Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖
„Czyż oprócz kochania kraju, głaz ten nic nie ma w duszy?” — ta myśl bohaterki wyraża główne pytanie najbardziej znanej powieści Marii Rodziewiczówny.
Oto przed nami mityczna, sielska Żmudź, oto wzruszająca, żywa galeria typów szlacheckich — od zaścianka po obszarników, a pomiędzy nimi, pomiędzy biedą a wielkimi pieniędzmi — najdzielniejszy syn tej ziemi, wiecznie milczący a pełen głębokich uczuć, czerpiący swą siłę z przyjaźni z tysiącletnim dębem. Marek Czertwan dzień po dniu poświęca osobiste szczęście, najlepsze lata życia — aby ochronić od roztrwonienia majątek zaginionego przed laty powstańca-magnata.
Aż pewnego dnia na kowieńskim dworcu pojawia się sympatyczny właściciel plantacji bawełny i jego towarzyszka, piękna, mądra i dumna córka nieszczęśliwego emigranta.
Choć nie sposób nie zauważyć subtelnych rysów antysemityzmu, rasizmu i przekonania o naturalnej wyższości potomka rodziny szlacheckiej nad chłopami, choć powieść dydaktycznie podsuwa czytelnikom koncepcję emancypacji kobiet i pozytywistyczne ideały pracy jako nowoczesnej metody walki o ojczyznę — jednocześnie dostarcza szczerych i silnych wzruszeń. A ich proporcja w stosunku do opisów przyrody jest tu znacznie korzystniejsza niż w innych utworach epoki!
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Zdawało się, że nie słyszał nic oprócz jednej rzeczy, bo zamruczał, jakby do siebie:
— Więc pani odjedzie, może na zawsze?
— Cóż pan w tem znajduje dziwnego? Coby pan zrobił w mojej roli?
— Cobym zrobił? Zostałbym!
— Tak, całe życie samotny?
— Rok nie upłynie, jak pozna pani całe sąsiedztwo. Nie trzeba jechać do Ameryki po przyjaciół i stosunki. Pójdzie pani za mąż...
— Bardzo chętnie; na to nie potrzebuję nawet poznawać nikogo... Wybór dawno uczyniłam... Niech mi pan zaręczy, że weźmie mnie ten jeden, wybrany, a zostanę!
— Może pani wybrała takiego...
Niecierpliwie rzuciła główką, zmarszczyła brwi.
— Niech pan lepiej milczy tym razem, bo ani mnie, ani sobie słowami oczu nie zamydli. Po co ten ton nieznośny i udawanie? Nas w Ameryce nie chowano, jak tutejsze panienki, na bierną rolę; nas uczono, żeśmy was równe, nienależne! Nie cierpię tonu, na który schodzi nasza rozmowa; jest fałszywy i niegodny przedmiotu! Ja nigdy swych uczuć nie kryłam, nie znajduję w nich nic karygodnego, ani niestosownego!
Podniosła dumnie czoło i przejmująco patrząc mu w oczy, rzekła po małej przerwie:
— Nie zmienimy przeznaczenia swego, Wejdawucie! Pan wie dobrze, bom szczerze okazywała, że pana kocham, a mnie nie trzeba było pana słów, żeby wiedzieć, żem panu miła... Po co się męczyć, gdy możemy być szczęśliwi...
Przez oczy jego przeszła chmura rozpaczy. Zwiesił głowę na piersi i pobladł śmiertelnie...
Uśmiechnęła się promiennie, tryumfująca cała. Zajrzała ukradkiem w jego twarz i odezwała się serdecznie:
— Jeżelim się pomyliła, niech mi pan zaprzeczy. Nie kocha mnie pan? Może nie tyle, co Żmujdź, ale więcej, niż resztę ludzi!
Opanował się i rzucając jej spojrzenie pełne wyrzutu, zaczął półgłosem:
— Na co pani ta prawda? I na co mnie ta jeszcze jedna niedola, najsroższa? I tak życie ciężkie!
