Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Choć tak było jeszcze wcześnie, postrzegł Dobek że się już w dworku Starosty świeciło. Roger nie spał całą noc, taki go niepokój ogarnął, sam nie wiedział czemu. Żegnał się, modlił, niepomagało nic, przybycie Dobka, jak przepowiednia nieszczęścia jakiegoś z myśli mu wyjść nie mogło. Każdy szelest go przerażał, czuł że coś groźnego wisiało nad niemi.
W tém do drzwi jego zakołatano.
— Kto tam? — zawołał Rogier.
— To ja — to ja, zmiłujcie się, otwórzcie co rychléj, pilno mi bardzo, odjeżdżać już muszę. Petrek spi, zdam więc na was, com mu miał powiedzieć.
Rogier zaledwie poznawszy głos Dobka, drzwi uchylił, światło trzymając w jednéj ręce, gdy z obu stron nastawieni oprawcy i pachołkowie wdarli się do sieni i rzucili na niego. Starosta porwał się do obrony, ale miecza ani broni żadnéj pod ręką nie miał. Dobek dobywszy z pochew nóż zapaszny do gardła mu z nim przyskoczył.
— Zdaj się natychmiast, niechceszli bym cię tu ubił! Petrek już w moich rękach, żaden zdrajca nie ujdzie!!
Oprawcy wnet mu ręce w tył wyłamali i wiązać je poczęli sznurami, a jeden krzyczącemu na gwałt, knebel w gębę wbił i zawiązał ją. —
Nie miał prawie czasu głosu wydać gdy się tu już wszystko skończyło. — Wnet zgaszono światło, a związanego więźnia położono u drzwi straż dodawszy.
Dobek już spieszył pod dworzec wielki. Tu dopiero najważniejsza miała się odbyć sprawa.
Petrek nie spał. Rogiera przestroga, rozmowy wczorajsze, nazbyt serdeczne obejście się Dobka nie mogło mu wyjść z mysli. Rozważał, dobadywał się, czy w tém w istocie zdrady nie było. Zdało mu się w tém że szmér jakiś niezwykły słyszy w dziedzińcach — po chwili jednak ucichło zupełnie. Sądził że ludzie wstawać muszą do roboty i nad ranem czeladź się rusza w domu jak zwykle; przeżegnał się i począł modlić. —
W tém z cicha pukanie usłyszał do drzwi sypialni.
— Kto tam! — odezwał się podnosząc na łożu.
— Wstawaj panie Pietrze, — odparł Dobek głosem spokojnym — ja to jestem. Pragnę pomówić z tobą z polecenia księcia. — A no, żwawo, tajemnicę ci bardzo ważną przynoszę — czasu nie mam! Wstawaj!
Petrek z łoża się ruszył trochę zaniepokojony, poznał głos gościa swego, ale godzina, pośpiech, naglenie zdało mu się dziwném. — Podejrzenia Rogiera znowu po głowie kołować zaczynały. — A nuż zdradę jaką uknuto!
Wstać czy nie? otwierać? Milczéć czy odezwać się? Sam nie wiedział. Niepewność ta trwała bardzo krótko, zawstydził się sam przed sobą że miał tak mało odwagi. Tym czasem Dobek coraz niecierpliwiéj dobijał się do drzwi.
— No, cóż tam się z wami dzieje? Co się tam tak długo przybieracie? Hej panie Pietrze! A no! czekam na was. — Toć nie ja od siebie tu przychodzę, ale jako poseł książęcy — książe jest tu sam! Książe stoi u wrót, zmęczony, jechał całą noc, wstawajcie. —
Pietrze, a nuże! żywo! Zmiłuj się, chodź księcia przyjmować — a to się pogniewa. —
Usłyszawszy o księciu Petrek zerwał się co prędzéj, a że kożuch miał przy łóżku, chwycił go na siebie, i, jak miał zwyczaj gdy wychodził, nóż który u pasa nosił, wziął w rękę, i hełmem na prędce głowę przykrył. Otworzył drzwi.
Dobek, zobaczywszy broń, potém hełm, zaśmiał się i krzyknął.
— Cóż to znowu? W hełmie i z nożem w ręku na spotkanie księcia się wybrałeś? Cóż to znaczy? Czy na nieprzyjaciela idziesz?
