Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖
Przygody Tomka Sawyera to najsłynniejsza powieść dla młodzieży autorstwa amerykańskiego pisarza Marka Twaina.
Tomek Sawyer żyje w St. Petersburgu nad rzeką Missisipi z ciotką i przyrodnim bratem. Nie jest grzecznym i spokojnym chłopcem — to zdecydowanie mały urwis. Mark Twain wprowadza czytelnika w dziecięcy świat przygód, pełen zabawy i fantazji. Jest to także spotkanie z pierwszymi prawdziwymi problemami — jak pierwsza miłość, niesprawiedliwość czy przyjaźń wystawiona na próbę.
Przygody Tomka Sawyera to obowiązkowa lektura zarówno dla każdego nastolatka — by przybliżyć obraz młodości bez smartfona i Internetu, jak i dla dorosłego — jako wspomnienie magicznego czasu dzieciństwa.
- Autor: Mark Twain
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Mark Twain
Tomek wziął świecę Becky i zgasił ją. Ta oszczędność powiedziała dziewczynce więcej, niż jakiekolwiek słowa. Zrozumiała i straciła resztę nadziei. Wiedziała, że Tomek ma jeszcze w kieszeni jedną całą świecę i trzy lub cztery ogarki — a mimo to musiał oszczędzać.
Z wolna zaczęło ich ogarniać znużenie, ale nie zważali na to, bo strach gnał ich naprzód. Zresztą idąc w jakimkolwiek kierunku, skracali sobie czas i w końcu mogli trafić na jakieś znajome miejsce. Gdyby zaś usiedli, oznaczałoby to jedynie bierne oczekiwanie na śmierć.
Wreszcie małe nóżki Becky odmówiły posłuszeństwa. Musiała usiąść i odpocząć. Tomek usiadł koło niej. Rozmawiali o domu, o drogich im osobach, wygodnych łóżkach, a przede wszystkim — o świetle! Becky płakała, a Tomek łamał sobie głowę, jak ją pocieszyć, lecz wszystkie argumenty dawno już straciły swoją siłę przekonywania. Becky była tak wyczerpana, że zasnęła. Tomek bardzo się z tego ucieszył. Patrzył na jej pobladłe policzki — pod wpływem jakichś szczęśliwych snów zarumieniły się, a na buzi pojawił się uśmiech. Część jej ukojenia spłynęła także na Tomka. Powędrował myślami w przeszłość, w dalekie mgliste wspomnienia. Był zatopiony w marzeniach, gdy Becky przebudziła się z radosnym śmiechem, który w jednej chwili zamarł jej na ustach. Westchnęła ciężko.
— Jak mogłam tak spać! Lepiej by było, gdybym się już nigdy nie obudziła! Nie, nie, Tomku, to nieprawda! Nie patrz tak na mnie! Więcej tak nie powiem!
— Dobrze, że się trochę przespałaś. Odpoczęłaś i teraz na pewno znajdziemy drogę do wyjścia.
— Spróbujemy, Tomku. Ale wiesz, taką cudowną krainę widziałam we śnie... Może tam właśnie teraz pójdziemy...
— Jeszcze nie. Na to zawsze mamy czas. No, Becky, głowa do góry! Idziemy!
Wstali, wzięli się za ręce i szli, ale nie mieli zbyt wielkiej nadziei. Próbowali obliczyć, jak długo już są w pieczarach. Zdawało im się, że całe tygodnie, choć wiedzieli że to nieprawda, bo świece ciągle się jeszcze nie wypaliły.
Po upływie długiego, trudnego do określenia czasu, Tomek powiedział, że trzeba znaleźć jakieś źródło, więc muszą iść bardzo cicho, żeby usłyszeć plusk wody. Znaleźli je i Tomek zarządził chwilę odpoczynku. Oboje byli śmiertelnie znużeni, ale Becky oświadczyła, że mogłaby iść jeszcze trochę dalej. Zdziwiła się, że Tomek nie zgodził się na to. Nic nie rozumiała. Usiedli. Tomek gliną przylepił świecę do ściany. Milczeli zamyśleni. Wreszcie odezwała się Becky:
— Jestem strasznie głodna!
Tomek wydobył coś z kieszeni.
— Pamiętasz? — zapytał.
Becky prawie się uśmiechnęła.
— To nasz placek weselny, Tomku.
— Tak, chciałbym, żeby był wielki jak koło młyńskie. Nie mamy nic więcej.
— Specjalnie schowałam go dla nas na wycieczce, żebyśmy mogli podzielić się nim tak jak dorośli dzielą się prawdziwym tortem weselnym. Tymczasem będzie to dla nas...
