Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Wszakoż żadna myśl tego rodzaju nie postała w głowie mego zacnego druha. On mniemał, że mi służy, dopomaga i broni mej osoby. Cóż mogłem zrobić innego, jak trzymać język za zębami i podzielać dalsze przygody mego towarzysza?
— Jest tego dość skąpo — rzekł Alan, chowając sakiewkę do kieszeni — ale dam sobie z tym jakoś radę. Teraz zaś, Janie Breck, oddaj mi mój guzik, a ten pan i ja puścimy się w dalszą drogę.
Atoli dzierżawca, obmacawszy włochatą sakwę, którą miał zawieszoną z przodku wedle obyczaju góralskiego (mimo, że poza tym nosił odzież nizinną oraz marynarskie szarawary), zaczął dziwnie jakoś łypać oczyma, aż na koniec się odezwał:
— Ona go pewno zgubi — (co miało znaczyć, że on go widocznie zgubił).
— Co?! — krzyknął Alan. — Miałżebyś zgubić239 mój guzik, który przedtem należał do mego ojca? Powiem ci, Janie Breck, co o tym myślę: oto myślę, że jest to najgorszy zysk, jaki ci się udało zarobić od chwili twego urodzenia.
Mówiąc to, Alan oparł dłonie na kolanach i wpatrywał się w dzierżawcę, mając na ustach ten uśmiech, a w oczach te drgające połyski, które nieprzyjaciołom wróżyły nieszczęście.
Może dzierżawca był człekiem dość uczciwym, może zrazu myślał nas oszukać, a potem, widząc się sam jeden przeciwko nam dwóm w miejscu odludnym, wolał gwoli większej bezpieczności popisać się uczciwością — dość, że naraz niby odszukał ów guzik i wręczył go Alanowi.
— No, wyszło to na dobre honorowi Maccollów — rzekł Alan, po czym zwrócił się do mnie. — Oto zwracam ci mój guzik i dziękuję ci za rozstanie się z nim, co jest tylko cząstką wszystkich przyjacielskich usług, jakie mi wyświadczyłeś.
Następnie jak najserdeczniej pożegnał się z dzierżawcą.
— Zasłużyłeś mi się bardzo — rzekł — narażałeś swą szyję, przeto będę cię zawsze darzył imieniem zacnego człowieka.
W końcu dzierżawca poszedł swoją drogą, zaś Alan i ja, spakowawszy manatki, ruszyliśmy inną ścieżką, podejmując na nowo ucieczkę.
Przez jakie siedem godzin bez przerwy odbywaliśmy ciężki marsz, aż wczesnym rankiem dotarliśmy do krańca grzbietu górskiego. Przed nami rozciągał się szmat nizinnej, poszarpanej, pustynnej ziemi, który wypadło nam teraz przebywać. Słońce było niewysoko i świeciło nam prosto w oczy; niewielki, zwiewny opar bił jak dym ponad powierzchnią ugorzyska, toteż, jak powiadał Alan, mogło się tam znajdować i dwadzieścia szwadronów jazdy, a my byśmy o nich nic nie wiedzieli.
Usiedliśmy przeto w zagłębieniu na zboczu, czekając, aż mgła się podniesie, i przyrządziwszy sobie misę onej chłodnej zacierki, odbyliśmy naradę wojenną.
— Dawidzie — rzekł Alan — trudna sprawa. Mamyż240 tu leżeć aż do nastania nocy, czy też zaryzykujemy i puścimy się przed siebie?
— Prawdę powiedziawszy — odrzekłem — jestem okrutnie zmachany, ale w razie czego mogę przejść znów drugie tyle.
— No, tego już nie będzie — rzekł Alan — ani nawet połowy. Zaraz ci wyjaśnię sytuację: powrót do Appinu grozi nam niechybną śmiercią; na południe stąd wszystko należy do Campbellów i nie ma tu o czym myśleć. Na północ... no, nie ma najmniejszego zysku iść na północ: ani dla ciebie, który chcesz się dostać do Przewozu Królowej, ani dla mnie, wybierającego się do Francji. Wobec tego nic nam nie pozostaje, jak podążyć na wschód.
— Niechże będzie na wschód! — rzekłem pogodnie, ale w duszy sobie pomyślałem: „Człowiecze, gdybyś obrał sobie jeden kierunek kompasu, a mnie pozwolił iść w kierunku wprost przeciwnym, byłoby najlepiej dla nas obu”.
— A więc na wschód! — rzekł Alan. — Ale tam oto będziemy mieć ugorne płaszczyzny; skoro raz w nie wejdziemy, Dawidzie, trzeba będzie wciąż pchać się naprzód. Na tych łysych, gołych, płaskich przestrzeniach gdzież zdoła się człek obrócić? Niech no tylko czerwone kabaty wyjdą na wzgórze, potrafią cię wytropić z odległości paru mil, a kopyta ich koni raz dwa cię stratują. Niedobre to miejsce, Dawidzie, a powiem ci szczerze, że gorsze ono za dnia niż w nocy.
— Alanie — odezwałem się — posłuchaj, co ja o tym sądzę. W Appinie czeka nas śmierć niechybna; nie mamy nazbyt wiele pieniędzy ni jadła; im dłużej będą nas szukali, tym bliżej będą naszego tropu. Wszystko to pachnie zgubą. Przeto daję ci słowo, że pójdę przed siebie, póki nam tchu stanie.
Alan był zachwycony.
— Bywają chwile — odpowiedział — że jesteś zanadto ostrożny i nazbyt po wigowsku usposobiony, iżbyś mógł być towarzyszem takiego jegomościa, jak ja; ale nie brak też chwil, gdy okazujesz się tęgim zuchem, a wtedy, Dawidzie, kocham cię jak rodzonego brata.
Mgła podniosła się i znikła, odsłaniając przed nami ową krainę — pustynną niby przestwór morski; tu i owdzie swarzyły się na niej cietrzewie i czajki, a kędyś daleko na wschodzie przesuwało się stado jeleni, niby gromadka szarych kropek. Większość płaszczyzny rumieniła się od wrzosów, reszta zaś była przeważnie poprzerywana bagnami, trzęsawiskami i torfiastymi kałużami, w części zaś czerniła się od niedawnej pogorzeli; w innym zaś miejscu widać było cały las obumarłych świerków, sterczących jak kościotrupy. Trudno sobie wyobrazić posępniejszą pustynię; atoli była ona przynajmniej (w co nam graj!) wolna od żołnierzy.
Zeszliśmy więc w tę pustoszę i poczęliśmy odbywać żmudną podróż po bezdrożach, kierując się ku wschodniej krawędzi. Wszędy wokoło (trzeba to mieć w pamięci) wznosiły się wierchy górskie, z których mogliśmy być dostrzeżeni w każdej chwili; toteż musieliśmy się trzymać zagłębień ugorzyska, gdy zaś te zbaczały od kierunku naszej drogi, posuwaliśmy się z niesłychaną ostrożnością po nagiej powierzchni równiny. Niekiedy w ciągu pół godziny musieliśmy się czołgać od jednej kępki wrzosu do drugiej, jak łowcy podkradający się ku zwierzynie. Był to znów dzień jasny, a słońce jarzyło się spiekotą; woda, którąśmy mieli w manierce od gorzałki, rychło się nam wyczerpała — słowem, gdybym przeczuwał, co to znaczy czołgać się na brzuchu przez pół dnia, a przez drugą połowę niemal wciąż garbić się prawie do kolan i tak kroczyć naprzód, na pewno bym się powstrzymał od takiego zabójczego przedsięwzięcia.
Wlokąc się, odpoczywając i znów się wlokąc, spędziliśmy cały poranek; około południa ułożyliśmy się do snu w gęstej kępie wrzosu. Alan objął pierwszą wartę — i zdawało mi się, że dopiero co zamknąłem powieki, gdy obudzono mnie do objęcia drugiej straży. Nie mieliśmy zegarka, według którego moglibyśmy odbywać zmiany wart, więc Alan, chcąc go jakoś zastąpić, zatknął w ziemię gałązkę wrzosu: gdy cień krzaka dojdzie do tego miejsca, gdzie była zatknięta, miał to być znak, żeby zbudzić Alana. Ale tym razem byłem tak znużony, że mógłbym przespać jednym ciągiem całą dobę; śpik morzył mnie w gardle, a członki moje były ospałe nawet wtedy, gdy umysł mój czuwał, duszny zapach wrzosu i brzęczenie dzikich pszczół działały na mnie jak odwar nasenny. Od czasu do czasu zrywałem się i stwierdzałem, żem drzemał.
