlus, kiedy się dowiedziała, że regularnie jak zegarek i za każdą wizytą baron szczypie ich w policzki i każe się szczypać wzajem. Doznała owego niespokojnego uczucia fizycznej tajemnicy, podsuwającego myśl, czy sąsiad, z którym się było w tak dobrych stosunkach nie hołduje ludożerstwu. Na ponawiane pytania barona: „Kiedyż ujrzę znowu przemiłych chłopców?” odpowiadała (mimo iż wiedząc jakie gromy ściąga na siebie!) że są bardzo zajęci, że wykłady, że przygotowania do podróży etc. Cobądź by się mówiło, nieodpowiedzialność powiększa błędy a nawet zbrodnie. O ile Landru (przypuściwszy że w istocie zabił swoje żony) zrobił to z chciwości której dałoby się oprzeć — możnaby go ułaskawić; ale nie można, jeśli to wynikło z nieodpartego sadyzmu.

Grube żarciki, na jakie pozwalał sobie Brichot w początkach znajomości z baronem, teraz, z chwilą gdy profesorowi chodziło już nie o prawienie komunałów ale o zrozumienie, ustąpiły przykremu uczuciu gaszącemu wesołość. Uspokajał sam siebie, cytując Platona, Wergilego, ponieważ, będąc ślepy i duchowo, nie rozumiał, że wówczas kochać młodego człowieka było czemś takiem, jak dzisiaj utrzymywać tancerkę, a później się zaręczyć. Żarciki Sokratesa świadczą o tem lepiej niż teorja Platona. Sam Charlus nie byłby tego zrozumiał, on który mieszał swoją manję z przyjaźnią (nie podobną do niej w niczem), a atletów Praksytelesa z usłużnymi bokserami („Nabożny dworak nabożnego władcy byłby ateuszem pod monarchą bez wiary”, powiedział la Bruyère). Ale baron nie chciał widzieć, że od tysiąca dziewięciuset lat wszelki homoseksualizm zwyczajowy — zarówno homoseksualizm młodzieńców Platona jak pasterzy Wirgiliusza — znikł, przetrwał zaś i mnoży się jedynie homoseksualizm wrodzony, organiczny, ten co się kryje przed innymi i maskuje przed samym sobą. I p. de Charlus byłby w błędzie, nie chcąc się szczerze odrzec genealogji pogańskiej. W zamian za trochę plastycznego piękna, ileż wyższości duchowej! Pasterz Teokryta, wzdychający do młodego chłopca, stanie się później równie brutalny i tępy jak inny pasterz, którego fletnia rozbrzmiewa dla Amaryllis. Bo pierwszy z nich nie jest dotknięty chorobą, jest tylko posłuszny obyczajom epoki. Jedynie homoseksualizm, trwający uparcie mimo zapór, homoseksualizm wstydliwy, zohydzony, jest prawdziwy, jedyny który jest zdolny wydać u tegoż osobnika wysubtelnienie duchowe. Drżeniem przejmuje związek spraw fizycznych ze sprawami ducha; myśl, że drobne przemieszczenie czysto fizycznych skłonności, lekka skaza pewnego zmysłu, sprawia iż wszechświat poezji i muzyki, zamknięty dla księcia de Guermantes, otwiera się dla pana de Charlus. Nie dziwi nas smak pana de Charlus w urządzeniu mieszkania, ani to że jak kobieta lubuje się w cackach; ale ta wąska szczelina otwierająca się na Beethovena i na Veironeza! Zdrowy człowiek odczuwa naturalny lęk, kiedy warjat, autor wspaniałego poematu, wytłumaczywszy niezbicie, że go zamknięto przez pomyłkę, przez niegodziwość żony, błaga go aby interweniował u dyrektora zakładu, poczem, wyrzekając na sąsiedztwo które mu narzucono, kończy tak: „O, ten co rozmawiał właśnie ze mną na dziedzińcu, facet, którego towarzystwo muszę znosić, myśli że on jest Chrystus. To jedno starczy za dowód, z jakimi warjatami mnie zamykają; nie może on być Chrystus, skoro Chrystus to jestem ja!” Chwilę przedtem byliśmy już gotowi zwrócić uwagę psychiatry na pomyłkę. Po tych ostatnich słowach, nawet pamiętając o wspaniałym poemacie, nad którym pracuje ten sam człowiek, oddalamy się tak, jak synowie pani de Surgis oddalili się od pana de Charlus, nie aby im robił co złego, ale z powodu zbyt częstych zaproszeń, których rezultatem było szczypanie ich w policzek. Trzeba współczuć z poetą —

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 60
Idź do strony:

Darmowe książki «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz