Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖
„Czyż oprócz kochania kraju, głaz ten nic nie ma w duszy?” — ta myśl bohaterki wyraża główne pytanie najbardziej znanej powieści Marii Rodziewiczówny.
Oto przed nami mityczna, sielska Żmudź, oto wzruszająca, żywa galeria typów szlacheckich — od zaścianka po obszarników, a pomiędzy nimi, pomiędzy biedą a wielkimi pieniędzmi — najdzielniejszy syn tej ziemi, wiecznie milczący a pełen głębokich uczuć, czerpiący swą siłę z przyjaźni z tysiącletnim dębem. Marek Czertwan dzień po dniu poświęca osobiste szczęście, najlepsze lata życia — aby ochronić od roztrwonienia majątek zaginionego przed laty powstańca-magnata.
Aż pewnego dnia na kowieńskim dworcu pojawia się sympatyczny właściciel plantacji bawełny i jego towarzyszka, piękna, mądra i dumna córka nieszczęśliwego emigranta.
Choć nie sposób nie zauważyć subtelnych rysów antysemityzmu, rasizmu i przekonania o naturalnej wyższości potomka rodziny szlacheckiej nad chłopami, choć powieść dydaktycznie podsuwa czytelnikom koncepcję emancypacji kobiet i pozytywistyczne ideały pracy jako nowoczesnej metody walki o ojczyznę — jednocześnie dostarcza szczerych i silnych wzruszeń. A ich proporcja w stosunku do opisów przyrody jest tu znacznie korzystniejsza niż w innych utworach epoki!
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Rymwid ciężko wstał z miejsca i chmurny, uderzył po wekslach, rozsypanych na stole, i lakonicznie rzekł:
— A to co? Takiż to rząd i utrzymanie? Jeden rok i tyle już!
— On gwałtem dawał pieniądze, kusił, namawiał!
Marek nie potrzebował zaprzeczać, bo za Rymwidem podniósł się Illinnicz i żywo zawołał:
— Przepraszam, dobrodziko, ale ja sam byłem świadkiem, jak pani przyjeżdżała zimą do Poświcia i prosiła o radę i pomoc. Byłem u niego w interesie sprzedaży kartofli do gorzelni i siedziałem w sąsiednim pokoju.
— Jemu ojciec zabronił wtrącać się do nas, pod błogosławieństwem zabronił! Ojciec go znał i bał się tego okropnego charakteru!
Ksiądz nie wytrzymał, skoczył z miejsca.
— Pani dobrodziko! — zawołał — nie wspominajcie tak nieboszczyka! On go cenił i znał; dał dowód, powierzając Poświcie i błogosławił za jego szlachetne posłuszeństwo. Ja byłem przy konaniu i pamiętam. Witolda przestrzegał, by nie hulał i długów nie robił, bo go błogosławieństwo odstąpi. I słusznie mówił!
Ja Marka Czertwana znam, panowie; pod mojemi oczyma rósł i pracował. Grzeszny on, jak my wszyscy, ale tego, o co go oskarżają, nie popełnił, bo fałszu w nim niema, ani podstępu, ani podłości!
Skryty on, dziki, nieufny, ale szlachetny i obowiązku żadnego nigdy nie opuścił! Pozory mylą, ale wy sądźcie głębiej; słuchajcie duszy i tego, co wam mówił! On nie kłamie!
— Ziemię sprzedawać ciężki grzech! — zamruczał młody Olechnowicz.
— A próżniactwem i zbytkiem jej nie utrzymać wstyd! — dodał starszy.
Tu marszałek podniósł oczy i rzucił pani Czertwanowej piorunujące spojrzenie, zebrał jej papiery i odsunął niechętnie.
Zapanowało przygnębiające milczenie, przerywane popłakiwaniem wdowy i sapaniem księdza. Sędziowie nie wiedzieli, co dalej robić. Woleliby znaleźć się pod ziemią, niż wobec hardej, a spokojnej postawy młodego olbrzyma, którego głos zabrzmiał po dawnemu już, głucho i posępnie:
— Proszę o wyrok, panie marszałku!
Spojrzeli po sobie pytająco; nareszcie stary Rymwid przybliżył się do niego i, kładąc rękę na ramieniu, rzekł z lekkim uśmiechem:
— Młody człowieku! Wnuki mam takie, jak ty, i jechałem z silnem postanowieniem zmycia ci głowy po ojcowsku! No, tymczasem wynik taki, że przyjdzie nam ciebie przeprosić. Trudna rada, przepraszam, ale doprawdy, sam sobie tej biedy napytałeś. Grzech było ludzi unikać i nie dać się wcześniej poznać. Siwej głowie wstyd przepraszać młodego, ale pomimo to rad jestem, że ciebie poznałem! No, daj swą zapracowaną rękę i nie patrz tak dziko. Przyślę do ciebie mych chłopców na naukę, a mnie, starego, sam pamiętaj odwiedzić! No, zgoda!
Marek w milczeniu głęboko się skłonił przed starcem.
— Ja swej czarnej gałki nie rzucałem! — dodał Illinicz. — Ma pan we mnie zawsze szczerego przyjaciela!
— My jechaliśmy, nie wiedząc, o co chodzi! — zawołali jednym głosem Olechnowicze.
Marszałek siedział, jak na węglach. On jeden nie miał nic na swoje wytłómaczenie, bo on oskarżał surowo, bezwzględnie. Nigdy przodowanie obywatelstwu nie wydało mu się bardziej opłakaną rolą, jak w tej chwili.
Rozejrzał raz jeszcze papiery, pomyślał i ozwał się, zwracając do całego grona:
— Szanowni sąsiedzi! Nie przeczę, że fałszywie przedstawiono mi sprawę, a nie znałem zupełnie strony obwinionej. Bardzo mi przykro. Ale przez ciąg długiego życia stokrotnie się przekonałam, że niema na świecie człowieka kompletnie winnego i kompletnie niewinnego. Usterki być muszą w najszlachetniejszym charakterze i dobre strony w najlichszym. Przeto proponuję, aby w sprawie tej rodzinnej wydać następujący wyrok. Dział się odkłada na rok od dzisiejszej daty. Przez ten czas pan Marek zostawi bratu zupełną swobodę działania i pożyczać mu pieniędzy, kupować ziemi, ani uzyskiwać swego kapitału nie będzie. Po roku zrobi się bilans stanu majątków i albo pan Witold spłaci brata, wówczas tenże praw swych ustąpi, albo, w razie niefortunnego obrotu i chęci lub potrzeby sprzedaży ziemi, pan Marek Czertwan może wymagać sprzedania mu jej, nikomu innemu. Warunki określi wspólna zgoda. Czy zgadzają się wszyscy na mój projekt?
— Zapewne, nic złego... Pan Witold młody, może się ustatkować — rzekł Rymwid, spoglądając na studenta.
Cyniczny, lekceważący uśmiech skrzywił twarz Witolda; złożył usta do gwizdania, ale się wczas pohamował i ziewnął tylko.
Pani Czertwan, blizka spazmów, milczała.
— Niech tak będzie — potwierdzili wszyscy, otaczając stół do podpisu.
— I pan się zgadza? — zagadnął marszałek, zwracając oczy i mowę do okna.
Ale mu nikt nie odpowiedział.
Gdy wszyscy, uścisnąwszy dłonie Marka, wrócili na miejsca, wezwani głosem przewodniczącego, nagle z okna, z pomiędzy wijących się roślin przechyliła się smukła postać Irenki Orwid. Zajrzała do wnętrza i podała stojącemu samotnikowi obie swe dłonie. Młoda jej, śliczna twarzyczka uśmiechnęła się doń cała promienna, i serdeczny głos zawołał wesoło:
— A oto pan ma moją białą gałkę olbrzymią, żeby wszystkie tamte zakryła...