Urwała w połowie. Tomek podzielił placek. Becky z wielkim apetytem zjadła swoją część, podczas gdy Tomek swoją właściwie tylko obwąchał. Wody ze źródła było pod dostatkiem, więc mogli pić ile chcieli. Nareszcie Becky zaproponowała, by ruszyć w dalszą drogę. Tomek milczał przez chwilę, wreszcie powiedział:
— Becky, czy masz dość siły, żeby wysłuchać tego, co ci powiem?
Becky zbladła, ale odrzekła, że chyba wytrzyma.
— Widzisz, Becky, musimy zostać tu, gdzie mamy wodę. Ten ogarek to ostatnia resztka światła.
Dziewczynka rozpłakała się żałośnie. Tomek robił, co mógł, aby ją pocieszyć, ale niewiele zdziałał. Wreszcie Becky odezwała się:
— Tomku!
— Co, Becky?
— Oni przecież zauważą, że nas nie ma i będą nas szukać.
— Oczywiście, że tak! Na pewno!
— Może już szukają?
— Chyba tak. Bardzo możliwe.
— A kiedy mogli zauważyć, że nas nie ma?
— Pewnie jak wrócili na statek...
— Wtedy było ciemno... Wiesz, Tomek, mogli nic nie zauważyć...
— Nie wiem. W każdym razie twoja mama zaraz się zorientuje, jak tylko wycieczka wróci do domu.
Przerażone spojrzenie Becky uprzytomniło mu, co powiedział. Przecież Becky miała nie wracać na noc do domu!
Umilkli i pogrążyli się w milczącej zadumie. Nowy wybuch rozpaczy Becky uświadomił Tomkowi, że myśleli o tym samym: pani Thatcher dopiero w niedzielę około południa mogła dowiedzieć się, że Becky nie nocowała u pani Harper.
Dzieci utkwiły wzrok w resztce świecy i śledziły jak gasła powoli i bezlitośnie. Widziały, jak pozostał już tylko sam knot, maleńki koniuszek; widziały, jak słaby płomyczek podnosił się i opadał, aż puścił w górę ostatnią cieniutką stróżkę dymu — i wkoło zaległa straszliwa, nieprzenikniona ciemność.
W jakiś czas potem dotarło do Becky, że leży w ramionach Tomka i płacze, ale żadne z nich nie umiało powiedzieć, jak długo to trwało. Zdawali sobie sprawę tylko z tego, że ocknęli się z jakiegoś bardzo długiego śmiertelnego odrętwienia, i że ich sytuacja jest beznadziejna. Tomek powiedział, że to już niedziela, a może nawet poniedziałek. Usiłował wciągnąć Becky do rozmowy, ale rozpacz przygniotła ją zupełnie. Tomek dowodził, że w mieście na pewno od dawna wiedzą, co się stało i już ich szukają. Postanowił wołać, bo może ktoś usłyszy i przyjdzie tu po nich. Krzyknął raz, ale dalekie echa odpowiedziały mu w ciemności tak upiornym głosem, że przestał próbować.
Godziny upływały jedna za drugą i małych więźniów począł dręczyć głód. Tomek nie zjadł jeszcze swojego kawałka placka. Podzielili się nim i zjedli co do okruszynki. Ale teraz jeszcze bardziej zachciało im się jeść. Ta odrobina ciasta dodatkowo zaostrzyła ich głód.
Nagle Tomek szepnął:
— Psst! Słyszysz?!
Oboje wstrzymali oddech i nasłuchiwali. Doleciały ich jakieś odgłosy, jakby bardzo dalekie strzały. Tomek natychmiast odpowiedział okrzykiem. Wziął Becky za rękę i po omacku pobiegli w kierunku głosów. Znowu nasłuchiwali i ponownie usłyszeli te same odgłosy, lecz już znacznie bliżej.
— To oni! — zawołał Tomek. — Idą! Chodź, Becky! Teraz już wszystko będzie dobrze!
Mali więźniowie omal nie oszaleli z radości. Posuwali się jednak bardzo wolno, gdyż co krok trafiali na rozpadliny i trzeba było niezwykle uważać. Właśnie jedna taka rozpadlina stanęła im na drodze i musieli się zatrzymać. Mogła mieć metr głębokości, ale mogła mieć i sto. Tomek położył się na brzuchu i sięgnął ręką, jak mógł najgłębiej. Nie ma dna. Trzeba było się zatrzymać i czekać, aż szukający przyjdą tutaj po nich. Nasłuchiwali pełni napięcia. Najwyraźniej dalekie głosy oddalały się teraz od nich; jeszcze chwila i zamilkły zupełnie. Ogarnęła ich straszliwa, rozdzierająca serce rozpacz. Tomek wołał, krzyczał, aż ochrypł, ale na niewiele się to zdało. Przemawiał potem do Becky słowami pełnymi nadziei; minęła kolejna długa chwila oczekiwania — nic więcej nie słyszeli. Otaczała ich głucha cisza.
Po omacku wrócili do źródła. Godziny wlokły się w nieskończoność. Zasnęli. Obudzili się głodni i zmarznięci.
Tomek sądził, że jest już poniedziałek, a może nawet wtorek.
Przyszła mu nowa myśl do głowy. Z korytarza, w którym utknęli, biegło kilka odnóg. Lepiej iść je zbadać niż siedzieć bezczynnie i rozpaczać. Wyjął z kieszeni sznurek od latawca, przywiązał jeden jego koniec do występu skalnego i ruszyli. Tomek szedł pierwszy i w miarę, jak się posuwali, powoli rozwijał sznurek. Po dwudziestu krokach natknęli się na urwisko. Tomek przyklęknął na brzegu. Macał ręką w głąb, próbując sięgnąć dna. Właśnie usiłował przesunąć się trochę w prawo, gdy wtem w odległości najwyżej piętnastu metrów, spoza skały wysunęła się ręka ludzka, trzymająca świecę. Tomek wydał gwałtowny okrzyk radości. W tej chwili za ręką wysunęła się reszta postaci — był to... pół-Indianin Joe! Tomek skamieniał na miejscu. Indianin rzucił się do ucieczki. Tomek poczuł ogromną ulgę. Zdziwił się, że Joe nie poznał jego głosu i nie zabił go za złożenie zeznań w sądzie. Najwidoczniej echo zmieniło jego głos, a ciemność skryła twarz. Niewątpliwie tak właśnie było. O ile mu tylko sił starczy, wróci do źródła; będzie tam tkwił bez ruchu i żadna siła nie zmusi go do ponownego spotkania z pół-Indianinem. Był na tyle ostrożny, że zataił przed Becky, kogo widział. Powiedział jej, że wołał tak na wszelki wypadek.
Ale po upływie kolejnych godzin głód i determinacja okazały się silniejsze od strachu. Długi niespokojny sen, nowy atak głodu i męka biernego oczekiwania przy źródle zmieniły zamiary Tomka. Był przekonany, że jest środa lub czwartek, a może nawet piątek — i że przestano ich już szukać. Postanowił zbadać inny korytarz. Gotów był teraz na spotkanie z Indianinem i każdą inną okropnością. Ale Becky była bardzo osłabiona. Popadła w otępiałą apatię, z której nic nie mogło jej wyciągnąć. Mówiła, że tutaj będzie czekała, aż przyjdzie śmierć — to już nie potrwa długo. Niech Tomek idzie ze sznurkiem i szuka, jeśli ma ochotę. Błagała go tylko by od czasu do czasu wrócił i powiedział coś do niej. Kazała mu przyrzec, że gdy nadejdzie straszna chwila śmierci, będzie stał przy niej i trzymał ją za rękę, póki się wszystko nie skończy.
Tomek pocałował ją, czując, że coś go dławi w gardle. Z udawaną pewnością oświadczył, że znajdzie ludzi, którzy ich szukają, lub sam w jakiś sposób wydostanie się z pieczar. Potem wziął sznurek i na czworakach, po omacku szukając drogi, dręczony głodem i wizją okropnej śmierci, wpełzł w boczny korytarz.
Nadszedł wtorek. Minęło popołudnie i zapadł zmrok. Miasteczko St. Petersburg pogrążone było w ciężkiej żałobie. Dzieci nie odnaleziono. W kościele odprawiano publiczne modły za zaginionych, a w domach wkładano całe serce w żarliwe pacierze i prośby o ratunek. Z pieczar nie nadeszła jednak żadna pocieszająca wiadomość. Większość członków ekspedycji zaniechała poszukiwań i powróciła do codziennych zajęć. Nie wierzyli, aby można było jeszcze odnaleźć dzieci.
Pani Thatcher była ciężko chora i rzucała się w gorączce. Mówiono, że serce pęka z żalu, gdy się słyszy, jak ciągle woła swoje dziecko, podnosi głowę, nasłuchuje, a potem z jękiem opada na poduszki. Ciotka Polly pogrążyła się w ciężkiej melancholii, a jej siwiejące włosy stały się teraz białe jak mleko. Miasteczko szykowało się do ciężkiego snu.
Nagle, w środku nocy, rozdzwoniły się wszystkie dzwony w mieście. W jednej chwili ulice zapełniły się tłumem na pół ubranych ludzi, którzy biegali nieprzytomnie i wołali gorączkowo:
— Wychodzić! Wychodzić! Odnaleźli się!!!
Gwar i zamęt powiększyły się jeszcze, gdy ludzie zaczęli walić w patelnie i gwizdać. Tłum rósł i pędził w stronę rzeki. Na wozie, który ciągnęli wrzeszczący wniebogłosy obywatele miasteczka, siedziały zmizerowane, ale uśmiechnięte dzieci. W mgnieniu oka otoczyła je ciżba ludzka i wspaniały triumfalny pochód przemaszerował główną ulicą wśród ogłuszających krzyków i wiwatów.
Zapalono wszystkie światła — nikt już nie wracał do łóżka. To była najbardziej pamiętna noc w historii miasteczka. W ciągu pół godziny przez dom sędziego Thatchera przewinęli się chyba wszyscy mieszkańcy osady. Ocalone dzieci brano w objęcia i całowano. Ludzie ściskali rękę pani Thatcher, usiłowali mówić, ale, z braku słów, zalewali cały dom potokami łez i wychodzili na ulicę.
Szczęście ciotki Polly nie miało granic. Szczęście pani Thatcher stało się bez granic, gdy upewniła się, że wysłano gońca, który miał dotrzeć do przebywającego w pieczarach sędziego Thatchera i przekazać mu szczęśliwą nowinę.
Tomek leżał na kanapie otoczony licznym gronem słuchaczy, którzy z zapartym tchem słuchali jego relacji z pobytu w podziemiach. Opowiadał o ich wstrząsających przygodach, często upiększając fakty jeszcze bardziej wstrząsającymi szczegółami. Skończył opisem, jak to zostawił Becky i poszedł sam szukać wyjścia; jak zapuszczał się po kolei w dwa korytarze tak daleko, dopóki starczyło mu sznurka; jak następnie wszedł w trzeci korytarz, znów do samego końca sznurka i już miał zawrócić, gdy nagle zauważył w oddali jakiś jasny punkcik; jak rzucił sznurek, popełznął w tamtą stronę, przecisnął głowę i ramiona przez wąski otwór i — zobaczył spokojne wody Missisipi. Gdyby to była noc, nigdy nie dostrzegłby tego światełka! Opowiadał dalej, jak wrócił do Becky, przynosząc jej radosną nowinę, ale ona prosiła go, aby jej tak nie dręczył, bo nie ma już sił; wie, że umiera i chce umrzeć. Opisywał też, ile się musiał nabiedzić, zanim ją wreszcie przekonał, i jak radość omal jej nie zabiła, gdy doczołgali się do miejsca, z którego mogła zobaczyć ów niebieski punkcik światła dziennego; jak przedostał się przez rozpadlinę, a potem wyciągnął Becky; jak usiedli i płakali ze szczęścia; jak jacyś ludzie nadpłynęli łodzią, a Tomek zawołał na nich i powiedział im, co się stało i że są strasznie głodni; jak oni najpierw nie chcieli uwierzyć w tę nieprawdopodobną historię, mówiąc: „Przecież wy jesteście w odległości pięciu kilometrów od wejścia do pieczar”, ale potem zabrali ich ze sobą, zawieźli do jakiegoś domu, nakarmili, dali im odpocząć parę godzin i w nocy odwieźli do miasta.
Jeszcze przed świtem, idąc za sznurkiem, którym sędzia Thatcher i jego pomocnicy znaczyli swą drogę, odnaleziono ich w pieczarach i przekazano im radosną nowinę.
Jednak trzy doby udręki psychicznej i męki głodu nie mogły przejść bez śladu, o czym Tomek i Becky przekonali się na własnej skórze. Całą środę i czwartek musieli przeleżeć w łóżkach, a ich znużenie i wycieńczenie nie zmniejszyło się ani o włos. Ale w czwartek Tomek już troszeczkę chodził, w piątek był w mieście, a w sobotę czuł się zdrów jak ryba. Becky musiała zostać w domu aż do niedzieli i wyglądała tak, jakby przeszła długą obłożną chorobę.
Tomek dowiedział się o chorobie Hucka i w już piątek poszedł go odwiedzić, ale nie dopuszczono go do łóżka. Tak samo było w sobotę i w niedzielę. Potem pozwolono mu przychodzić codziennie, lecz zabroniono opowiadać o swojej przygodzie, gdyż mogło to zbytnio zdenerwować Hucka. Wdowa Douglas siedziała w pokoju i pilnowała, żeby Tomek nie przekroczył zakazu. W domu dowiedział się o wypadku na wzgórzu Cardiff i o tym, że w rzece niedaleko przystani znaleziono zwłoki
Uwagi (0)