— Właśnie dlatego ja pierwsza przychodzę, bo pan ze swymi dzikimi poglądami lataby milczał i cierpiał, no... i mnie cierpieć kazał! I po co to?...
Ani się spostrzegli, że stali już u stóp Dewajtisa, na polance.
Słońce spuszczało się nizko, roztaczając na drzewa, ziemię i niebo purpurowe barwy. Dąb stary zakołysał się, jak żywy. Dawno już nie widział swego obrońcy. Zdziwił się sędziwy patryarcha dąbrowy, że młody człowiek oczu nań nie podniósł, nie powitał, tylko zatrzymał się opodal i patrzał w twarz dzieweczki.
— Po co?... — powtórzył jej pytanie. — Po to, że pomiędzy panią a mną jest otchłań, której, gdybym w nią i życie rzucił, nie zrównam! Więc stanąłem nad tym skrajem i choć mnie obłęd chwytał, a wszystkie moce ciągnęły na tamtą stronę, nie poszedłem i nie pójdę! W bajkach pastuchy zaślubiają królewny, ale na ziemi tak być nie powinno... Bóg dopuścił na mnie tę próbę, to prawda! Umiłowałem panią, sam nie wiem kiedy i jak... Alem milczał i cierpiał, i tak zostało!
Zarumieniła się, jak wiśnia i uśmiechnięta, objęła wzrokiem jego rysy.
— No i cóżby z tego wynikło, z tej pana szczególnej taktyki, żeby pan trafił na dziewczynę z Europy, co umie także tylko milczeć, cierpieć i czekać? Gdzieżby się podziało nasze szczęście? Coby warte było nasze życie w ciągłem targaniu szlachetnego i prawego uczucia? To tak dobrze mieć kogoś swojego na świecie i marzyć, i kochać, a pan i to w sobie gnębił! Gdzie pan dopatrzy otchłani i mąk? Mnie tak lekko i błogo na świecie teraz, to i panu tak samo! Oto masz pan moją rękę: możesz ją pocałować i wziąć sobie na właśność!
Potrząsnął głową i odstąpił o krok.
— Nie godzi się, pani! Kochać nie grzech, i robak słońce kocha, ale ja nie mąż dla pani. Służyć pani będę i życie dam w potrzebie, ale skarbów waszych nie chcę, ani do Poświcia na łaskę nie pójdę, bo wtedyby ludzie nikczemnikiem mnie nazwali, i słusznie!... Dziwiła się pani, żem na pieniądze chciwy i szczęściem je zowię. Nie dla sławy i potęgi ich pożądam; rzuciłbym je w tę otchłań i dopiero równy pani, do nógbym wam padł, prosząc o szczęście i spokój! Inaczej nie mogę, nie chcę!... Wolę zmarnieć!...
— Gdzie pana rozum i zastanowienia? Więc dla gawędy ludzkiej rzucasz pan mnie i serce?... Więc próżna pycha większa w panu, niż uczucie? To wstyd! Skarby, Poświcie! Któż je zbierał, czyja praca, trud, starania? Albożem choć grosz dodała i dlaczegóż mam cierpieć za to, że o kilkanaście tysięcy jestem bogatsza od pana? Co nam do ludzi! Wstyd panu?...
— Wstyd będzie, gdy ulegnę! — odparł twardo.
Wzburzyło się w niej wszystko. Oczy sypały iskry, usta drżały.