Marek się zarumienił, pochylił ku niej w ukłonie, rączki znalazły się w jego dłoniach i tak odosobnieni stali minutę, wpatrzeni sobie w oczy, nie mówiąc słowa.
Marszałek darmo pytał. Czertwan nie słyszał, nie uważał i nic go w tej chwili nie obchodziło.
Zdziwieni milczeniem, obejrzeli się obecni, i ruch się zrobił wokoło.
Ksiądz rzucił się pierwszy z powitaniem panienki; Witold, zapominając o całej sprawie, poskoczył, gnąc się w prawidłowym ukłonie, pani Czertwanowa otarła łzy, uciszyła swój lament. Panowie inni, znający milionową dziedziczkę z widzenia tylko, ukłonili się z daleka, obrzucając ją gradem krytycznych spojrzeń.
Zwróciła na siebie ogólną uwagę, odciągnęła na siebie zajęcie całego grona. Nie zmieszała się wcale; z całą swobodą uchyliła główkę z powitaniem, tylko blask znikł z rysów, i rozradowanie cofnęło się w głąb oczu.
— Dziękuję, księże proboszczu — odparła na jego zaproszenie, by spoczęła w pokoju. — Wstąpiłam za interesem na chwilkę.
Tu zwróciła się do Marka, który nieco się usunął, i spytała:
— Czy zastałam pana Ragisa?
— Nie, pani! W zaścianku od rana drzewo przyjmuje!...
— Ach, szkoda, że go niema! Przyniosłam mu prezent...
Sięgnęła za siebie, na ławkę i położyła na oknie przedmiot jakiś okrągły w batystowej chusteczce.
— Czy wolno zobaczyć, co to takiego? — zagadnął Witold z umizgiem.
— I owszem, tylko ostrożnie, bo kole!
— Jeż! — krzyknął student, zaglądając.
— A to się stary ucieszy! — zaśmiał się ksiądz.
— Szczególne amatorstwo! — zauważyła lekceważąco pani Czertwanowa, otrzepując ręce.
A Irenka mówiła wesoło, wciąż zwrócona tylko do milczącego Marka.
— Wybrałam się na spacer dzisiaj pieszo i łódką, bo na promie taki ścisk z pana drzewem, że ani marzyć o przedostaniu się tamtędy. W trawie na Dewajte znalazłam to zwierzątko i zabrałam, uradowana, że zastąpi może spalonego faworyta.
— Dziękuję pani! Odniosę go zaraz chrzestnemu — rzekł, sięgając po jeża.
— A! broń Boże! Zostawimy go łaskawym względom księdza proboszcza, a pan mnie przeprowadzi. Wszak może pan już odejść? Sąd skończony?
A zatem była tam, za ścianą i słyszała wszystko! Pod panią Czertwanową zachwiały się nogi, Witold zbladł, stracił cały swój rezon. Nie dla uszu pięknej panny i bogatej dziedziczki była ta sprawa i takie zakończenie. Teraz dopiero zawstydził się i okropnie spokorniał.
— Za chwilę służę pani! — odparł Marek, zbliżając się do marszałka.
Pozostali u okna, zakłopotani widocznie, nie wiedzieli, co mówić, a Irenka nie raczyła zacząć rozmowy. Pani Czertwanowa odzyskała pierwsza przytomność.
— Pan Marwitz wyjechał? — zagadnęła, siłą woli zdobywając się na uprzejmy uśmiech.
— Tak, pani, wyjechał! — odparła panienka, schylając się do Margasa, który, czekając na pana, leżał pod oknem.
— Pani się pewnie czuje strasznie osamotnioną w naszych stronach? — zaczął Witold.
— Nie, panie. Mam dużo zajęcia w domu, nie mam czasu na nudy — rzekła chłodno, patrząc na niego.
— Ach, cóż to za wstrętny pies! — zawołał — i pokaleczony! Pani się nie boi dotykać go?