Ostatni raz, gdym się obudził, zdawało mi się, że przybywam kędyś z dala, i mniemałem, że słońce przebiegło już znaczną część niebios. Spojrzałem na gałązkę wrzosu i o mało co nie krzyknąłem na cały głos — gdyż obaczyłem, iżem zawiódł pokładane we mnie nadzieje. W głowie mi się niemal zakręciło od wstydu i trwogi, a to, co ujrzałem, rozejrzawszy się po równinie, ścięło krew w mych żyłach. Albowiem jawą to było, że, podczas gdym spał, z gór nadciągnął oddział dragonów i zbliżał się ku nam od południo-wschodu, rozpościerając się na kształt wachlarza i hasając na koniach tędy owędy poprzez gęstwy wrzosowisk.
Gdym obudził Alana, on spojrzał najpierw na żołnierzy, potem zaś na gałązkę wrzosu i wzniesienie słońca, zmarszczywszy brwi, strzelił bystrym wzrokiem, w którym wyrażał się gniew i niepokój. Był to jedyny wyrzut, jaki spotkał mnie z jego strony.
— Co teraz poczniemy? — zapytałem.
— Zabawimy się w zajączki — odpowiedział. — Czy widzisz tamtą górę? — i wskazał mi wierch widniejący na północno-wschodniej połaci nieba.
— A jakże — odparłem.
— Dobrze — rzekł Alan — wobec tego pędźmy ku niej. Zwą ją Ben Alder; jest to dzika, opustoszała góra, pełna wzniesień i wądołów, a jeżeli uda się nam do niej dotrzeć przed świtem, może zdołamy się jeszcze ocalić.
— Ależ Alanie — zawołałem — toż wyjdziemy w sam raz w drogę żołnierzom.
— Wiem o tym doskonale — odrzekł Alan — ale jeżeli damy się zapędzić z powrotem ku Appinowi, zginęliśmy obaj. No, Dawidku, ino241 raźno242!
To rzekłszy, zaczął z nieprawdopodobną szybkością biec na rękach i klęczkach, jak gdyby był z natury przyzwyczajony do takiego chodzenia. Przez cały ten czas skręcał tu i tam w zagłębienia płaszczyzny, gdzie mogliśmy się najlepiej ukryć. Gdzieniegdzie były miejsca wypalone lub przynajmniej nawiedzone ogniem, toteż w twarze nasze, pochylone do samej ziemi, uderzał oślepiający i dławiący pył, drobny jak sadze. Wody z dawna nam zabrakło, a ten bieg w przygiętej postawie na dłoniach i klęczkach przynosił tak obezwładniającą słabość i znużenie, aż bolały nas stawy i mdlały przeguby pod naszym ciężarem.
Juści, że od czasu do czasu, gdzie była wielka kępa wrzosu, kładliśmy się na chwilę, by odsapnąć i rozsuwając prętowie, oglądaliśmy się na dragonów. Ci widocznie nas nie dostrzegli, gdyż jechali prosto przed siebie; było ich z pół szwadronu, jak sądzę, a zajmowali przestrzeń prawie dwóch mil, tratując mocno ziemię pod sobą. Obudziłem się był w samą porę; gdyby to było nieco później, tedy zamiast umknąć w bok, musielibyśmy uciekać im przed samym nosem. Ale nawet w obecnym położeniu najmniejszy przypadek mógł nas zdradzić; raz po raz, gdy znad wrzosowiska wzbił się cietrzew, trzepocąc skrzydłami, leżeliśmy cicho jak martwi i nie śmieliśmy oddychać.