— Wiec pan odrzuca mą rękę i serce dlatego, że się pan wstydzi bogactwa? Więc mamy dlatego zabić serce w piersi i odejść, jak obcy i obojętni, i nigdy się nie spotkać? Cierpieć dla nędznego względu, a żyć bez uśmiechu, osłody, bez bratniej dłoni, sami wydziedziczeni z uczuć i szczęścia? I to ma być z pańskiej strony wielkie kochanie? Czy pan rozumie, żeś w tej chwili postawił na kartę wszystko, żeś pan mnie zranił i obraził śmiertelnie, odrzucając moją dłoń, lekceważąc uczucie? I pomyśl pan, co za gorycz zostałaby nam z życia, żeby we mnie, jak w panu, pycha była większą od miłości! Nie pomogłyby panu skarby, i darmobyś kiedy padał mi do nóg! Odtrąciłabym za odwet, dla dogodzenia fałszywej dumie! Na marne poszłoby nam wszystko, dla pychy. Pan tak czyni, daje mi przykład! Ale ja nie mam pana pychy, i zanadto mi pan drogi. Odpłacę się panu, ale inaczej! Ja wiem, że pan nie miał prawie matki i rodziny, więc cię nikt kochać nie nauczył. Nie zna pan serdecznej tęsknoty i niepokoju o miłą osobę, więc zdaje się panu możliwem przemódz uczucie, jak trud ciężki, niewczas i niewygody. Obyć się bez kochania, jak bez jadła i snu!... Ja to wiem i dlatego darowuję panu wiele, bo mi pana żal serdeczny! Serce zemści się nad panem samo: gorzko pan odboleje swą pychę i odmowę! Odrzuca mnie pan, odchodzę, ale się nie zmienię! Nie długo będę czekała! Gdy panu będzie smutno i ciężko nie do zniesienia, niech pan śmiało przychodzi! Będę tak szczęśliwa i tak panu wdzięczna! Będę dopiero wiedziała, że mnie pan kocha prawdziwie! Do widzenia zatem!
Skłoniła mu się z daleka i odeszła, nucąc coś półgłosem. Była bardzo pewna wygranej, nie omyliła jej ta twarz posępna, bez żadnego pozornie wyrazu. Umiała już czytać na pamięć z niej.
Obejrzała się po chwili; szedł za nią o kilka kroków.
— A pan gdzie idzie?
— Ja... — zająknął się, nie wiedząc, co odpowiedzieć — ja tylko zobaczę, bo prąd taki wartki, wirów pełno!
— Co? Już się pan troska o mnie? Czy nie mówiłam, że tak będzie? Dziękuję panu! Coby to panu szkodziło, żebym się utopiła? Przecież jestem panu niczym: ani narzeczoną, ani żoną!
Milczał, ale nie odstępował. Stanęli nad brzegiem. Łódka kołysała się na fali, ale bez przewoźnika. Jedno wiosło leżało na dnie.
— Pani sama przypłynęła? — zawołał przerażony.
— Sama. Umiem sterować. W Ameryce zawsze prześcigałam Clarka. Niech pan wraca do domu, po tak mozolnym dniu. Do widzenia!
Zamiast odejść, zaczął odczepiać łańcuch od wierzby, łódkę przyciągnął do brzegu, podał jej rękę.
— Niech mi pan da wiosło pierwej! — zawołała.
Potrząsnął głową.
— Ja panią przewiozę! Uchowaj, Boże, wypadku! Proszę siadać!
Wskoczyła do środka, śmiejąc się uśmiechem radosnej szczęśliwości.
— I co ja pana mogę obchodzić? I co pan zrobi, jeśli mi jutro przyjdzie ochota puścić się tą łódką aż do Niemna samej? A jakżebym odjeżdżała do Ameryki, ocean większy i straszniejszy! Wieź mnie pan tymczasem, bardzom rada, uczy się pan kochać!...
Usiadła naprzeciw niego. Wiatr rozwiewał jej ciemny włos, uśmiech serdeczny i drażniący zarazem rozchylał koralowe usta, oczy mieniły się życiem, tysiącem myśli i gorącymi blaskami uczucia.
Chwilami milczała, zapatrzona w ślad wiosła, potem przesunęła wzrokiem po niebie i wybrzeżu i odetchnęła głęboko.
— Płynęłabym tak daleko i długo w pana milczącem towarzystwie! Moglibyśmy myśleć każde z osobna i nie wyszlibyśmy poza tę łupinę! Niema tu Poświcia i skarbów, ani owej złowrogiej otchłani! Niech pan nie patrzy tak ponuro! Proszę mi lepiej powiedzieć, co pan myśli w tej chwili? Pewnie pan pieśń jaką ma w pamięci, jak ja.