— Przecież go znam. To pies pana Marka, codzienny gość w Poświciu. Opalił się, biedak, w pożarze, pilnując pańskiego dobra. Bardzo go lubię!
Pogładziła zwierzę, łaszące się do niej i spojrzała do pokoju.
Marek kładł swój podpis pod wyrokiem, otoczony gronem poważnych obywateli, i milcząc przyjmował ich tłómaczenia i uściski.
— Czy wolno mi już odejść? — zagadnął marszałka.
— Możemy wszyscy się oddalić — odpowiedziano razem, ruszając się z miejsc — obyż za rok zejść się znowu w zgodzie!
Podano sobie dłonie; syn marszałka przystąpił do Czertwana ostatni.
— A mnie czy pan pozwoli podać sobie rękę, choć bardzo mało się znamy? Obyż to było na dobrą dalszą znajomość i bliższe porozumienie! Nauczyłeś mnie pan dziś więcej, niż szkoły i uniwersytet. Proszę pozostać i nadal mistrzem i przyjacielem. Do widzenia rychło!
Tłum żegnał proboszcza i wychylał się przed plebanię. Zajeżdżały powozy, żegnano się, wołano, kłaniano. Wśród zamętu Witold stanął obok Irenki i z cicha, żebrzącym głosem spytał:
— Może i mnie zrobi pani tę łaskę i pozwoli się przeprowadzić?
Potrząsnęła głową i, cofając się, wsunęła rękę pod ramię Marka, jakby szukając tam obrony przed napaścią.
— O, nie, dziękuję panu! Mamy wiele spraw poważnych do roztrząsania. Nie zabawi to pana.
Niedbałem skinieniem odpowiedziała na ukłon głęboki i ruszyła pieszo na szlak zakurzony, nie troszcząc się, co pomyślą i powiedzą pozostali.
Dziwnie bo45 wyglądała ta para. On, jak zaściankowiec, zgrubiały pracą, ona, jak królewna z bajki, taka piękna i delikatna! Co między nimi mogło istnieć wspólnego?
Po chwili milczącej wędrówki rzekła, jak zwykle, pierwsza:
— A zatem ten sąd to był ostatni smok Wejdawuta. Już leży pokonany, bez zębów, a jenerałowie w prochu. Czego pan chmurny jeszcze? Czego panu jeszcze brak?
— Ja zawsze taki! — szepnął swoje ulubione zdanie.
— Nie! Umie pan mówić, czuć, porywać za sobą! Poznałam dziś dopiero pana i dlatego pytam raz drugi: czego panu brak?
Wyzywała go, szła naprzeciw zaciętej duszy, prosiła, by uległ dobrowolnie przed nią. Ale wybuch przeminął, wulkan ucichł, żelazny pancerz był znowu na piersi.
— Niczego, pani! — odparł.
Spojrzała nań bystro.
— Proboszcz mówił, że pan nigdy nie kłamie! Czyż pan mu i na spowiedzi takąż prawdę mówi, jak mnie w tej chwili?
— Proboszczowibym nie powiedział tego, co czuję, jeśli grzechu w tem niema! Nędzę człowieczą i udręczenie powinien tylko znać Bóg, bo on jeden pomoc dać może!
— W żadnym jednak razie kłamać nie trzeba!... Niech pan spojrzy mi w oczy i powtórzy, że nic mu nie brak!
Zamilczał, zaciskając usta. Zamykał coraz szczelniej duszę, zacinał się w oporze.
Zaśmiała się wesoło.
— Przecie dowiodłam panu fałszu! Poprzestaję tymczasem na tym małym tryumfie i nie nalegam dalej! Czy zadowolony pan z wyroku sądu?
— Spodziewałem się gorzej. Gdybym milczał, potępionoby mnie.
— Widzi pan, jak to dobrze mnie posłuchać! Ile razy teraz poradzę mówić, proszę usłuchać, a za dobry skutek zawsze ręczę! Dobrze?
Uśmiechnął się za całą odpowiedź.
— Cóż pan zamyśla robić przez ten rok próby? — spytała po chwili.
— Co zawsze! Zbierać pieniądze i kupować od Żydów długi Witolda, kiedy mi nie pozwala nabywać ziemi. Jeden skutek, tylko kłopot większy!
— A więcej nie ma pan zamiarów na ten rok?
— Sam nie wiem. Pan Komar chce mi powierzyć główny zarząd swych dóbr, bo wyjeżdża zagranicę. Jeżeli czasu stanie i sił, to przyjmę!
— Jaki pan chciwy na pieniądze! Gotów pan duszę za nie dać!
— Duszy nie, ale wszystką krew tobym dał.
— Niepojęte! I na cóż one panu? to istna chorobliwa mania! Krew dać za podły grosz! To nie szczęście i nie spokój!
— Dla mnie i jedno i drugie.
— Fe, to do pana nie podobne! Przypuśćmy tedy, że pan już posiada skarby Krezusa, coby pan zrobił z tym ciężarem?
Powiódł okiem po niebie, otworzył usta i cofnął, co rzec miał.
— Po co gadać o tem, czego nie będzie! — zamruczał.
— Co to szkodzi? Pan jest na drodze skarbów i pewnie dosięgnie, czego żąda. Czy pan kiedy w życiu odstąpił od swych pragnień? Chyba nigdy!
— Odstąpiłem! — odparł chmurno.
— Być nie może! Pan wrócił z drogi? To nie do wiary! I dlaczego? Przeszkody były za wielkie?
— Cel za mały! — rzekł niewyraźnie.
— Ach, to już wiem! Mówił mi pan Ragis, kiedyś, pod dębem. Ustąpił pan narzeczonej i desperowałeś potem okropnie.
— Co chrzestny może wiedzieć o mojej desperacyi? Kiedy ustąpiłem, to i nie desperowałem! Nie było woli Boskiej i koniec!
— No, ależ ona teraz owdowiała! Może pan wrócić!
— A mogę!
— Zatem po roku nabywa pan Skomonty i zakłada pan rodzinę! — rzekła z widoczną ironią w głosie.
Skinął głową. Rysy jego twardniały z każdą chwilą, ponuremi oczyma błądził po drodze. Choćby miał zginąć, nie wyzna jej tego, co czuje; nie usłyszy od niego słowa prawdy.
— Szczęść panu Bóg! — uśmiechnęła się lekko — żałuję, że na tym ślubie nie będę obecna, bo zapewne w ciągu tego roku wyjadę.
Zdziwił się Marek i spoglądając uważnie na nią, spytał:
— Daleko pani pojedzie? Na długo?
— Do Ameryki, wrócę jesienią. Pan Marwitz stracił poniekąd z mojej przyczyny Clarka i zasypuje mnie rozpaczliwymi listami. Muszę go pocieszyć i rozerwać w samotności. Czy na długo? Nie wiem. Może i na zawsze! Może pan chce kupić ode mnie Poświcie?
Pobladł aż do warg. Zadrżało ma ramię.
— Pani żartuje — rzekł — pani nie myśli sprzedawać, a ja kupować nie mogę. I pani zostanie.
— Bardzo wątpliwe! Co ja tu mam i kogo? Pan bohaterem jest, Wejdawutem, więc niedostępne są pana duszy ani tęsknota, ani osamotnienie, ani pustka w wielkim, uroczystym domu! A ja zżyć się z tem nie potrafię, nic mi nie zastąpi domowego ogniska w przyjaznem gronie, życzliwego słowa, serdecznego spojrzenia, wszystkiego tego, com miała dotąd u mego przybranego ojca w Drake-city! Nie rozumie mnie pan, bo pan jest wyższy nad takie drobiazgi, pan tego nie potrzebuje, a ja, niestety! nie jestem stworzona na anachoretę i mam też swój cel i poglądy
Uwagi (0)