Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
— Possessor privilegiatus!
— Nie widziała sowa słońca, zagorzała od miesiąca — rzecze Matysek trochę markotny. — Już wy teraz, Marku, nic nie widzicie i nic nie słyszycie z hardości wielkiej, a jako to Matysek sprawił, że dekret jest, tego to nikt nie ciekaw ani wdzięczen! Polazła wdzięczność do nieba i drabinę z sobą zabrała.
— Głupiś ty, Matys, niedobrze ciebie rybałtem nazwano — rzekł ojciec już niedobry. — Albożeś to ty dekret podpisał, że najpierw tobie wdzięczen być mam, a potem królowi! Tom ja w radości mojej jeszcze Panu Bogu nie podziękował! Ale chodźże, Matysku, nie bądź mi markotny; Bóg widzi, jakom ci w sercu moim wdzięczen, żeś mi w sam czas taką pociechę sprawił, bom już od tego frasunku i jeść, i spać przestał.
— A ja spał, tylkom nie jadł jeszcze — mówi Matysek, kiedy go mój ojciec ściska i w głowę jak syna całuje.
— Chodźźe jeść i miód pić — rzecze ojciec — a przy modzie rozpowiadaj, jak to wszystko było.
Zaprowadził nas ojciec do gospodniej izby i kazał chleba i mięsa dać, i miodu postawić, a kiedyśmy zjedli, Matysek pociągnął dobrze miodu, pogłaskał się po piersiach i po brzuchu, klasnął językiem, oblizał się szeroko i mówić tak począł:
— Onego czasu... Owo nie; źle zacząłem... Roku sucho-mokrego, na końcu miesiąca, gdy ząb zęba nie doszedł z wielkiego gorąca, wtenczas następowały gwałtowne powodzie, a żaden nie utonął, co się wisieć godzi...
— A i ty nie utoniesz, bo się tobie wisieć godzi — przerwał mu ojciec — i pewnie jeszcze wisieć będziesz, kiedy się tego rybałckiego swawolnictwa nie oduczysz! Opowiadaj po ludzku!
— Niechajże będzie i po ludzku — mówi Matysek — choć lepiej by przystało po wilczemu, bo zacząć muszę od wilka, bestii niedobrej, bo od samego podstarościego. Owoż, kiedy Markowa wywędrowała z Podborza, a Hanusz w świat także poszedł, został ja sam, sierota, bez chleba, bez butów i bez dobrego słówka, bo nikt go nie miał dla mnie, a z plebanii na pół mnie wygnano, a na pół sam uciekłem, bo nastała nowa gospodyni, taki herod-baba, że i głodny diabeł uciekać by przed nią musiał. Nie miałem nic, tylko ciało, duszę i skrzypki, wziąłem to wszystko troje w kupę i tak się też jakiś czas trzymało to w kupie, bom chadzał po weselach, po jarmarkach, po odpustach i ruskich prażnikach216, grywałem ludkom i z tego żyłem. Jak nie było komu grać, wracałem do Podborza, do starej Szymonowej, która mi u siebie mieszkać pozwoliła, a ja babinie za to od czasu do czasu jaki grosz dałem. Kiedym raz tak wrócił, przysłał po mnie podstarości, zabrał mi skrzypki i mówi:
„Ty powsinogo, szelmo jedna, wagusie; na pańskie nie chodzisz, pogłównego217 nie płacisz, po jarmarkach się jeno włóczysz; darmujesz sobie, ladaczniku; owo będziesz mi służył!”
Kazał mi sobie izby zamiatać, koło krów chodzić, drwa rąbać, na parobka mnie swego obrócił, a skrzypki na klucz zamknął, bo, niecnota, rozbójnik, dobrze wiedział, że bez skrzypek mu nie ucieknę. Jak mi tak skrzypki moje wziął, to mi wszystko wziął: chleb mi wziął, rozum mi wziął, duszę mi wziął, już mnie całego miał, bo ano ciało przy chlebie, a dusza przy ciele zostać musiała, zaś cały rozum w skrzypkach siedział. Ale jako to mówią: złe samo siebie kąsa — prawił dalej Matysek — nie ma złego, co by na dobre się nie przydało. Musiał ja być w tej niewoli, ale teraz pewno podstarości i hajduk żałują tego, żem musiał, a i wam, Marku, i mnie także na dobre się to obróciło. Jednego razu przyjechał podstarości z zamku z Sambora i zaraz mi po Kajdasza iść kazał. Kiedym go przywiódł, poszli razem do izby, zawarli się i słyszę, jako do siebie naraz krzyczeć nazwajem poczną. Aha, myślę sobie, znalazł diabeł zgrzebło! pożarły się z sobą wilki! Pocznę podsłuchiwać pode drzwiami i oto czego się dowiedziałem: Przyszła dla was konfirmacja królewska na sołtystwo i wydano ją w zamku podstarościemu, aby ją wam lub waszej żonie oddał. Podstarości tedy mówi Kajdaszowi:
„Albo ty mi, bratku, dobrze zapłacisz, tedy ja tę konfirmację tak schowam, żeby jej oko ludzkie nie widziało, albo nie zapłacisz, tedy ja ciebie z sołtystwa tak samo wyrzucę, jakośmy Marków wyrzucili”.
Kajdasz w płacz, w prośby, groźby; na nic to wszystko; przyszła chwilka i na wilka; tedy targować się zaczną jako dwa Żydy.
„Dasz mi 200 złotych!”
„Dam pięćdziesiąt!”
„Dasz dwieście!”
„Kat ciebie bierz; dam sto!”
Nie mogli się zgodzić, od złych matek sobie nałajali, mało się nie pobili. Potem Kajdasz rzecze:
„Jak będzie, tak będzie, a jakoś to przecie będzie; pogodzimy się pewno. Przyjdźcie dziś do mnie na wieczerzę; mam miód stary i wina mi trochę z Węgier przyszło; łacniej do końca rzecz poprowadzim”.
„Albo ja chrzan, żebym ja z miodem dobry był; dobry ja i bez miodu — mówi podstarości. — Jak dacie, co żądam, to i bez miodu się obejdzie.”
Ale w końcu stanęło na tym, że przyjdzie i że mnie, i skrzypki weźmie z sobą, aby im wesoło było.
Tu Matysek pociągnął dobrze miodu, mówiąc: „Grzej się, Ewka, póki płoną drzewka”, a potem tak dalej rzecz swoją prowadził, a ja i ojciec słuchaliśmy go z wielką ciekawością:
— Wieczorem jedli, pili, tańcowali, śpiewali, dobre myśli sobie czynili, a jam grać musiał i ślinkę połykać, a jenom Boga prosił, żeby się który z nich zadławił albo go paraliż ruszył, i tylkom się pocieszał, że dłużej skrzypicy niźli tanecznicy. Podstarości pił za czterech, a hajduk Kajdasz, jako uważałem, bardzo sobie wstrzemięźliwie poczynał; snadź chciał, niecnota, trzeźwy na pijanego iść. Pijąc, ciągle się targowali, ale podstarości, choć już ledwie na nogach się trzymał i ledwie bełkotać mógł, ani rusz co opuścić; im więcej, szelma, pił, tym był twardszy. A miał przy sobie papiery w zanadrzu, a między nimi i wasza konfirmacja była, ale jej nawet pokazać Kajdaszowi nie chciał.
„Ja za worek, wy za dworek! — mówił — jak mi dwieście złotych wyliczycie na stół, zdrapię albo spalę przy was dekret królewski.”
W ostatku podstarości już i siedzieć nie mógł; jeno patrzeć, kiedy się z zydla obali; na czekanie się tylko rękami opiera. Powiada mu Kajdasz:
„Idźcie do alkierza, wysapajcie się; potem znowu mówić będziemy!”
Zawiódł go do alkierza do łóżka, siada na nim podstarości, ale się kłaść nie chce, a Kajdasz do niego podłazi, niby go ściskać i całować chce, a tymczasem pod żupan do papierów, złodziej, sięga, ale podstarości, choć pijany, na baczności się ma; co się Kajdasz do niego skradnie, to on za czekan i w łeb mu godzi. Odstąpił Kajdasz i wrócił do izby; snadź czekać chciał, aż podstarości zaśnie, ale przecież go się bał, bo woła mnie do kąta i mówi:
„Matysku, chcesz ty zarobić na przyjaciela i na pięć złotych? ”
„Dobre jedno i drugie; czemużby nie? ”
„Matysku, podstarości zły człowiek, szelma jest wierutny; on ciebie za psa nie ma; robić ci każe jak wołu, a jeść nie daje; skrzypki ci zabrał; jakby ciebie w więzieniu miał!”
Aha, tu tego Żyda grzebali, tędy tobie droga, niecnoto — myślę ja sobie, ale nic nie mówię, tylko głową żałośnie kiwam.
„Matysku — rzecze dalej hajduk — ty umiesz idź ty do alkierza, wyjmij temu pijakowi papiery spod żupana, a między nimi jest jeden, co w nim o Marku Bystrym stoi i pieczęć dużą ten papier ma. Uważ dobrze, o Marku Bystrym tam będzie; weźże papier i tu go przynieś. Nie będziesz ty za to szkodzien! Pięć złotych weźmiesz!”
„Albo czekanem w łeb — mówię ja na to — a to pewniejsza rzecz niż waszych pięć złotych obiecanych. Obiecanka, gałka218 na wieży. Dajcie zaraz pięć złotych, a papier będzie.”
„A jak nie będzie?”
„Co ma nie być; pewnie będzie; a jakbym tego nie dokazał, w rękach mnie przecie macie.”
Dał mi pięć złotych na rękę ten Węgrzyn, a z wielką ciężkością mu to przyszło, chociaż, niecnota, pewno obiecywał sobie w duszy, że mi potem zaraz odbierze. Idę tedy do alkierza, ale z skrzypkami pod pachą; patrzę, podstarości siedzi na łóżku i drzemie. Zbliżę się do niego, a on otwiera oczy i zaraz do czekana, ale kiedy poznał, że to nie hajduk, jeno ja, mówi:
„Matys, a gdzie ja jestem?”
„U siebie w domu, panie, jesteście.”
„Tedy ty mi żupan zdejmij i buty mi wyzuj, bo spać pójdę.”
Ściągnąłem mu buty, a on się zaraz położył i już chrapie. Ja pod żupan, dobędę papierów, trafię szczęśliwie na ów duży z pieczęcią; widzę, stoi tam Marek Bystry kilka razy wyraźnie dużymi literami wypisany; chwycę dekret, w zanadrze za koszulę schowam, otworzę z cicha okno i buch! do sadu wyskoczę, a potem w nogi, co tylko oddechu we mnie było: z sadu w pole, z pola do lasu i tyle mnie widzieli w Podborzu. Dostałem się pod Przemyśl i chciałem ku Węgrom dalej iść, ale kiedy ludziskom grałem w Niżankowicach, słyszał mnie jeden przejezdny muzykant dworski: podobała mu się moja gra, a że właśnie w Brzeżanach u pana Mikołaja Sieniawskiego ujednał się był, zabrał mnie z sobą. Teraz to już i nuty trochę czytać umiem, a jak się lepiej poduczę, to może gdzie organistą zostanę.
Wysłuchaliśmy z niemałą uciechą tej całej opowieści Matyska, a ojciec jeszcze kazał dać miodu, choć w mieszku mało miał.
— Bóg ci zapłać, Matysku — mówi — do śmierci tego ci nie zapomnę! A nim zostaniesz organistą, zawsze ci moja chata rozwarta będzie, jako i przedtem bywała: ostatnim kawałkiem chleba podzielimy się z tobą. Ale, Matysku, czyś ty mojej kobiecie znać dał, że dekret królewski przyszedł?
— Zaraz jej to przekazać chciałem, a i sam byłbym do Strzałkowic poszedł, choć to nie bardzo bezpieczno było, ale Markowej nie ma w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana.
— Nie ma jej! — zawołaliśmy razem ja i ojciec. — A gdzież jej szukać teraz?
— Powiadali mi ludzie — rzecze Matysek — że poszła do Lwowa, bo jej pan Zybult z Sambora jakąś dobrą służbę naraił, a w Strzałkowicach, nieboga, wyżyć nie mogła. Tam ją też, panie, znadziecie.
Ojciec posmutniał na tę wiadomość, ale mnie coś mówiło, że skoro to pan Zybult, wujek Marianeczki, służbę tę postręczył, tedy matka może być chyba u pana Gygiera Niewczasa, a nie gdzie indziej. A teraz tobym już chciał był na skrzydłach lecieć do Lwowa.
W Glinianach dopędzili nas Kozacy: stary Bedryszko z Semenem i Midopakiem. Chcieli mnie zabrać z sobą, abym prędzej z nimi stanął we Lwowie, bo my z tymi końmi pana Zachnowicza bardzo powoli drogę odbywali, ale niechcialem opuszczać ojca i jeno prosiłem Semena, aby skoro we Lwowie będzie, zaszedł do pana Niewczasa i zapowiedział, że już wracamy, bom prawie cale był pewien, że jeśli matka we Lwowie jest, to nie gdzie indziej, jeno właśnie u Niewczasów.