— Nie umiem śpiewać.
— Nauczy się pan, jak wielu innych pięknych rzeczy. Ja panu zaśpiewam, w nagrodę trudu wiosłowania.
Pochylił się nad wiosłem i podwoił szybkość. Uciec chciał rychlej od jej widoku i rozmarzającej melodyi jakiejś piosenki Gounoda, nuconej półgłosem, ale Dubissa sprzysięgła się, by dopił do dna czarę udręczenia. Borykała się z nim zajadle, odrzucała gwałtem od brzegu. Nareszcie, zdyszany, dobił poświckiego parku, wparł łódkę na piasek i wyskoczył, pomagając jej wysiąść.
— Dziękuję! Czy pan łódką wróci do siebie?
— Łódką. Odeślę ją pani zaraz.
— Dobranoc zatem i do widzenia!
Podali sobie dłonie; zawahał się i nagle pochylił pokornie i pocałował tę rękę, którą odrzucił.
— Dziękuję pani i przepraszam! — wyszeptał głucho...
— Nie gniewam się i czekam pana.
Wskoczył do łódki i odepchnął ją na głąb.
— Wejdawutas! — zabrzmiał za nim wesoły głos.
— Słucham pani! — odparł z daleka już.
— Wracaj pan rychło!
Nie było na to żadnej odpowiedzi, tylko monotonny, głuchy plusk fal o boki czółna. Irenka patrzyła długo zamyślona.
— I niech mi kto wytłómaczy, czemu on mi milszy nad cały świat? — szepnęła do siebie, podnosząc brwi i zawracając z powrotem do domu.
Nad Saudwilami unosiły się białe włókna pajęczyny i chłodne mgły jesieni.
Trawą porosła mogiła Grala, nowe wypadki zatarły wspomnienia chłopca, a i śladu pogorzeli nie było. Zakryły ją białe ściany, nowe strzechy, otoczyły płoty świeże, aż na ostatku począł się wznosić zrąb chaty, rosnąc z dnia na dzień.
Szlachta przyglądała się temu zdumiała, trochę może zawistna, utrwalając się jeszcze więcej w wierze w czary Ragisa.
Czy bo nie czary pędziły do tej budowli od świtu gromady dostatnich gospodarzy, odciągały od własnej roboty dorodnych parobków, ściągały o każdym czasie setki roboczych rąk?
Nie brali pieniędzy, a śmieli się dzień cały i, odchodząc wieczorem z siekierami na ramieniu, napełniali zaścianek chórem pieśni, jakby szli z wesela czy z kiermaszu. Czyż nie byli oczarowani?
Więc szlachta zaczęła się także garnąć z pomocą, skarbić łaski Ragisa, a stary chodził jak paw i podśpiewywał bezustanku.
Marek, jak zwykle, nie wtrącał się do drobiazgów gospodarczych, nie wglądał w zarząd Rymki. Rzadko ukazywał się w zaścianku, przelotnie, na chwilę jaką, w przejeździe, jak gość. Panna Aneta korzystała z tej chwili, żeby go nakarmić, uściskać, oporządzić odzież; Ragis, żeby się pochwalić i pogawędzić; Grenis, żeby odpaść zdrożonego konia.
Posiedział minutę, wypalił fajkę, dał rozporządzenie, radę, ucałował ręce starych i znów siadł na swój wóz drabiniasty, słomą wysłany, i ruszał dalej.
Jesień to żniwo dla ludzi pracowitych, gorący czas dla handlarzy, a on był jednym i drugim.
