Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
— Semen! — zawołałem — już się teraz szczęśliwie skończyło między nami! Wiarym ci dochował, przysięgi dotrzymał: wolen już jestem, nieprawdaż, i nic tobie nie winien.
— Ale ja tobie — rzecze Semen.
— I ja tobie — mówi Opanas. — Jam ci dłużnik jeszcze. Sto cekinów ja tobie winienem, chłopcze!
— Winniście mi tylko jeden cekin, Pańku — rzekę mu na to, a umyślnie nazwałem go tak, jak on sam kazał się nam nazywać, kiedy się z panem Harbaraszem ujednał był w Turczech za furmana — ale i tego cekina pewno nie wydobędziecie z tego mieszka, coście go wykopali, bo gdzie wy to sprzedacie?
— A wiesz ty, co w tym mieszku jest?
— Oko Proroka jest — rzekę — brylant, kamień drogi jest, który tak jest nazywany.
— A skąd ty o tym wiesz?
— Wiem, bo pościg tu był za tym kamieniem i za ludźmi, co go zrabowali — powiadam, powtarzając to, co mi złotniczek Lorenc od pana Siedmiradzkiego swego czasu był opowiadał — i to wiem, że lepiej tego we Lwowie na targ nie nieście, bo i głowy wasze wraz na targ poniesiecie.
— Nie bój ty się, Hanuszu, teraz o nas — mówi na to Opanas — mamy my już kupca, a sto cekinów to już tak jakbyś w kieszeni miał. Przyjechał do Lwowa czausz ze Stambułu, Effakir Mechmet, on zaraz kupi.
— Ale we Lwowie urząd jest, i wójt, jest i kat jest — rzekę — i łacno tu skończyć na tym, od czego my dzisiaj szukać zaczęli. Małom ja tego na własnej skórze nie zaznał, a wszystko dla tego przeklętego Oka Proroka, bodaj oślepło!
Zaczęli się śmiać Kozacy z tych słów moich, a stary Bedryszko powiada:
— Niegłupi ty pachołek jesteś, niegłupi; owszem cale mądry i bystry, boś to pokazał, ale i ja nie taki głupi, abym tu do was z gołymi rękami przyjeżdżał. Ja z panem hetmanem Chodkiewiczem byłem jako żołnierz z żołnierzem, i z nieboszczykiem panem hetmanem Żółkiewskim jako żołnierz z żołnierzem, i z panem Stanisławem Koniecpolskim także. Razem my wojowali, znają dobrze Bedryszkę wasi panowie i królewic Władysław, łebski pan, kozacki przyjaciel, wie o mnie. Mam ja takie pisma z sobą, że jakby o nich wiedział wasz pan burmistrz i wasz pan wójt lwowski, toby pewnie czapki przede mną pozdejmowali! Obaczysz ty zaraz jutro: godzić się będziem na ratuszu albo na zamku, sam pan starosta Mniszech przy targu będzie, bo jego żona to kniahini Hołowczyńska, po Hryhorym, kniaziu koszyrskim, Sanguszce wdowa, a ta pani dobrze zna Bedryszkę, z dawien dawna go zna!
Jeszcze tego samego dnia poszedłem z ojcem do pana Heliasza, bo chciałem mu raz jeszcze ucałować ręce za jego dobrotliwość dla mnie, której i własny ratunek, i wolność ojca zawdzięczałem, bo gdyby mnie był z panem Harbaraszem nie wyprawił, kto wie, co by mnie czekało we Lwowie. Musiałem panu Heliaszowi wszystko opowiadać, com przebył w drodze, i jako za łaską cudowną Pana Boga powiodło mi się wydobyć ojca z turskiej niewoli, a potem już sam, nie pytany, opowiedziałem mu całą historię o Semenie i o tajemnicy, którą mi powierzył i która mnie w oczach pana Heliasza niejako złoczyńcą a spólnikiem rozboju i złodziejstwa robiła, a jam milczeć i przenieść to na sobie musiał.
Dziwił się wszystkiemu wielce pan Heliasz, a wszystko mu teraz jasne było, co mu się we mnie skryte i niedobre zdało, i sam się teraz cieszył, że pofolgował dobremu sercu swemu i przecie mnie nie opuścił, „bo — mówi — bliski ty byłeś ratuszowego więzienia, a co wiedzieć, ażali nie kata także, a jam ciebie o bardzo niecnotliwe rzeczy posądzał i sam tego w sumieniu moim pewien nie byłem, jeżeli dobrze czynię, że cię na ratusz nie daję”.