Ból i wyczerpanie mego ciała, dolegliwość serca, okaleczenia mych rąk, swędzenie w gardle i oczach od ciągłego kurzu i popiołu — wszystko to stało mi się wkrótce tak nieznośne, że rad bym był już zaniechać tej przeprawy, i jedynie obawa przed Alanem dodawała mi wątpliwej odwagi do dalszego biegu. Co się jego tyczy (a pamiętać należy, że był objuczony płaszczem), stał się najpierw pąsowy, ale z czasem ta czerwoność zaczęła nabiegać białymi cętkami; oddech jego stał się chrapliwy i świszczący, a jego głos, ilekroć na przystankach szeptał mi w ucho swe uwagi, brzmiał jak gdyby nie z tego świata. Mimo to bynajmniej Alan nie stracił rezonu, ani nie ustawał w swej przedsiębiorczości, tak, iż chcąc nie chcąc musiałem się dziwić jego niepożytej sile.
Na koniec o zmierzchu posłyszeliśmy granie trąby, a obejrzawszy się poza siebie skroś wrzosów, obaczyliśmy, iż szwadron począł się zbierać. Wkrótce potem żołnierze rozniecili ognisko i rozłożyli się obozem na noc pośrodku pustkowia.
Widząc to, jąłem błagać Alana, byśmy się położyli i przespali.
— Nie będzie spania w noc dzisiejszą! — odrzekł Alan. — Od dziś dnia ta wasza ociężała konnica będzie pilnować rubieży ugorzysk, tak iż z Appinu żywa dusza nie wyjdzie, co najwyżej skrzydlate ptactwo. Przedostaliśmy się przez nich w samą porę; mamyż teraz narażać na szwank to, cośmy zyskali? Nie, nie! Z nastaniem dnia powinniśmy się obaj znaleźć w bezpiecznej kryjówce na Ben Alder.
— Alanie — rzekę na to — dobrych chęci mi nie braknie: brak mi jeno siły. Gdybym potrafił, nic bym nie miał przeciwko temu; jednakże, jako mię tu widzisz, nie potrafię.
— Dobrze, dobrze — powiedział Alan. — Ja cię poniosę.
Spojrzałem nań, chcąc poznać, czy nie żartuje, ale nie — ten mały człeczek mówił całkiem poważnie. Zawstydził mnie widok takiej stanowczości.
— Prowadź mnie naprzód! — rzekłem. — Pójdę za tobą!
Rzucił mi takie spojrzenie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Brawo, Dawidzie!” — i znów jął243 biec pędem.
Z nadejściem nocy zrobiło się chłodniej, a nawet (choć nie o wiele) ciemniej. Niebo było bezchmurne; był to dopiero początek lipca, a znajdowaliśmy się dość daleko na północy; wprawdzie w najciemniejszej godzinie owej nocy jeno chyba ktoś obdarzony nader bystrym wzrokiem mógł zasiąść do czytania, ale, bądź co bądź, widywałem ja niekiedy większy mrok w samo południe zimowe. Spadła ciężka rosa i zwilżyła, niby deszcz, całe pustkowie — orzeźwiło mnie to na chwilę. Gdyśmy się zatrzymywali dla nabrania tchu i miałem czas, by obejrzeć się poza siebie, jasność i powab nocy, zarysy gór, niby jakowychś istot uśpionych, ognisko połyskujące hen poza nami, niby świetlana plamka na tle płaskowyżu — wszystko to sprawiało, żem się zżymał, iż muszę tak wlec się w męczarniach i łykać kurz jako robak.
Z tego, com czytywał w książkach, wnoszę, iż niewielu z tych, co brali się do pióra, przechodziło prawdziwe utrapienia, albo też sądzę, iż powinni je byli opisać dosadniej. O życie nie dbałem, ani o to, com przeszedł, ani o to, co mnie czekało, ledwiem też baczył, że na świecie bożym żyje chłopak nazwiskiem Dawid Balfour; nie myślałem o sobie, atoli każdy nowy krok, który już niechybnie uważałem za ostatni w mym życiu, przejmował mnie rozpaczą — oraz nienawiścią dla Alana, który był powodem tych katuszy.
Z wolna zaczął nadchodzić dzień — a mnie się zdało, iż to całe lata ubiegły; przez
Uwagi (0)