Rozliczne interesy przerzucały go z końca w koniec powiatu. Widziano go rzadko w domu, ale wiedziano, że skupił olbrzymią partyę bydła, że wziął w dzierżawę jeszcze sześć innych młynów i ogarnął cały handel mąką, że kontraktował zboże po okolicznych dworach. Wiedziano, że systemem jego była współka, i w każdym z tych interesów brał do pomocy i do połowy jednego lub dwóch towarzyszów. Najczęściej Downar młody był wybrańcem; zastąpił miejsce Łukasza Grala i szedł w ślad Marka posłuszny, sprawny, wierzący ślepo.
Od niego wiedział zaścianek o obrotach Czertwana i dziwił się, a ujrzawszy go, kłaniał się nizko. Był im przykładem, chlubą i bodźcem!
Pod jesień rozeszła się wieść, że Marek ma kontraktować konopie. Żydzi chcieli go uprzedzić, odsprzedać mu od siebie z zarobkiem, ale trafili na opór wsi i szlacheckich sadyb. Żmujdzini odpowiadali ne suprantu na wszelkie propozycje. Czekali Marka.
Zabrawszy z dworów zboże i bydło, zajechał i do chat jego wóz drabiniasty i zagarnął też sobie ten wielki produkt żmujdzkiej ziemi.
Sypały się pieniądze do nicianych sakiewek i szmat, ukrytych w głębi kuferków, i znów obliczali próżniacy z zawiścią, że trud tych targów i umów opłaci się tysiącami, a Downar rozradowany spoglądał na Ejnę i Dubissę i marzył, jak z wiosną popędzi do Niemna i morza ładownych barek długi sznur.
I znowu po paru tygodniach nieobecności zawitał Marek do zagrody.
Pomimo kolosalnych sił, te dwa miesiące bezustannej wędrówki i niewygód odbiły się na nim. Sczerniał i schudł, oczy wpadły jeszcze głębiej i zaogniły się od czuwania. Usta miał spalone, na czole brózd kilka więcej, w całej postawie okropne wyczerpanie.
W braku chaty sypiali w stodole, więc mu Ragis usłał wiązkę wonnego siana, ciotka przemocą zadała, choć się nie skarżył, jakiegoś cudownego biedrzeńcu, i układli go do snu, nakazując spocząć i nie pracować choć tydzień.
Już piały pierwsze kury, gdy zbudził starego szelest siana obok.
— A co ty, synku, nie śpisz? — zagadnął.
— Nie, ojcze, jakoś sen nie bierze...
— A tobie co? Czy cię co trapi?
— Co mnie ma trapić?...
— Może ty niechcący skrzywdził kogo, a teraz przypomniałeś? Podówczas to człowiek nigdy zasnąć nie może!
— Nie, ojcze, żebym krzywdę przypomniał, tobym się zaraz wrócił i naprawił. Tak mi coś przyszło.
— Może zła myśl, bo i to sen bierze z oczu. Zmów pacierz — dodał — do cudownej Panienki. Zaraz ci Ona sen zeszle46.
Stary strwożony, a ufny w tę wielką pomoc, począł odmawiać półgłosem:
— Swejka Marya, Miłystos piłna, Wieszpatis su tawini.
— Pagyrtas tu tarp meteriu, ir pagyrtas wassias źiwota tawo, Jezus — wtórował mu gorącym, błagalnym szeptem głos Marka.
Po „Amen” stary, pewny dobrego skutku, owinął się burką i zachrapał.
Długo jeszcze cichym szmerem, z akcentem głębokiego smutku i prośby, brzmiało od posłania Marka kilka razy.
— Melskis uź mus grieszus dabar ir in wałandoju smerties musu. Amen.
O świcie Ragis wstał i chciał wyjść nieznacznie, by nie budzić śpiącego, ale posłanie było już puste. Wyjrzał na podwórze.
Na świeżo ociosanej belce Marek siedział zgarbiony, i tak, jak go stary nauczył, ćmił fajkę, zapatrzony w kłąb dymu; chłodna rosa błyszczała na jego odzieży.
— Już tutaj? Po coś się zerwał tak rano? — zawołał niezadowolony.
— Nie zwykłem się wylegać! Noc długa!
Oj, długa, bardzo długa wydała się ta
Uwagi (0)