Petrek znowu się zawstydził i co prędzéj hełm z głowy, nóż dobyty rzucił na łoże. — Lecz zaledwie się odwrócił, gdy przez uchylone drzwi skoczyli oprawcy i pochwycili go.
— Takiś gość! — krzyknął Palatyn szamocąc się — ty — zdrajco!
— Ja? — zawołał Dobek — Ja!! Co czynię to z rozkazu! Nie moja w tém wola!
Z tém mnie posłano! wiązać!
Wrzawa około drzwi sypialni coraz się wzmagająca, zbudziła już dwór niemal cały. Światosław którego ojciec obok swéj izby na tę noc położył, zerwał się i wyskoczył. — Zaledwie się pokazał gdy Dobek skinął aby go brano. Poczęto chłopca chwyciwszy niemiłosiernie szarpać, dusić i pętać.
Gdy się to działo we dworcu, cała czeladź, opactwo, sąsiednie domy krzykami zbudzone, wysypały swą ludność, gromady przelękłe zbiegały się, kupiły — krzyczały.. Niektórzy do miasta uchodząc uderzyli na gwałt, a że Petrek miłym był wszystkim, lud zewsząd leciał, garnął się i osaczał podwórza. Dobek by się nie mógł był obronić, gdyby te tłumy na niego się rzuciły, ale przemądry człek, natychmiast, przygotowaną chorągiew ks. Władysława rozwinąć kazał.
— Z rozkazu pańskiego! wola jego się dzieje! Precz! z drogi! Gardło da kto rękę podniesie — wołali ludzie Dobkowi, rozpędzając gromady.
Dnieć już zaczynało. — Lud odepchnięty, rozbity stał jak odrętwiały patrząc co się działo; jęki i płacz rozlegały się w podwórcach i po izbach, kobiety strwożone uchodziły..
Gromada ludzi Dobkowych widząc się otoczoną tłumami, co prędzéj na koń siadła, trzech jeńców związanych biorąc w pośrodek siebie. Sam Marszałek stanął na przedzie, chorągiew pańską rozkazując nieść przed sobą i coraz obwoływać, że się to działo z rozkazu pana. Obawiając się utracić już pochwyconych, nie opatrzny Dobek, zapomniał o niewiastach, które téż chciał zabrać, zapóźno przypomniał je, gdy już się wracać nie było można. Brzask dnia oświecał widowisko dziwne, niepojęte, które ludziom nawykłym widzieć potęgę Petrkową, zdało się jakimś cudem strasznym.
Tego co wczoraj tu panował wiedziono pieszo, skrępowanego jak niewolnika, jak zbrodniarza, popychając końmi, pędząc do pochodu włóczniami.
We dworze płakała ręce łamiąc i od zmysłów odchodząc Petrkowa, u któréj nóg, obejmując je, córka leżała. Daléj, cała gromada, z klasztoru wybiegłe mnichy stali patrząc potrwożeni, niewiedząc czy pogaństwo na gród napadło, czy zbójców jakich kupa. W niektórych mieszczanach krew kipiała aby się rzucić i odbić niewinną ofiarę, ale chorągiew książęca osłaniała siepaczy i Dobek upojony zwycięztwem, rozgorączkowany, wlokąc za sobą jeńców pędził na zamek.
Ze trzech brańców najspokojniejszy był stary Petrek. — Słowo jedno z ust mu się nie wyrwało, z głową spuszczoną szedł nie patrząc, milczący, niekiedy tylko ruchem ręki synowi, który się od płaczu zachodził, nakazując milczenie. — Starosta Rogier, któremu knebel z ust wyjęto, blady wlókł się jak upojony wściekłością i gniewem. Widać w nim było zduszoną ale nie złamaną siłę. Patrzał z pod brwi nawisłych na otaczający lud, jakby mu wyrzucał podłość jego, że stał nie ruszając się w obronie dobroczyńcy.
Jedno jakieś słowo może byłoby te tłumy podniosło, lecz rzec go nie śmiał nikt. — Petrek sam szedł jak winowajca skruszony, poddający się losowi swemu. W duszy jego powracające teraz wspomnienie przeszłości, przywodziło mu ową chwilę na pamięć, gdy tak samo Wołodara na łowach w zasadzce pochwyconego, wiódł Krzywoustemu. I mówił sobie: — Miarą taką mierzą mi, jaką ja mierzyłem. Stań się wola Twoja!
To go w sumieniu zabijało i odbierało mu siłę. Zdało mu się, że spóźniona Opatrzności ręka na tym świecie chciała mu karę dać ponieść, aby ją zdjąć z niego na innym. Poddawał się jéj w pokorze.
Dobek rozgorączkowany, coraz to się ku niemu z konia odwracał drwiąc, ale słowa jego i wejrzenia padały jak na kamień, bo Petrek zdawał się niewidzieć i niesłyszeć nic.
W chwili téj stał się jakby innym człowiekiem, pokutnikiem pokornym, niemal dobrowolnym. Nie miotał się w więzach, niósł je jako z nieba zesłane.
Dzień już był jasny, gdy Dobek na zamek przybywszy, zszedł sam do więzień, dobierać je dla tych których z sobą prowadził.
Staroście zamkowemu naprzód rzekł:
— Gardło dasz jeźli ujdzie który, gardło jeźli do nich przystępu dozwolisz komu, gardło jeźli im najmniejszą ulgę uczynisz! Książęcy rozkaz! Zdrajcy są przeciw niemu!
Więzienie pod murowaną częścią grodu było na pół w ziemi, izb w niém dwie. Aby Petrek pociechy z syna niemiał, rzucono go do jednéj samego, do drugiéj Rogiera i Światosława.
Dobek strażą ze swoich ludzi wzmocnił grodowę.
Gdy Petrek związany, wepchnięty do ciemnicy padł na słomę, stanął nad nim niemiec śmiejąc się wziąwszy w boki.
— A co? — zawołał — a co? możeby teraz żołędzie się na sośnie znalazły? ale po czasie. — Waszą córkę wezmę nie za żonę ale jak zechcę!
Kładnijcie się wygodnie, Palatynie, do spoczynku będziecie mieli dosyć czasu.. Nie wyjdziecie ztąd aż pod miecz katowski!
Na to nie otrzymał odpowiedzi ani wejrzenia nawet, Petrek leżał nieruchomy. Dobek przeszedł się raz i drugi po ciemnicy, czekał na cóś, Palatyn ani jęknął przy nim, dopiero gdy drzwi się z trzaskiem zamknęły za odchodzącym, załamał ręce i modlić się zaczął.
Gdy więźniów tak w tryumfie na gród prowadzono, przestraszona Petrkowa z córką, miała czas, zabrawszy co mogła na prędce, ujść przez Opactwo na bezpieczniejsze schronienie do folwarku benedyktyńskiego, który ona sama mnichom nadała. Tu w chacie ubogiéj upadła bezsilna, cała we łzach się rozpływając i córkę tuląc do siebie. —
Opat Anzelm przedsięwziął wszelkie środki, aby schronienie to bezpieczném uczynić od napaści, a pogoń w inną skierować stronę, domyślano się bowiem że Dobek niewiast szukać będzie i ścigać je.
Zaledwie one uszły ze dworu, on już napowrót tu bieżał, aby go ograbił i zniszczył. Straż, którą tu zostawił nieliczna, opasana daleko znaczniejszemi gromadami ludzi z miasta i opactwa, część tylko małą dworu otoczyć mogła.. Drugą stroną Petrkowa i dworscy unieśli życie i co uśpieli porwać z komnat i skarbca.
Z powrotem Marszałka poczęło się mściwe gospodarstwo jego.
Pochwycono naprzód wozy i konie, aby na nie zdobycz ładować; Dobek wpadł do opustoszonych komór, z których wszyscy pouchodzili, łamiąc drzwi, rozkazując zabierać cokolwiek padło pod rękę. —
Odbito zaraz skarbiec, którego stało na kilka wozów złota, srebra, naczyń, oręża, futer, jedwabiów, sukna, zapasów najdroższych w owych czasach — ale Dobek rozpatrzywszy się w nim zawołał, że to nie był główny Petrkowy... Tamtego, który olbrzymie miał zawierać zbiory, nie wiedziano kędy szukać — nikt go nie znał. Ze ścian i z podłóg dworca poodzierano potém sukna, opony, kobierce, ze stołów okrycia, a czego zabrać nie było można łamano i niszczono. —
Dobek chodził jeszcze po zakątkach szukając coby zagrabił, gdy ujrzał stojącego zdala Opata Benedyktynów.
Opat, ani przywitawszy grabieżcy, patrzał smutnie po komnatach opustoszonych.
— Cóż się to tak dziwujecie temu co się tu dzieje? krzyknął doń Dobek. Pełnię rozkaz pański. Zdrajcę ująłem, mienie jego całe, ziemie, wszystko do księcia należy.
— A kogoż to i kiedy, odezwał się Opat spokojnie — zdradził ten człowiek? — gdzie ta zdrada? kto go sądził!
— Wyrok książęcy! odparł Dobek. — Wam klecho, ani pytać o to, ani sarkać, chcecieli być cali!
— Chceszli ty być całym — krzyknął Opat z mocą wielką, podnosząc habit swój czarny — nie tykaj ani słowem ani ręką téj sukni, abyś trupem nie padł! Czyń, jako niewolnik bez litości co ci kazano, ale zdala od ołtarza i ludzi jemu poświęconych, aby cię ziemia nie pożarła!
Dobek stanął osłupiały, zląkł się. —
— Nie rzucajcież klątwy na mnie! zawołał drżąc — ja tu mojéj nie spełniam woli. Sługą jestem. — Opat popatrzał i odwrócił się od niego z pogardą. Powolnym krokiem przeszedł po izbach, mrucząc modlitwę, patrząc, stając, niekiedy ciężkiém westchnieniem zdradzając żal wielki.
Dobek tymczasem wyśliznął się drugiemi drzwiami do wozów, które strażą otoczone pode dworem stały. Łupu zebranego ztąd nie dosyć mu było, wypędzono ze stajen konie, wzięto kolebki i wozy, zegnano psy, pochwytano sokoły, powywracano szopy i zostawiono pustkę i gruzy tylko...
Łupy wyciągały z dziedzińca za Dobkiem, gdy od glinianéj grobli nadjechał wóz kmiecy, a ten co na nim siedział, oczom swym nie wierząc, stanął przypatrując się zniszczeniu, wczoraj jeszcze pańskiego dworca. Był to Tychon kmieć, którego znów z podwodą do miasta przygnano, wracający do domu. Jeżdżąc tu często z przewodem i znając ludzi Petrkowych, stanął u wrót, przed któremi dawny odźwierny leżał pobity na ziemi i jęczał.
Tychon, co tak na swój los narzekał, pierwszy raz ujrzał że i możnym nie lepiéj się od niego działo.
— Saku! zawołał do odźwiernego — na miłe Bogi, co się tu u was stało? Toć nie wojna?
Sak jęczał trąc potłuczone boki.
— Książęca ręka nas dotknęła — począł płaczliwie. — Nie pytajcie lepiéj! Wczoraj nasz Petrek z książęty na równi chodził, dziś ze złodziejami. — Powlekli związanego do ciemnicy, jego i Starostę i syna...
I począł zawodzić odźwierny.
— A cóż uczynił? spytał Tychon.
Sak podniósł głowę — — któż to wie? Skarby miał — złupić je chciano... Możny był — zazdrościli mu... Bóg tak dał!!
Tychon nie pytał już więcéj. —
— Zaprawdę, rzekł popędzając konie daléj — niewiadomo czy nie lepiéj kmieciem być i podwody a poradlne dawać, a z pogonią służyć??
Tak samo może myśleli mieszczanie, których gromady przez cały dzień stały u spustoszonego dworu, patrząc i zdumiewając się téj doli. Niekiedy jęk cichy wyrywał się im z piersi i ocierali oczy. Petrek miał może nieprzyjaciół i zazdrośnych, jak każdy możniejszy, ale mu téż na przyjaciołach, sługach wiernych i wdzięcznych ludziach nie zbywało, bo wiele czynił, grosza nie szczędził, a że szczodrym był, szczególniéj dla duchowieństwa, i ono mu sprzyjało, modlitwom wiernych polecano go publicznie.
Mnogie klasztory, kościoły, nadania biskupom, przywiązywały doń księży, nieustannie z jego skarbca czerpiących; wszyscy oni
Uwagi (0)