Darmowe ebooki » Powieść » Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski



1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 77
Idź do strony:
wyjechać i jak najprędzej wrócić. Zacząłem pakować walizkę, gdy we drzwiach ukazała się blada gospodyni, za nią zaś cywilny pan i dwóch agentów.

— Monsieur Michel Kaniowski, n’ est-ce pas?348

— Non, monsieur, Emanuel Rauh349.

— Parfaitement, monsieur, c’est la même chose350 — rzekł pan. — Zechce pan iść za mną.

Nie niepokojąc się zbytnio, usłuchałem zaproszenia. Wciąż jeszcze nie wierzyłem, aby to mogło mieć jakiekolwiek konsekwencje.

Siedliśmy do fiakra351, który ruszył cwałem. Jechaliśmy do Lozanny. Tu, na jakimś placu, zauważyłem tłum ludzi, pomiędzy którymi mignęła mi twarz Jaszki.

Woźnica skręcił w wąską uliczkę i w tej samej chwili koń jego padł.

— Cóż tam? — krzyknął pan w cywilnym garniturze i nagle umilkł, wykonując dziwaczne ruchy.

Rzucono mu z tłumu piaskiem w oczy.

W tej chwili poczułem, że chwyta mnie ktoś za rękę i ściąga z dorożki. Znalazłem się wśród pięciu czy sześciu mężczyzn, którzy wołali:

— Biec co sił!

Za sobą usłyszałem strzał.

Wyminęliśmy kilka uliczek i wpadliśmy do jakiegoś domu.

— Przebieraj się i w drogę! — krzyknął Jaszka.

Nałożyli na mnie bluzę robotniczą i cały odpowiedni kostium, wsunęli mi do kieszeni paszport i pieniądze.

— Nazywasz się Jacques Lebon, no i marsz — komenderował Jaszka. — Obywatelka ta cię wyprowadzi. Wydostałeś się tanim kosztem. Andrzej draśnięty tylko.

W pięć minut potem siedziałem na jakimś wozie obok koszów z jarzynami i butelek z mlekiem. W ten sposób opuściłem Lozannę... Postanowione było, że mam przesiedzieć jakiś czas w domu gospodyni wozu i butelek. Czekał tam na mnie jakiś Szwajcar, rozkochany w Jaszce.

— Byliby was wydali, towarzyszu — mówił — jak dwa razy dwa.

Pierwsze dwa dni nie mogłem się po prostu ruszyć z domu, pilnowano mnie jak oka w głowie. Gdym wstawał, pytano mnie, co mają mi przynieść.

Jaszka przysyłał groźne biuletyny. Zbulwersowano pół Lozanny i okolicy. Aresztowano trzech czy czterech moich sobowtórów: jeden z nich do dziś dzień jeszcze siedzi:

„...Przyjeżdżała nawet do niego twoja narzeczona. Trzymamy język za zębami. Niech popłacze. Babskie języki na nic. Zresztą tęsknota dobrze robi”.

Ten przypisek podziałał na mnie jak mina.

Za wszelką cenę postanowiłem widzieć Katię.

W nocy doczekałem się chwili, kiedy cały dom się uciszył.

Zerwałem się i ubrałem po cichutku. Wyskoczyłem oknem.

Była jasna księżycowa noc. Droga wiła się wśród wzgórz nad brzegiem strumienia. Szedłem z niejasnym przeczuciem szczęścia. Jakiś krzak pachnący uderzył mnie po twarzy mokrą gałązką, złamałem ją, zerwałem jeszcze garść kwiatów.

Świtało, kiedy stałem pod oknami domu. Jej okno było na pierwszym piętrze na wpół otwarte.

Związałem moje kwiaty i cisnąłem.

Usłyszałem słaby krzyk.

Po chwili otworzyło się okno. Stała w nim ona, mrużąc oczy. Zobaczyła mnie i krzyknęła:

— Ty!

Widziałem, że zaskoczył ją ten okrzyk.

Nierozumiejącym instynktem wiedziony powiedziałem:

— Zejdź.

Przeszło kilka minut.

Stanęła w progu.

Po chwili ja podniosłem oczy.

— Byłaś w Lozannie.

Odpowiedziała:

— Tak.

— Czy chcesz, aby to była prawda?

Tego samego dnia wyjechaliśmy do Francji.