Droga z Glinian do Lwowa ledwie mi się nie zdała dłuższa od tej dalekiej tureckiej, którą odbywałem, tak mi już pilno i tęskno było. Bóg dał nareszcie, że jakoś dobrze z południa nadciągnęliśmy pod sam Lwów do Krzywczyc, a takiej radości, jaka mnie tu czekała, już potem w życiu nie miałem, a żem stary, kiedy to spisuję, co tu czytacie, tedy pewnie już mieć nie będę, boby to było zbyt łaski niebieskiej dla mnie, niegodnego grzesznika!
Owo, com miał kochanego na świecie, tu oczy moje razem zobaczyły! Zjeżdżamy ku gospodzie, a przed gospodą stoi moja matka, Marianeczka, pan Heliasz, pan Grygier Niewczas i mendyczek Urbanek! Puściły mi się łzy od tej ogromnej radości; od serdecznego płaczu słówka marnego przemówić nie mogłem! Jakie to było powitanie moje i ojca mego z matką, a potem moje z tymi dobrymi, cnotliwymi ludźmi, co mnie, ubogiego pacholika, wywołańca219, żebraka, litościwie przygarnęli i zginąć mi nie dali — tego ja tu opowiadać nie będę, a i nie umiem, i nie potrzeba, bo ano kto sam tego nie odgadnie, jeśli tylko trochę ma serca i trochę poczciwości w duszy?
Jednego tylko mi brakło i za jednym tylko daremnie się rozglądałem, a to za Worobą, który nie tylko że także bliski sercu mojemu był, ale nadto i sekret cały wiedział, dla którego Semen z ojcem i Midopakiem do Lwowa się wybrali. Pewnie słyszał od pana Heliasza, że wracam, a że go w Krzywczycach nie było przy powitaniu, trochę się dziwiłem, myślałem przecież, że jako sługa, ciągle w handlu do roboty potrzebny, wybrać się nie mógł. Kiedy już ruszyliśmy spod gospody i z gliniańskiej góry pokazał mi się Lwów, jakoby w głębokiej a dużej misie, z wszystkimi basztami i wieżycami, pytam się mendyczka:
— Urbanku, a Woroba co też porabia, czy zdrów jest?
— Woroba umarł — rzecze Urbanek.
— Umarł! — krzyknąłem z takim przerażeniem, żem aż wszystkich nastraszył, co mi jest.
— Dwa tygodnie temu umarł, a bardzo go wszyscy żałujemy — ozwał się pan Heliasz — bo był chłop poczciwy, sługa prawy i wierny, choć ubogi prostak, i takiego pewnego człeka niełacno pan Jarosz dostanie. Szkoda go: byłby się on tobie bardzo ucieszył, bo ciebie kochał, Hanuszku; ciągle się o ciebie wypytywał, czyś nie pisał i czy słychu jakiego o tobie nie mamy, a i przed samą śmiercią ciebie wspominał.
Nie mogłem rzec ani słowa od żałości, a do tej żałości za dobrym przyjacielem przyszła trwoga niemała i ciężkie strapienie. Tak mi już przeznaczonym było, że ta Semenowa tajemnica ma mnie ciągle ścigać, ciągle nękać, ciągle spokojność mi zakłócać i radość wszelką zatruwać, i że kiedy inne moje umartwienia już koniec biorą, temu jednemu końca nie ma.
Powierzyłem Worobie mieszek z owym żelaznym olsterkiem — obyż na samo dno piekielne zapadło, czartu na pożytek! — a teraz co pocznę, co Kozakom powiem? Co Woroba z tym zrobił, gdzie to ukrył i jakoż teraz wiedzieć, gdzie tego szukać? Czyli mi obaj Bedryszkowie uwierzą, żem prawdę mówił? I co ten srogi zbójca Midopak powie, kiedy mu się część jego nie dostanie?
Zacząłem rozpytywać mendyczka, czy długo Woroba słabował, na co umarł, czy nie przekazywał czego dla mnie, bo — mówiłem, choć to kłamstwo było — niektóre drobiazgi moje u niego zostały.
— Woroba, czy się przedźwignął jakim ciężarem — mówi mendyczek — czy też, bardzo przegorzały i spocony od gorąca, wody się zimnej opił, czy też inna jaka przyczyna temu była, nagle na wielkie kłucie w piersiach zachorzał, gorączki dostał i czwartego dnia umarł. Ratował go pan Spytek, jakby to kto z jego własnej familii był, dwóch lekarzy najprzedniejszych do niego wołał, pana doktora Kampiana i pana doktora Syxta; czynili obaj, co tylko mogli, na nic to wszystko było. O tobie
Uwagi (0)