Darmowe ebooki » Powieść » Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Mark Twain



1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 30
Idź do strony:
ją w beczce, osłonił szczelnie ręcznikiem i dwaj poszukiwacze przygód podkradli się pod gospodę. Huck stanął na straży, a Tomek po omacku wszedł w ślepą uliczkę. Nastąpiła długa chwila pełnego trwogi oczekiwania. Huck pragnął zobaczyć już światło latarki, bo chociaż na ten znak do działania dostałby od razu gęsiej skórki ze strachu, ale przynajmniej byłby pewny, że Tomek żyje jeszcze.

Zdawało mu się, że całe godziny upłynęły od chwili, gdy rozstał się z Tomkiem. Może zemdlał? Może już nie żyje? Może dostał zawału serca ze strachu i emocji? Pod wpływem wielkiego napięcia nerwów, sam o tym nawet nie wiedząc, Huck przysuwał się coraz bliżej do ślepej uliczki. Przewidywał najgorsze rzeczy, był pewien, że lada chwila nastąpi jakaś straszliwa katastrofa, w której wyzionie ducha. Co prawda, nie bardzo już miał co wyzionąć, bo duch uciekł mu w pięty, a serce łomotało jak parowóz. Nagle: błysk latarki — obok niego w szalonym pędzie przegalopował Tomek.

— Uciekaj, bo zginiesz! Uciekaj!!

Nie musiał tego powtarzać. Jeden raz najzupełniej Huckowi wystarczył. Zanim Tomek wykrzyknął swoje ostrzeżenie po raz drugi, Huck gnał już z prędkością superekspresu. Zatrzymali się dopiero przy starej szopie koło opuszczonej rzeźni, na drugim końcu miasta. Ledwie jej dopadli, zerwała się burza i lunął deszcz. Dopiero po dłuższej chwili, gdy się nieco uspokoili, Tomek zdał relację z wydarzeń:

— Huck, mówię ci, to było koszmarne! Próbuję kluczy, raz takiego, raz innego; staram się to robić jak można najciszej, ale one tak zgrzytają, że ze strachu omal nie padłem na miejscu. W dodatku żaden nie pasował. Naraz, niechcący nacisnąłem klamkę, i proszę, drzwi się otwierają! Wcale nie były zamknięte! Wpadam do środka, ściągam ręcznik z latarki i... Matko Boska!

— Co? Co? Co zobaczyłeś?

— Huck, o mały włos wlazłbym na rękę pół-Indianinowi!

— Żartujesz?!

— Poważnie! Leżał na podłodze z plastrem na oku, z rozłożonymi szeroko rękami i spał jak zabity.

— Jezus Maria! I co? Obudził się?

— Ani drgnął. Pijany jak bela. Porwałem ręcznik i w nogi!

— Ja bym nie pomyślał o ręczniku w takiej chwili.

— Ja musiałem pomyśleć. Dałaby mi ciotka, gdybym go zgubił!

— A widziałeś skrzynię?

— Nie miałem czasu rozglądać się po pokoju. Nie widziałem ani skrzyni, ani krzyża, ani w ogóle nic szczególnego; tylko przy Indianinie stała na podłodze butelka i blaszany kubek. Aha, były tam jeszcze dwie beczki i kupa flaszek. Wiesz już teraz, co tam w tym pokoju straszy?

— No?

— Wódka straszy! Może wszystkie gospody, które ogłaszają, że nie podają alkoholi, mają taki pokój, w którym straszy? Co, Huck, jak myślisz?

— To całkiem możliwe. Kto by to pomyślał? Ale wiesz, teraz, gdy Joe leży pijany, można by spróbować zgarnąć tę skrzynię...

— Tak? No to sam spróbuj.

Huck zatrząsł się dziwnie.

— Ja? Niech mnie Bóg broni!

— Ja też nie. Jedna butelka to dla takiego Indianina za mało. Gdyby ich było trzy, to co innego. Wtedy bym się odważył.

Po dłuższej chwili namysłu Tomek dodał: — Słuchaj, Huck. Spróbujemy jeszcze raz, ale dopiero wtedy, gdy będziemy mieć absolutną pewność, że Indianina tam nie ma. To za wielkie ryzyko. Teraz będziemy czuwali każdej nocy i kiedy na własne oczy zobaczymy, że on wyszedł, wtedy wpadniemy tam i zabierzemy skrzynię.

— Świetnie! Ja mogę czuwać dzisiaj do rana i w ogóle przez wszystkie następne noce, ale za to ty zrobisz resztę.

— Owszem, zrobi się. Ty masz tylko przyjść pod dom ciotki i zamiauczeć. Gdybym spał, rzuć w okno garść żwiru — to mnie obudzi.

— Super!

— No, Huck, burza przeszła, idę do domu. Za trzy godziny będzie dzień. A ty wracasz tam i będziesz pilnował, co?

— Dałem słowo, to dotrzymam. Będę pilnował tej gospody, choćby przez cały rok. W dzień się wyśpię, a w nocy będę czuwać.

— Wspaniale. A gdzie będziesz spał?

— U Bena Rogersa w stodole. On mi pozwala, a wuj Jake — Murzyn jego ojca — nie ma nic przeciwko temu. Noszę czasem wodę za wuja Jake’a, gdy mnie o to poprosi, a czasem, gdy ja go poproszę, daje mi coś do jedzenia. Wiesz, Tomek, to bardzo poczciwy Murzyn. On mnie lubi, bo nie zadzieram nosa, że jestem biały. Nieraz siedzimy razem i jemy z jednej miski. Ale nie mów tego nikomu. Gdy człowiek jest głodny, robi czasem rzeczy, których nie zrobiłby kiedy indziej.

— W porządku, Huck. Więc ustalamy, że w ciągu dnia nie jesteś mi potrzebny i możesz spać, ile chcesz. Nie będę ci przeszkadzał. Ale jeżeli w nocy coś zauważysz, przybiegasz pod mój dom i miauczysz.

Rozdział XXX

W piątek rano Tomek usłyszał radosną nowinę, że do miasteczka powróciła rodzina sędziego Thatchera. Od razu pół-Indianin Joe i jego skarb zeszli na drugi plan, a pierwsze miejsce niepodzielnie zajęła Becky. Spotkali się i spędzili kilka wspaniałych godzin, bawiąc się z całą gromadą innych dzieci ze szkoły w różne ciekawe gry. Dzień ten został ukoronowany piękną niespodzianką: Becky tak długo nudziła matkę, aż ta zgodziła się, aby od dawna już obiecywany i ciągle odkładany piknik odbył się następnego dnia. Szczęście dziewczynki nie miało granic, a i Tomek przyjął tę wiadomość z nie mniejszym zachwytem.

Nim słońce zaszło, rozesłano zaproszenia i od razu zawrzało wśród miasteczkowej dzieciarni. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Dzieci przeżywały przedsmak czekającej ich radości. Tomek był tak podekscytowany, że długo nie mógł zasnąć w nocy. Liczył na to, że usłyszy miauczenie Hucka, i że następnego dnia olśni Becky i innych wycieczkowiczów swoim zdobytym skarbem. Ale kot nie zamiauczał.

Wreszcie nadszedł ranek. Około godziny dziesiątej w domu sędziego Thatchera zebrała się wesoła i hałaśliwa czereda. Wszystko było gotowe do wymarszu. Dorośli nie chcieli psuć dzieciom zabawy swoją obecnością. Stwierdzono, że dzieciaki będą zupełnie bezpieczne pod opiekuńczymi skrzydłami kilku osiemnastoletnich panienek i o parę lat starszych młodzieńców. Niebawem główna ulica miasteczka zaroiła się od roześmianych dzieci, niosących koszyczki z prowiantem. Na wycieczkę wynajęto stary statek parowy, więc radość była szalona. Sid leżał chory i musiał zostać w domu. Mary również została w domu, aby dotrzymać mu towarzystwa. Przy pożegnaniu pani Thatcher powiedziała do Becky:

— Na pewno późno wrócicie. Może lepiej będzie, jeżeli zanocujesz u którejś z koleżanek, mieszkającej bliżej przystani?

— Przenocuję u Susy Harper, dobrze, mamusiu?

— Świetnie! Uważaj na siebie i nie spraw państwu Harperom kłopotu.

Gdy już szli ulicą, Tomek powiedział do Becky:

— Wiesz, co? Zamiast iść do Harperów, skoczymy na wzgórze i zostaniemy na noc u wdowy Douglas. Na pewno będzie miała lody. U niej prawie codziennie są lody, całe mnóstwo lodów! Ucieszy się, kiedy nas zobaczy!

— To jest kapitalny pomysł!

Ale zaczęła coś rozważać i wreszcie spytała:

— A co na to powie mama?

— A skąd będzie o tym wiedziała?

Dziewczynka znowu zastanowiła się głęboko.

— Wydaje mi się, że to nie jest w porządku... — rzekła z wahaniem.

— E tam! Głupstwo! Przecież mama o niczym się nie dowie, więc o co chodzi? Twoja mama chce tylko, żeby ci się nic nie stało i żebyś spała w dobrym miejscu, tak? Ręczę ci, że sama kazałaby ci iść do pani Douglas, gdyby jej to przyszło do głowy. Na pewno!

Niezwykła gościnność wdowy Douglas była zbyt kuszącą przynętą. Toteż wsparta namowami Tomka odniosła całkowite zwycięstwo. Postanowili nikomu nic nie mówić o tych planach.

Nagle Tomek przypomniał sobie, że Huck może właśnie tej nocy zamiauczeć pod oknem. Ta myśl zepsuła jego radosny nastrój. Ale nie mógł wyrzec się frajdy, jaką sprawiała mu wycieczka z Becky i planowany nocleg u wdowy Douglas. Zresztą dlaczego miałby się tego wyrzekać? Zeszłej nocy sygnału nie było, więc kto zaręczy, że będzie akurat dzisiaj? Tak rozumował i pewność wspaniałej wycieczki przeważyła niepewność skarbu. Zwyczajem wszystkich chłopców postanowił przechylić się na stronę tego, co go bardziej pociągało, i w ogóle przez cały dzień nie myśleć o skrzyni.

Trzy kilometry powyżej miasta statek zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła rodzaj otoczonej lasem zatoki. Zarzucono kotwiczkę. Hałastra wysypała się na brzeg i wkrótce cały okoliczny las rozbrzmiewał okrzykami, piskiem i śmiechem. Wreszcie mali wycieczkowicze, zgrzani, zmęczeni i głodni jak wilki, zaczęli powoli wracać do obozu. Natychmiast przystąpili do niszczenia przywiezionych zapasów. Po uczcie przyszła pora na odpoczynek i pogawędki w cieniu drzew. Nagle ktoś rzucił hasło:

— Hej! Zwiedzamy pieczary! Kto idzie?

Wszyscy mieli ochotę. Rozdzielono kilka paczek świec i towarzystwo zaczęło wspinać się na wzgórze. Wejście do grot było wysoko na zboczu i miało kształt litery A. Olbrzymie dębowe drzwi nie były zamknięte. Prowadziły one do niewielkiej, mrocznej, zimnej i wilgotnej pieczary o wysokich wapiennych ścianach.

Dzieci znalazły się pod urokiem jakiejś tajemniczej siły, która biła z tych potężnych sklepień. Z jednej strony widziały oświetloną słońcem zieloną dolinę, z drugiej posępną czerń korytarzy prowadzących w głąb ziemi. Wkrótce jednak oswoiły się z tym nastrojem i rozpoczęły zwykłe wrzaski i dokazywania. Gdy ktoś zapalił świecę, wszyscy rzucali się na niego gasić; waleczny obrońca świecy bohatersko odpierał atak, dopóki nie zgaszono mu jej lub nie wytrącono z ręki. Wówczas następował nowy wybuch śmiechu i nowa gonitwa. Ale wszystko na świecie ma swój koniec. Pochód ruszył stromym korytarzem dalej w dół. Rój chwiejnych, migotliwych światełek delikatnie rozświetlał wysokie ściany skalne. Korytarz miał około dwóch metrów szerokości. Co parę kroków rozchodziły się od niego inne — mniejsze i większe — korytarze.

Pieczary Mac Dougala były ogromnym labiryntem krętych chodników, które zbiegały się, rozwidlały i nie wiadomo gdzie się kończyły. Mówiono, że całymi dniami i nocami można błądzić wśród tej plątaniny rozpadlin, szczelin i podziemnych grot, a jeszcze nie dotrzeć do końca pieczar; że można iść ciągle w dół i w dół, w głąb ziemi i nigdy nie wydostać się na światło dzienne. Nie było takiego człowieka, który by znał całe pieczary. Tak naprawdę nikt ich dobrze nie znał. Dokładne zbadanie obszaru labiryntu graniczyło z niemożliwością. Większość okolicznych mieszkańców znała tylko niewielką część pieczar, zwykle zwiedzaną przez turystów i nawet najwięksi śmiałkowie nie odważali się zapuszczać na teren nieznany. Tomek Sawyer znał te podziemia tak samo, jak każdy inny.

Wycieczka przeszła górnym korytarzem niecały kilometr, po czym grupki i pary zaczęły się odrywać od głównego orszaku i zagłębiać w mijane odgałęzienia. Przebiegali posępne korytarze i straszyli się wzajemnie, wyskakując niespodziewanie w miejscach, gdzie chodniki znowu się spotykały. Można było zniknąć innym z oczu na całe pół godziny, nie wychodząc poza teren, który się znało.

Wreszcie grupki jedna po drugiej zaczęły wracać do wylotu pieczar. Zziajane, rozbawione, ochlapane świecami i umazane gliną dzieci były zdumione, że w pieczarach tak szybko zleciał im czas — na dworze zapadał już wieczór. Od pół godziny dzwon okrętowy wzywał do powrotu na statek. Gdy wśród śmiechów i nawoływań, odbijali od brzegu w drogę powrotną, nikt nie żałował straconego dnia, prócz jednego może kapitana.

Kiedy światła statku mijały przystań, Huck był już na posterunku. Nie słyszał głosów na pokładzie, bo śmiertelnie zmęczona dzieciarnia zachowywała się cicho i potulnie. Dziwił się, co to za statek i dlaczego nie zatrzymuje się w przystani, ale szybko przestał o nim myśleć i zajął się własnymi sprawami.

Noc była chmurna i ciemna. Minęła dziesiąta. Umilkły turkoty wozów, rzadkie światła poczęły gasnąć, ostatni przechodnie zniknęli, miasteczko poszło spać, zostawiając małego wartownika sam na sam z milczeniem i duchami. Minęła jedenasta i pogasły światła gospody. Zrobiło się zupełnie ciemno.

Huck czekał. Czas dłużył mu się niczym wieczność, a ciągle nic się nie działo. Zaczęło go ogarniać zwątpienie. Na co tu czekać? Komu się to przyda? Może lepiej dać temu spokój i iść spać?

Naraz doleciał go jakiś dźwięk. W jednej chwili cały zamienił się w słuch. Cichutko otworzyły się drzwi wychodzące na ślepą uliczkę. Huck uskoczył za róg cegielni i przywarł do ściany. Dwóch mężczyzn przeszło tuż koło niego. Jeden wyglądał tak, jakby coś dźwigał pod pachą. To pewnie skrzynia! Wynoszą skarb!! Jak w takiej sytuacji zawiadomić Tomka?! Nim dobiegnie pod jego okno, mężczyźni ulotnią się ze skrzynką. A wtedy szukaj wiatru w polu! Nie, on musi ich pilnować. Pójdzie za nimi pod osłoną nocy i wyśledzi, dokąd zaniosą skarb. Po tej krótkiej naradzie z samym sobą, Huck wyszedł zza cegielni i, zachowując bezpieczną odległość, na bosaka, cicho jak kot, podążył za dwójką mężczyzn.

Poszli ulicą nad rzeką, minęli ostatnie miejskie zabudowania, a potem skręcili na ścieżkę, wiodącą na wzgórze Cardiff. Okrążyli dom starego Walijczyka, stojący w połowie drogi na szczyt wzgórza. Wspinali się coraz wyżej.

„Dobrze — pomyślał Huck — chcą go zakopać w starym kamieniołomie”.

Ale nie zatrzymali się przy kamieniołomie. Minęli go i dalej szli w górę. Potem skręcili na wąską ścieżkę, prowadzącą wśród wysokich zarośli i nagle zniknęli w ciemności. Huck przyspieszył kroku. Wkrótce przystanął i zaczął nasłuchiwać. Nie usłyszał nic, oprócz bicia własnego serca. Ze wzgórza doleciało go dalekie pohukiwanie sowy — zła wróżba! Ale kroków mężczyzn nie było słychać. Boże, więc wszystko na nic? Właśnie miał ruszyć dalej, gdy wtem, w odległości zaledwie kilku kroków od niego, ktoś chrząknął. Huckowi serce podskoczyło do gardła, lecz mężnie zepchnął je na właściwe miejsce. Stał w miejscu i trząsł się niczym w ataku febry, przy okazji zrobiło mu się dziwnie słabo. Tylko czekał, kiedy upadnie. Na szczęście wiedział, gdzie jest. Stał o pięć kroków od ogrodzenia domu wdowy Douglas.

„Bardzo dobrze — pomyślał — niech tu zakopią, będzie łatwo znaleźć”.

Nagle pół-Indianin

1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 30
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz