Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Nam téż wszystkiem równie — odparł Henryk — ani was trzymać chcę. Jedźcież ale siebie téż oszczędzajcie. — Bratu Władysławowi wierzyć nie można, bo jest w jarzmie złéj niewiasty. Jeżeli się mści na Petrku i wam nie przebaczy.
Zaledwie się pożegnawszy, Jaksa do gospody swéj pod zamkiem pobiegł, a była w miejscu takiem, gdzie się różni ludzie zjeżdżali ciągle, od których wiele posłyszéć było można. Począł zaraz badać gospodarza, czy od Szlązka co nie przyniesiono.
— Niemało rzeczy plotą, rzekł mieszczanin, ale prawdy w nich dopytać trudno. Każdy co innego prawi, niewiadomo komu wierzyć. O Palatynie Petrku głoszą, że z nim się cóś stało... Morzą go jedni, więżą go drudzy — ale strach ma wielkie oczy i język długi. —
Wpadł Jaksa między ziemian, którzy niedaleko stali, pytając a zaklinając na miłość Bożą, czy co od Wrocławia nie słyszeli.
Tu gwar się wszczął wielki, każdy powiadał co innego, jeden jakoby Palatyna schwycono i więziono, drugi iż do Krakowa okutego poprowadzono na sąd, inni zaręczali że na śmierć osądzony został. — Z tego wszystkiego to tylko pewném się zdawało, iż nieszczęście jakieś spadło na Petrka, albo mu zagrażało z Krakowa.
Wszystkie wieści z ust do ust podawane tu przyszły, a nikt nic własnemi nie widział oczami. Dowiedział się téż Jaksa, o czém mu już na zamku powiadano, że grody na księcia Władysława brano, posłuszeństwo wszędzie po dzielnicach nakazywano, w Sandomirskiéj i Lubelskiéj ziemi, na skraju Mazowsza i w Kujawach.
Jaksa więc nie zwlekając ani godziny, tegoż dnia siodłać kazał i jechał precz. Dokąd??
Wprost do Krakowa, na dwór księcia, zdało mu się to najbezpieczniejszém, gdyż wszyscy niemal ręczyli, że tam Petrka uprowadzono. Jaksa, choćby gardła własnego nastawiając, chciał się za Palatynem ujmować i stawić, a gdyby w więzieniu był, siłą, prośbą, złotem, poręką go wyzwolić.
Z niewielkim swym pocztem, ale z odwagą wielką, popędził Jaksa przez lasy i manowce, najbliższéj sobie drogi szukając do stolicy.
Tymczasem pozostali w Płocku książęta, w oczekiwaniu dalszych swych losów, sposobili się, modląc, do rozpaczliwéj obrony. Palatyn Wszebór zbierał ludzi, Arcybiskup powoływał ziemian aby stawali po stronie pokrzywdzonych.. Ruszały się wszystkie ziemie, po myśli duchowieństwa, przeciwko Władysławowi, którego posiłki nim mu pomocą być mogły, już wszystkich od niego okrucieństwy swojemi odepchnęły.
Gromady zbiegów szerzyły postrach do koła, dymy pogorzelisk gorzkie niósł wiatr z groźbami i co żyło pomsty Bożéj wołało na Kaima.
Dobek wyjeżdżając z Krakowa, ku Wrocławiowi, nie wielką z sobą zabrał ludzi gromadę, ale dobrał za towarzyszów najzuchwalszych swych oprawców, najposłuszniejszego, wyprobowanego niewolnika, nawykłego ślepo spełniać jego rozkazy. Siłą Palatyna Petrka wziąć nie zamierzał, aby uderzywszy nań, nie wywołać rozpaczliwego oporu, nie ściągnąć niebezpiecznéj odsieczy; ufał w wielką zręczność swą, a przebiegły był i chytry, umiejący się okryć taką szatą jakiéj mu było potrzeba. Spodziewał się, że go tam żadna wieść i przestroga nie poprzedzi, że się żadnéj zemsty i napadu nie domyślają i nie lękają. Osnuł więc sobie najście tak, aby o nim ludzie nie dowiedzieli się, aż gdy zostanie spełnione.
Biegł tak z ludźmi swojemi z pośpiechem wielkim, aż pod Wrocław sam, a tu przybywszy, gromadę swą, wedle myśli na czatach dokoła rozsypał, stać każąc na zawołanie. Umówione były i obrachowane godziny, znaki i hasła.
Z kupką małą, nie groźną wcale, pod wieczór przyjechał Dobek pod wrota dworca pana Petrka.
Wiedział dobrze iż mu tu ani wierzą, ani sprzyjają, ale i to znał, że przybywającemu z twarzą wesołą, z ludźmi niewielą, gościny nie odmówią, źle nie przyjmą.
Chmurny dzień był, wiało śniegiem gdy do wrót kołatać zaczął. Tu, wedle zwyczaju, opowiedzieć się każdy musiał, kto był i z czém przybywał.
Zdziwił się mocno Palatyn, gdy w izbie swéj odpoczywając, cale nie gotów na przyjmowanie gości, posłyszał, iż Marszałek Dobek z małym orszakiem ludzi, wprost z Krakowa przybył pilno, wioząc dlań od księcia rozkazy ważne i tajne.
Zmarszczyło mu się czoło, bo zgadnąć nie mógł co go czekało, ażali nie wyzwanie do stawania przeciw książętom i sumieniowi — natychmiast jednak otwierać kazał, kożuch nowy narzucił na siebie i jak należało wyszedł na spotkanie.
Dobek u wnijścia z konia rzeźwo skoczył, i, jakby się z sobą nigdy nie waśnili, zbliżył się witając gospodarza obliczem spokojnem i wesołém.
Chciał go, dla uczczenia, do izb gościnnych prowadzić Petrek, ale się oparł przybyły, powiadając, że mało co pozostanie u niego, spocząć tylko trochę pragnie, i prosi by sam na sam w ciepłéj izbie posiedzieli.
Palatyn poprowadził go do swojego mieszkania, gdzie ogień palił się wielki, zaraz każąc podawać jadła a napoju téż co przedniejszego dosyć, bo wiedział że Dobek, jak wszyscy niemcy, rad pił. I rad go był spoić bo mu się bezpieczniejszym zdawał, gdy głowę zalał.
Siedli tedy za stół, spoglądając sobie w oczy.
Petrek téż umiał gdy chciał i twarz ułożyć i mowę. Tak ci dawniéj, gdy Wołodara miał brać, ucztował z nim wesoło, niedając po sobie poznać co w sercu trzymał.
Kolnęła go ta myśl, ażali i Dobek z nim tak nie postąpi, ale ją precz odpędził, niemca mając za zbyt głupiego, aby się na taką chytrość ważył. Przytém gdy mu w twarz uśmiechającą się spojrzał, ani troski na niéj, ani zakłopotania nie wyczytawszy, powiedział sobie w duchu:
— Utaił by się przed innemi, nie przedemną! Niema w nim nic! Dobek wyśmienicie udawał człowieka dworskiego, który o swém życiu myślał tylko i niém się rozkoszował.
Trochę dziwnem było Palatynowi, że mu owych żołędzi na sośnie zapomniał, lecz zdało się że i znaku po nich nie pozostało.
— Miał rozum że tego do serca nie wziął — pomyślał Petrek — bo juścić córka moja nie dla takiego bezdomnego wyrostka z niczego.
— Zwiastowano mi — odezwał się głośno — że od księcia pana miłościwego niesiecie cóś ważnego i tajnego. Macie rozkazanie jakie?
— Hę!! — rozśmiał się Dobek — jak się wam zda?? Możem ja was tak umyślnie zwiódł, aby mi prędzéj wrota otwarto, bym na téj srogiéj zamieci nie stał! — Cóż? uwierzyliście??
— A czemuż bym słowu waszemu wierzyć nie miał? — odparł Petrek. — Wszakże jestem sługą księcia, i na jego rozkazy gotów zawsze.
— A ja rozkazów dla was tymczasem nie mam żadnych — rzekł żartobliwie Dobek — i jak tu co od was żądać, kiedy wy jawnie sprzyjacie tym co księciu się opierają!
Petrek ramionami poruszył.
— Komuż i jak? — zapytał.
— Młodszéj braci naszego Pana, których on rad by wygnać precz.
— Myślę, że księciu się tego odechce, gdy lepiéj sprawę rozważy, — dodał Petrek.
— A no! może! — rzekł Dobek popijając. — Kto to tam wie?
Udał jak by mu to było zupełnie obojętném. Dolewał coraz do kubka gospodarz i rozprawiali o rzeczach obojętnych dosyć wesoło, gość przy ogniu i winie stawał się coraz lepszéj myśli.
— Dobra u was gościna! — mówił przybyły — dostatek wszystkiego jak u udzielnego księcia!
— Używajcież zdrowi — odparł Petrek. — Nie długo czekać, przy łasce pańskiéj i wam téż na niczem nie zbraknie.
— Właśnie na to ja pracuję! — chytrze rzekł Dobek — byle mi się powiodło, rychło do tego dojść się spodziewam.
Zaśmieli się oba, każdy inną myśl mając w sobie.
— Gdzież książe teraz? — spytał Palatyn.
— Jest dotąd w Krakowie — począł Dobek obojętnie — ale się zbiera do wojska, bo wam to nie tajno, że jeżeli młode książęta dobrowolnie się nie poddadzą, siłą ich do posłuszeństwa przyprowadziemy, książe sam tu panem musi być.
Petrek, którego na umyślnie zdawał się tém chcieć drażnić gość, wolał zmilczeć.
— My to dobrze wiemy, — ciągnął daléj poufnie niby — że ziemianom nie na rękę zmiana będzie. Wolą oni małych panków mieć kilku niż jednego silnego, co ich w garść żelazną weźmie. I księżom biskupom król nie w smak pewnie ale go przełknąć będą musieli.
Petrek głowę spuścił, nie mówił nic.
— Wszystko to wiemy — odparł po długiéj chwili chłodno.
Dobek postrzegł że gospodarz do picia go zachęcając, sam nie wiele do kubka zaglądał i począł naglić, aby do niego przepijał. W tém Roger Starosta, nie odstępujący prawie nigdy Palatyna zjawił się w progu.
Widzieliśmy go już raz jakim był z lica a lice to nie kłamało, — w sile wieku mąż, umysłu był nieustraszonego i na przebiegłości mu nie zbywało.
Tknęło go to mocno iż ów Dobek który tu nigdy nie bywał od dawna, a po odmowie otrzymanéj, jawnym był Palatyna wrogiem, zjawił się nagle poufałym, serdecznym, jakby nigdy nic nie zaszło między niemi. Przybywał więc zbliska się przypatrzéć temu co się tu działo. Nawzajem Dobek który znał dobrze Rogiera i charakter jego, nie rad przybyciu oczy spuścił, zmięszał się, i nie mógł ukryć że mu nie był na rękę. Pomimo to pozdrowili się wzajemnie. Roger stanął skromnie za panem Petrkiem, nie mając ochoty mięszać się do rozmowy, lecz uparcie patrząc w gościa jak w tęczę.
Dobka to tak mięszało, twarz mu się schmurzyła i skrzywiła tak wyraźnie, że i Petrek poczuł iż przytomność Starosty wadziła niemcowi.
Czerwienił się, bełkotał, mięszał teraz, gdy przed chwilą, sam na sam będąc z Petrkiem aż do zbytku śmiałym się okazywał. Nadąsany, zaglądał tylko do kubka coraz żywiéj, wargi gryzł i odwracał się wejrzeń Rogiera unikając. Ten, jakby nierozumiał, stanąwszy raz w miejscu swém, niemówiąc słowa, trwał jak w murowany.
Rozmowa zerwała się, Dobek poczynał o zimie śniegu, łowach, psach, naprawdę sam nie wiedząc o czém, nadrabiając niezgrabnie wesołością fałszywą. — Bał się już aby mu z lica nie wypatrzono zdrady, którą miał w duszy.
Biesiadowali tak, ale Palatyn łacno postrzegł iż przybycie Rogiera wpłynęło na gościa dziwnie, i że nie swój był a niemal gniewny, choć udawał ochoczego.
Rogier stał ciągle milczącym tylko świadkiem. Petrek podsunął mu kubek, — odmówił dziękując. —
Gadali niby wciąż, byle nie milczeć, a tym czasem i noc nadeszła. Starosta w ostatku, rzuciwszy raz jeszcze oczyma bystremi na Dobka, wysunął się z izby po cichu. Gość téż ruszył się z siedzenia.
— A co, gospodarzu miły, odezwał się jak by odzyskując swobodę, gdy zostali sami — może to i prawda żem ja poselstwo jakieś od księcia do was wiózł, że je za nadrą trzymam, alem przy trzecim mówić nie chciał. Oto i noc już, jam się waszego ciepłego wina opił, w głowie mi zaszumiało! Teraz już do ważnych spraw nie pora, językby mi się plątał, jutro pomówiemy o tém.. A co mam sobie gospody szukać, juścić mi pod waszym dachem, z ludźmi mojemi dacie odpocząć. Jutro dokończemy rozmowy. —
— Niech i tak będzie! — rzekł Petrek wesoło, — juściżem ja w życiu mojém nikomu nie odmówił gościny. — Syn mój pójdzie spać gdzieindziéj a wam swojéj izby i posłania ustąpi. Spoczywajcie zdrowi. —
— Bardzo mi potrzeba już ledz — dodał Dobek bijąc się po piersiach — boście mnie do zbytku opoili!
To mówiąc podali sobie ręce, Petrek klasnął na Marszałka dworu i gościa prowadzić kazał do izby, a ten szedł tak wesoło i swobodnie, jakby o niczém nie myślał, oprócz spoczynku.
Zaledwie się Dobka pozbyli, gdy Rogier Starosta, który podle czekał w komorze, wszedł nazad do izby.
— Panie mój, — odezwał się do Petrka — coś mi ten Dobek, gość wasz nie do smaku — boję się go!
— A czegożbym ja od niego w swoim własnym domu miał się lękać? — odparł Petrek. — Co ci się śni?
— Dzikiemu, zdradliwemu zwierzęciu, choć się łasi nie wierzę — rzekł Rogier. — Po co tu przybył? Juści nie darmo, i nie dla żartów z wami!
Palatyn się śmiać począł.
— Idź spać, stary mój! — zawołał — niema tu strachu dla nikogo, chyba dla niego. — Gdy się on nie boi, czegóż my obawiać się mamy?
Starosta głową pokręcił, westchnął, nie powiedział nic, pożegnał się z Petrkiem i poszedł do dworku, który miał na tymże podwórcu u muru do Opactwa Ś. Wincentego przytykającego.
Nikt ani pomyślał we dworze całym o śmiałym zamachu, który został uknuty, szli wszyscy znużeni spać. Dobek, choć niby zmęczony, zaraz się na posłanie rzucił, czekał oka nie zmrużywszy, aż się pośpią wszyscy. Sługę swego zaufanego postawił w progu na czatach.
Drugiego cichaczem wysłał z rozkazem. — Nim ranek zaświta żeby mi tu wszyscy moi byli do koła na zawołanie. Ja mało co albo nic spać nie będę, gdy się ruszę abym ich pod ręką miał.
Cicha noc zimowa, niekiedy szumem wiatru przerywana i dzwonkiem Opactwa, wołającym na godziny w chórze, objęła domostwo Petrkowe. Spali wszyscy utuleni ciszą, Dobek tylko jeden sparty na łokciu czuwał i najmniejszemu szelestowi się przysłuchiwał.
Niekiedy przez okno wyzierał na niebo, aby, gdy się gwiazdy pokażą z za obłoków, po nich się godzin nocy domyśléć.
Jeszcze do ranka daleko było, gdy po cichu wstał i na palcach wyszedł do swych ludzi. Wszyscy oni odzieży nie zdejmując, broni nie puściwszy z rąk czuwali. Znalazł Wondora swego, oprawców, czeladź na zawołanie gotową. Nie czyniąc najmniejszego szmeru wysunęli się w podwórze.
Wczorajsze wejrzenie
Uwagi (0)