Zaprowadził mnie pan Heliasz do samego pana, a pan Jarosz przywołał panią Jaroszową i znowu wszystko opowiadać musiałem, a tak mnie wszyscy w podziwieniu sobie mieli i tak mnie jako dobrego syna i wiernego człowieka, co zginie raczej, a wiary nie złamie, chwalili, że owo nie tylko słodką nagrodę sowicie za wszystko teraz brałem, com przecierpiał, ale nadto za wiele tego było na mnie i ponad zasługę moją, że mnie tak na trzy zbytki cukrowano, bom ja tylko chciał, a Bóg dał.
Dowiedziałem się też od pana Heliasza i od samego pana Jarosza, że co mi Bedryszko zapowiadał, to się łacno ziścić może, bo naprawdę przyjechał do Lwowa wysłaniec tureckiego cesarza, czyli czausz, nazwiskiem Effakir Mechmet, a to z takiej przyczyny, że w Stambule, sułtańskiej stolicy, umarł jeden bardzo znaczny i sławny kupiec, który się zwał Resul Aga Czelebi, a cały jego majątek poszedł na skarb cesarski. Miał ten kupiec wielkie handle we Lwowie z Ormianami i Grekami, którzy mu ogromne pieniądze winni jeszcze byli, tedy wysłał sułtan turecki tego czausza z listami do naszego Króla Jegomości, aby te długi na ręce czausza mieszczanom lwowskim wypłacić kazał, a Król Jegomość, że był tego czasu w pokoju z cesarzem tureckim, uczynił jego wolę i przydał temu czauszowi dworzanina swego, pana Jana Kurskiego, który z czauszem do Lwowa zjechał i w odbieraniu długów mu pomagał.
— Na wielkie to krocie liczyć — mówił pan Heliasz — co ten Turek ze Lwowa wywiezie, bo owo nie masz tu kupca większego w mieście, aby temu Resulowi winien nie był: za perły, korale, kobierce, korzenie, małmazję. Pan Spytek także mu jeszcze winien i jutro płacić będzie, chociaż niewielka to suma, ale inni to na tysiące talarów wiszą; sam pan Grzegorz Derłukasiewicz 120 000 asprów ma mu zapłacić. Tedy jeśli ten czausz Effakir chce wykupić owo Oko Proroka, a pewnie będzie chciał, bo słyszę, że ono z jakiegoś ich „świętego miejsca” pochodzi, to pieniędzy mu na to nie zabraknie, a ci Kozacy dobrze go pociągnąć będą mogli.
Ojciec mój, który do tego czasu myślał, że skoro ma konfirmację królewską w kieszeni, to już i sołtystwo także w kieszeni z sobą nosi, nacieszywszy się do syta, zaczął teraz frasować się znowu, czyli Kajdasz zechce ustąpić przed samym gołym dekretem i co mamy czynić, aby słowo królewskie stało się ciałem. Pokłonił się tedy ojciec panu Heliaszowi i rzecz mu całą opowiedziawszy, pokornie prosił o radę.
— Jam takich rzeczy nie świadom — mówi pan Heliasz — bom w prawie nie praktyk i nic wam dobrego nie poradzę, ale dam cedułkę224 do pana Kaspra Przeździeckiego; to jest jurysta zawołany, i do polskiego, i do niemieckiego prawa. Do niego idźcie, nic on od was nie weźmie, z przyjaźni dla mnie to uczyni.
Zaraz poszliśmy do pana Przeździeckiego, a on wysłuchawszy ojca, powiada:
— Gdyby to prawo było między mieszczanami, zaraz bym rumacją225 i intromisją226 wyrobił, ale że to rzecz między dwoma, z których żaden nie jest mieszczaninem i żaden szlachcicem, tedy to ani w grodzie, ani w sądzie ławniczym nie pójdzie i chyba tu pan starosta samborski albo urząd ekonomii królewskiej pomóc może.
— A to królewski dekret nic nie znaczy? — pyta ojciec.
— Znaczy, pewnie, znaczy — mówi pan Przeździecki — ale od króla jest droga do króla...
— Od króla do króla? — powtarza mój ojciec i oczy otwiera szeroko z wielkiego zdziwienia. — A jako to być może, miły panie? Jednego tylko króla mamy w Polsce i jedna tylko prawda być może.
— Dobry człeku — rzecze pan Przeździecki na to — wy tego nie rozumiecie. Król jest jeden, ale was dwóch jest, co się prawujecie. Jak ten zły człowiek nie zechce ustąpić, tedy odwoła się na to, że wam król dekret wydał po złej opowieści, co się po łacinie ad male narrata zowie, to znaczy: będzie twierdził, że króla źle i fałszywie powiadomiono o rzeczy. Przed dekretem czapkę zdejmie, pokłoni się pięknie, ale co wydarł, tego tak lekko nie odda.
— Mocny Boże — zawołał ojciec żałośnie — tom ja jeszcze sprawy nie wygrał?
— Wygraliście i nie wygraliście: wygracie na dobre, jak hajduka wypędzicie.
— A cóż ja pocznę teraz, nieszczęśliwy! — mówi już prawie z płaczem mój ojciec.
— A pan starosta za wami?
— Gdyby za mną był — mówił ojciec — toby mojej żony z sołtystwa wyrzucić nie pozwolił. Biegała moja do zamku, płakała i prosiła, nieboga, nie raz i nie dwa razy; za nic to było. Na zamku jej słuchać nie chciano, a sam pan starosta w Samborze nigdy nie mieszka.
Pan Przeździecki wzruszył tylko ramionami, jakoby bez słów rzec chciał: Człowiecze, daj ty mi spokój; idź sobie z Bogiem! Tak my to i zrozumieli obadwaj; bez żadnej rady i bez żadnej pociechy wyszliśmy od tego jurysty, a mnie gorycz oblała serce, bom zawsze myślał, że prawo to jest prawo, u dekret królewski to jest dekret królewski, a teraz słyszę, że prawo i na lewo skręcić może i że od króla do króla odwołać się można, jak kiedyby być mogły dwie prawdy w jednej rzeczy, dwie sprawiedliwości w jednej sprawie i dwa króle w jednym królu.
Stanął sobie biedny ojciec na rynku po tej rozmowie i ciągle jeszcze trzymał kapeluszynę w ręku, i miął ją na wszystkie strony, anim go z tego umartwienia obudzić nie mógł, kiedy nadchodzi pan Bonarek. Zobaczył ojca, którego w drodze był polubił, bo ojciec zawsze pilnie i statecznie koło koni chodził i niepomału się do tego przyczynił, że zdrowo we Lwowie stanęły, zatrzymał się i pyta:
— A co wy, Marku, taki frasobliwy?
Opowiadam mu, co jest i co nam jurysta mówił, a on zacznie krzyczeć:
— A po co wy do tych wyrwańców jurystów chodzicie, a czego wy z tymi krzywowiarkami gadacie? To są kauzyperdy227, wyszczekacze, prawozdziercy, łupimieszki! Gdyby prawo było prawem, dekret dekretem, prawda prawdą, a z czegożby żył taki kauzydyka? Znam ja ich dobrze, radził ja się ich także, popamiętam to; na zdrowiu i na mieszku dotąd ich czuję! Miał ja proces w ratuszu! Włóczyły mnie szelmy przez cztery komisje, trzydzieści relacyj, pięć pozwów, dziewięć apelacyj, cztery kompromisy — a sześć lat to trwało, i to o jednego mizernego konia!
Ojciec słuchał z wystraszonymi oczyma, bo zamiast go pocieszyć, pan Bonarek jeszcze bardziej go tym przykładem pognębił.
— A cóż ja pocznę, człek ubogi, jakże ja sobie poradzę? — mówi.
— Jak sobie poradzicie? Zaraz wam to powiem, Marku! Macie słuszność? Macie. Wasza prawda? Wasza. Macie dekret? Macie. Weźcie dekret w zanadrze, a do ręki kij! Idźcie do tego szarpacza, co wam własność waszą wydarł, i tak z nim pogadajcie: Twoje to było? Nie. Odziedziczył ty to? Nie. Kupiłeś ty to? Nie. Darował ja ci to? Nie. Masz ty na to dekret? Nie.
Ojciec aż wyłuszczył oczy na pana Bonarka, z taką uwagą słuchał, jako iż mu się to okrutnie podobało i do zrozumienia mu trafiało, jak strzała w tarczę.
— A potem wiecie co? Bierzecie w jedną rękę dekret, w drugą kij i tak mówicie: Szanuj dekret, a jak nie, poszanujesz kij. Kędyś tu wlazł? Kominem? Wyłaź kominem! Oknem? Wyskoczże oknem! Drzwiami? Wynoś się drzwiami! Fora ze dwora!
— Daj wam Bóg zdrowie — zawołał ojciec i oczy mu się zaświeciły, i pięści pozaciskał. — Daj wam Bóg zdrowie za dobrą radę. Otworzyliście mi oczy! Ja tak zrobię, ja tak zrobię! Hanusz, jutro idziemy do Podborza!
Mnie się także bardzo podobała rada pana Bonarka i byłbym zaraz z ojcem biegł, i bił, i rąbał, i pędził Kajdasza z naszej chaty, bo na taką krzywdę i najpokorniejsza dusza byłaby się buntować musiała, ale kiedy chwilę pomyślałem, nie bardzo bezpieczna mi się ta rzecz zdała, bo na gwałt jest gwałt, na kij jest kij, tedy i Kajdasz będzie wiedział, jako nas powitać, a kiedy nas dwóch tylko będzie, on na nas i czterech, i dziesięciu łacno znajdzie. Ale nie mówiłem tego ojcu, bom wiedział, że go żadnym sposobem od tego nie odwiodę, jenom go prosił, abyśmy dopiero pojutrze jechali do Podborza, bo niejedną jeszcze sprawę mam z panem Heliaszem i z Urbankiem, i tom też u niego wyjednał, że zaczeka.
Wieczorem przysłali do mnie Kozacy, abym nazajutrz rano o godzinie 10 przed ratuszem czekał ich koniecznie, bo ważną sprawę ze mną mają. Jakoż stawiłem się nazajutrz jeszcze wcześniej, niż mi kazano, i czekam. Nadeszli obaj Bedryszkowie, Opanas i Semen, a i Midopak był z nimi, wszyscy bardzo strojnie w obłoczyste żupany ubrani i przy szablach, jakoby na wielkie święto. Pytali się woźnych, czy panowie są już w izbie rajeckiej, a że jeszcze nikogo nie było, tedy czekaliśmy dalej. Pytam się Semena, po co by mnie tu chciano.
— Jakżeby ty przy tym nie miał być? — rzecze Semen. — Tu dzisiaj komisja będzie; panowie komisarze zejdą się w izbie i będziemy się z tym sułtańskim czauszem godzić o Oko Proroka. Deszcz złoty będzie tu padał; i na ciebie też kapnie! Toś ty przecież dobrze nabiedował się i natrapił przeze mnie; słuszna, że się teraz z nami ucieszysz. Pomagałeś w młynie przy mące, pomagałeś przy piecu, teraz, kiedy z tej mąki chleb jeść będziemy, jakoż ty nie masz go jeść z nami?
— Wolałbym ja nasz chleb żytni, a bogdaj i owsiany placek w Podborzu — mówię — kiedyby go nam nie broniono.
— A toż dekret królewski już macie? — powiada stary Bedryszko.
— Dekret jest, ale powiadają nam, że dekretem samym nie wypędzimy Kajdasza; trzeba jeszcze kija.
— Kije wszędy rosną; łacniej wam teraz o kij, niż było o dekret.
— Do dekretu trzeba kija — rzekę — a do kija trzeba ręki. My z ojcem tylko po jednej prawej ręce mamy; we dwa kije iść na Kajdasza trudno; najdzie on ich więcej na nas!
— Zajedzicmy go! — zawołał teraz nagle Semen i uderzył po szabli. — Po szlachecku go zajedziemy! Bat’ku228 — dodał, obracając się do Opanasa — pojedziemy z nimi wytrząść Kajdasza!
— Czemuby nie? — mówi Opanas — ma twój ojciec dekret królewski, może teraz zrobić to, co nazywają egzekucją dekretu. Król ci dał, to ty bierz, siłą bierz, kiedy po dobremu nie możesz!
Nie mogliśmy o tym mówić dalej, bo teraz zaczęli się schodzić panowie komisarze, a i ów czausz sułtański, Effakir Mechmet, na białym koniu jechał z dworzaninem królewskim, w wysokim turbanie na głowie, w złocistym chałacie i przy bogatej szabli, co połyskiwała w słońcu od złota i drogich kamieni. Ruszyli Kozacy do ratusza, a jam bał się iść z nimi, mizerny pachołek, i woźni też nie byliby mnie puścili, ale Semen za ramię mnie wziął między siebie a swego ojca i tak mnie prawie mocą po schodach do wielkiej izby zawiódł.
Zasiedli tam przy dużym stole pan starosta Bonifacy Mniszech, pan burmistrz miasta doktor Syxt, dwaj panowie rajcy a zarazem złotnicy, Siedmiradzki i Kudlicz, dworzanin królewski Kurski, czausz sułtański, pan tłumacz miejski Bajdułowicz
Uwagi (0)