2

Zamieszkaliśmy na samym pograniczu Szwajcarii. Tu w tym czasie było ognisko dojrzewającej świadomości robotniczej. Kto nie znał pierwszej generacji Międzynarodówki, i to właśnie nie inteligentnych propagandzistów, lecz robotników, szczególniej z pewnych wykwalifikowanych gałęzi przemysłu, na przykład zegarmistrzów, ten utracił sposobność zapoznania się z jednym z najciekawszych i najpiękniejszych momentów powstawania nowoczesnej świadomości.

Czytaliśmy i czytamy wszyscy natchnione, pełne entuzjazmu charakterystyki purytanów352 angielskich lub kolonistów amerykańskich353. Zjawisko, z jakim mieliśmy tu do czynienia, było głębsze i bardziej skomplikowane. Dotychczas u wszystkich znanych typów działaczów dziejowych odpowiedzialność występowała w formie zamaskowanej. Idea poruszająca ich była poza nimi. Gdy nawet czuli się oni absolutnie z nią zjednoczeni, to jeszcze i wtedy była ona w nich obecna jako coś uświęcającego ich, stwarzającego ich prawa i obowiązki. Rozum działania był zawsze poza działaniem. Tu byli żywi ludzie, czujący odpowiedzialność swą jako tacy, odpowiedzialność już nie wobec Boga, idei, lecz wobec równie, jak oni, żywych ludzi. Pierwiastek świadomego stwarzania historii nigdy nie był jeszcze tak bezpośrednio realizowany i odczuwany. Jaka duma i szlachetna godność była w tych ludziach, jakie poczucie prawdy, jakie zrozumienie, że stwarzają oni przyszłe życie pokoleń nieustannie. Tu nie było rozdziału między człowiekiem publicznym a prywatną, pojedynczą jednostką, pomiędzy sumieniem wytwarzającym nakazy moralne a konkretnym, praktycznym życiem.

Na mnie otoczenie to działało zbawiennie i uzdrawiająco. Był to czas całkowitego zharmonizowania mojej istoty. Kochałem i byłem szczęśliwy, czułem, że moja miłość, ja, moja żona, cały nasz dom — otoczone są atmosferą szacunku tych zacnych, pięknych ludzi, których znaliśmy. Znikły palące, bolesne rozdwojenia, ja — Michał Kaniowski, jako taki, czułem się w zgodzie z sobą. Już nie szukałem posłannictwa. Tłumaczyłem na rosyjski duże przyrodnicze dzieło, miewałem referaty w kółku robotniczym, Katia pracowała na równi ze mną. Nie zapomnę nigdy tych dni szczęścia wśród świeżej, zielonej przyrody. Byłem po raz pierwszy w życiu przekonany, że jestem obecny przy czymś, co stanie się przyszłością. Tu żyje i rodzi się tylko to, co ma prawo żyć, nic obcego, niszczącego życie.

Głębokie wrażenie wywarł na mnie wypadek, jaki zdarzył się w naszej wiosce. Mieszkał tu pomiędzy innymi Aldy, robotnik-introligator, z żoną. Aldy był niepospolitym człowiekiem. Należał on do najdzielniejszych szermierzy ruchu robotniczego podczas drugiego cesarstwa354. Miał prześliczną, wielką lwią głowę, otoczoną czarnymi, kędzierzawymi włosami i takim samym zarostem; spod groźnie namarszczonych brwi i potężnego, sklepionego czoła wyzierały oczy aksamitnie miękkie, niewypowiedzianej dobroci. Aldy nie pracował już w swym zawodzie. Pisał on płomienne broszury. Był przy tym chory. Nie było żadnych wątpliwości, że nawet jeżeli będzie żyć, nie będzie zdrowy nigdy. Żona jego była piękną, wysoką kobietą o kasztanowatych włosach i oczach zielonkawych, przejrzystych i zmiennych jak woda morska. Katia polubiła bardzo Eleonorę i bywała ona u nas często. Była smutna. Przypisywaliśmy to chorobie męża. Aldy przychodził też do nas. Lubił, jak się zdaje, mnie, lubił jeszcze bardziej Katię.

Któregoś dnia rzekł do nas:

— Dzisiaj przyjdźcie do mnie, będę potrzebował przyjaciół.

Przybyliśmy o wskazanej porze. Eleonora była zmieszana, na twarzy jej płonęły gorączkowe wypieki.

W pokoju był nieznany nam młody człowiek. Był tak piękny, że nie chciało się od niego odrywać oczu.

Gdyśmy weszli, Aldy przedstawił go nam:

— Henri Romain — rzekł — kochajcie go, proszę, jak ja go kocham, jest to przecież mąż mojej Eleonory.

Osłupieliśmy.

Aldy roześmiał się swoimi dobrymi oczyma.

— Chciałem — mówił — byście byli obecni i zobaczyli, co robią ze mną te niedobre dzieci. Kochają się. Czy można jego nie kochać? Niech powie otwarcie pani Katia, czy można nie kochać Romaina. A pani jeszcze o nim nic nie wie: on wyrzeźbił Pracę... On jest poetą. Mój najdroższy syn. Zawsze myślałem: stary Aldy, umrzesz i cóż zostawisz Romainowi? Miałem jeden skarb, ale nie mogłem nim sam rozporządzać. Chodziłem i myślałem, co stanie się z Eleonorą. Gdyby ją kochał Romain, jakież by pisał wiersze. A te głupie dzieci męczą się i nie mówią nic. Niech stary Aldy umrze bez pociechy. A ja przecież chcę być jeszcze dziadkiem. Był czas — Eleonora była moją żoną... Teraz przeszedł ten czas. Ho, ho, Romain, nie noś tak dumnie głowy. Był czas, kiedy byłbym ci ją odbił. No, ale teraz nie bój się: le vieux Aldy ne danse plus355. Ale jeszcze raz zatańczę, gdy będę dziadkiem. No, i powiedzcie mi, czego ona płacze. No, i ten także...

Eleonora szlochała jak dziecko.

— No, czegóż płaczesz, maleńka? — mówił Aldy. — Czy ja ciebie nie kocham? Mylisz się. Kocham i gdybym był jeszcze młody... No, mówię wam, pocałujcie się przecież. — Popchnął ich ku sobie, zmusił, by się uściskali, przycisnął do piersi obie te cudne głowy.

Katia schwyciła rękę jego i podniosła do ust.

— Décidément — rzekł Aldy — je deviens patriarche356. Ależ nie całuj mnie w rękę, moje dziecko — i pocałował zarumienioną Katię w usta.

Sprowadzono wino.

I cały wieczór już potem panował swobodny, wesoły ton.

Tak jak i nic nie zmąciło pogody i później, gdy Aldy zamieszkał przy młodych, jak się wyrażał.

W naszym otoczeniu nie wymagał ten fakt komentarzy. Cześć dla Aldego wzrosła, a przecież było to wśród Francuzów. L’esprit gaulois357 miał dobry smak i zamilkł. Jestem przekonany, że ta wytworność, ta szlachetność, która cechuje wszystkich we florenckiej sztuce i literaturze, została wniesiona przez element społecznie i duchowo pokrewny temu, który nas otaczał. Tu, pomiędzy tymi robotnikami, żyło się istotnie w najwyższej arystokracji. Była to prawdziwa elita ludzi, le pur sang358 nowoczesnego społeczeństwa.

Nigdy nie widziałem potem już, za wyjątkiem pewnych kółek rosyjskich i Paryża podczas Komuny359, takiej bezwzględnej szczerości i szlachetności. Rozumiano się tu bez słów. Każdy był zawsze pewien, że inni postąpią w każdej okoliczności najszlachetniej i liczył na to maksimum wspaniałomyślności.

Rozmawialiśmy często z Aldym. Był to umysł nadzwyczaj pogodny. W broszurach i artykułach, jakie pisał, wybuchał wspaniałym oburzeniem, ile razy stykał się ze złą wiarą czy przemocą, gdy jednak zwracał się ku swoim własnym zapatrywaniom, stawał się cichy jak jasny wieczór dnia letniego. Zwycięstwo jego idei nie przedstawiało mu się nigdy jak krwawy wybuch. Gdy tylko jasna myśl jego wkraczała w świat swobodnej, rządzącej sobą pracy, otaczała ją ta atmosfera krystaliczna, gwiaździste szczęście.

— Poczucie dobrego sumienia — mówił Aldy — to najlepszy zdrój letejski360. Człowiek wtedy zapomina tak szybko. Nowa krew zaczyna krążyć w żyłach, a z nią nowa dusza, która nie ma już w sobie jadu krzywd i nie zna krzywdzicieli. Lud pracujący nie jest nigdy mściwy. Mściwy jest i w krew wierzy tylko ten, kto nie zna pracy, kto ma wolę, a nie umie jej użyć. Praca uczy i ukazuje, jak powoli pod dłonią naszą wyrasta niby dziecię nasze to, czego pragniemy. Czy można nienawidzić dziecka swego? Ja mam wrażenie, że w stosunku robotników do świata i życia jest jakby coś ojcowskiego. Nikt nie wie, co dzieje się dziś w umysłach robotników Francji. To nie idzie tak szybko. To przecież nie o formę już chodzi. Człowiek sam musi się zmienić. To tak jak odnowienie krwi.

Gdy od takich refleksji odrywał go fakt jakiś świadczący o sile przemocy i ucisku, Aldy bladł i mienił się. Wtedy chwytał za pióro i pisał artykuły, które następnie obiegały wszystkie suteryny i warsztaty.

Stała się zaś właśnie w sąsiednim miasteczku, leżącym też na terytorium Francji, rzecz straszna.

Istniał tam jakiś przytułek dla dzieci, prowadzony przez jakąś zakonnicę, czy ekszakonnicę. Były tam dzieci drobnych rzemieślników, wszelkiej biedy. Już od pewnego czasu krążyć zaczęły co do tego, co się dzieje w przytułku, głuche i niepokojące wieści. I nagle zawrzało. Siedemnaście dziewczynek w wieku od lat trzech do ośmiu uległo syfilitycznemu zarażeniu. Wszystkie one były gwałcone przez dwóch czy trzech księży, pod opieką których pozostawał zakład. Dzieci opowiadały rzeczy straszliwe, od których ścinała się krew. Mieliśmy znajomych w szpitalu, udaliśmy się tam — ja, Katia i Aldy. Lekarz, stary człowiek, znany z nabożności swej i religijnych uczuć, chodził po pokoju przyjęć blady jak trup, z sinymi plamami na twarzy. Znał on Aldego, z którym spierali się nieraz na zebraniach robotniczych w Genewie. Teraz zobaczywszy go, podszedł i ściskając go za rękę, rzekł:

— To straszliwe, straszliwe. Patrzę na te biedactwa i myślę, że to nie może być prawdą, że tam w górze nie ma nikogo, a potem myślę znów, że jeżeli tak, jeżeli to wszystko jest tylko olbrzymim naturalnym procesem bez przyczyny, bez końca, jeżeli we wszystkich tych przetworzeniach nie ma żadnej myśli, żadnego sumienia, to któż wyrówna potworną okropność wobec tych dzieci. One tak przeminą na wieki, bezgranicznie pokrzywdzone.

Mała trzyletnia Klarcia o czerwonych, ropiejących oczach, ustach pokrytych białymi krostami, patrzyła na nas z trwogą, gdyśmy weszli. Wsunęła się w kąt swojego łóżeczka i jej ciało, szkielecik pokryty żółtą skórą, drżało.

— No... Klarciu, nie bój się — powiedział lekarz — tu nie przyjdzie ani ojciec Lino, ani siostra Elżbieta.

Dziecko poważnie popatrzyło na niego i powiedziało:

— Boję się.

Gdyśmy zbliżali się ku niemu, z gardła dziewczynki wydarł się straszny, chrapliwy krzyk rozpaczy, twarz stała się purpurowa.

— Klarciu, Klarciu — uspokajał lekarz — patrz, przecież to jestem ja, twój przyjaciel.

— Toś ty wypędził Elżbietę — powiedziało dziecko, przypominając sobie coś z zachwytem. — Ona zrobiła się taka mała, taka szara jak mysz, kiedyś ty krzyknął.

— Tak — rzekł lekarz — a jego — tu wskazał na Aldego — boi się ona jeszcze więcej.

Aldy stał nieruchomy i płakał.

— Czego on płacze? — pytała mała. — Jeżeli się on nie boi ani Elżbiety, ani Lina, dlaczego on płacze, on jest przecież duży.

Otaczały nas inne dzieci.

— A mnie — mówiła jedenastoletnia dziewczynka — mówił ojciec Lino, że ja mam ładne włosy i piękne oczy, ale że ja nie powinnam być z tego dumna.

— Ojciec Filip był zabawniejszy — mówiła duża, pulchna blondynka — on śpiewał tak: viens poupoule, viens poupoule361, i uczył tańczyć. Ach, jakie to było zabawne. Kupił wtedy słodkiego wina i sam tak podkasał swój długi, czarny surdut — pokazała na sobie —

1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 77
Idź do strony:

Darmowe książki «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz