Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Powiadam, że Alan czuł się tak samo jak ja. Nie wynikało to stąd, jakobym mu się przypatrywał, gdyż nazbyt wiele miałem kłopotu z własnymi nogami, ale rzecz oczywista, że musiał ci on być244 tak oszołomiony znużeniem, jak i ja, i równie mało zważał na to, gdzie idziemy, inaczej nie wpadlibyśmy, jak ślepi, w zasadzkę.
Stało się to w ten sposób. Zstępowaliśmy właśnie z wrzosistego upłazu. Alan szedł przodem, ja zaś o parę kroków za nim, jak grajek i jego żona; naraz ni stąd, ni zowąd zaszeleściło coś we wrzosach i z ich gąszczu wyskoczyło ze czterech obdartusów — w chwilę później leżeliśmy już obaj na wznak, mając do gardła przytknięte puginały.
Nie uświadamiam sobie, co się wówczas we mnie działo; ból, spowodowany ową okrutną napaścią, był całkowicie przytłumiony dolegliwościami, których już miałem do syta; radość z powodu zatrzymania się w pochodzie nie pozwalała mi myśleć o grożącym mi sztylecie. Leżałem, wpatrując się w oblicze człowieka, który mię dzierżył; pomnę, że twarz miał ogorzałą od słońca, a oczy bardzo jasne — ale lęku przed nim nie odczuwałem wcale. Słyszałem, iż Alan szeptał coś z drugim po gallicku, atoli245 nie obchodziło mnie zgoła, o czym oni tam rozmawiali.
Nagle odjęto od nas sztylety, odebrano nam broń i dano nam usiąść we wrzosach, twarzami do siebie.
— To ludzie Cluny’ego — rzekł Alan. — Nie mogliśmy lepiej trafić. Musimy teraz pozostać tutaj z tymi, którzy stanowią jego najdalszą placówkę — dopóki oni nie zawiadomią swego harnasia246 o naszym przybyciu.
Otóż Cluny Macpherson, naczelnik klanu Vourich, był jednym z wodzów wielkiego powstania na sześć lat przedtem; na jego życie wyznaczono cenę, toteż przypuszczałem, iż on znajduje się od dawna we Francji wraz z resztą owego desperackiego stronnictwa. Pomimo że byłem tak śmiertelnie zmęczony, ożywiła mnie na poły ta niespodziana wiadomość.
— Co? — zawołałem. — Więc Cluny jeszcze tu przebywa?
— Tak jest! — odrzekł Alan. — Przebywa wciąż w swej dziedzinie, podtrzymywany przez swój klan. Król Jerzy nic tu nie wskóra.
Zapewne byłbym się jeszcze więcej dopytywał, ale Alan nie dopuścił dłuższej gawędy, mówiąc:
— Jestem setnie zmordowany i chciałbym się przespać.
I nie mówiąc już ni słowa, zaszył się twarzą w bujną kępę wrzosu i pewno zasnął natychmiast.
Ja nie mogłem zasnąć. Słyszeliście kiedy letnią porą zgrzytające w trawie pasikoniki? Otóż ledwo zmrużyłem powieki, aliści całe ciało moje, nade wszystko zaś głowa, żołądek i przeguby, zdało się roić od sykających pasikoników — zmuszony byłem natychmiast otworzyć oczy, przewracać się z boku na bok, siadać i kłaść się znowu, i spoglądać na niebo, rażące mnie swym blaskiem, lub na dzikich i niechlujnych wartowników Cluny’ego, wyzierających bacznie poza krawędź upłazu i gwarzących ze sobą po gallicku.
Tyle tylko miałem wypoczynku, dopokąd nie powrócił wysłaniec, oznajmując, że Cluny rad nas powita u siebie; wówczas musieliśmy wstać znów na nogi i ruszyć w dalszą drogę. Alan był w pysznym humorze, gdyż czuł się nader orzeźwiony snem, a że był okrutnie zgłodniały, cieszył się zawczasu na łyk gorzałki i misę gorącego mięsiwa, o których, jak się zdaje, zwiastował mu również wysłaniec. Mnie to aż słabo się zrobiło na wzmiankę o jedzeniu. Poprzednio byłem śmiertelnie bezwładny, teraz zaś doznawałem jak gdyby jakiegoś strasznego olśnienia, które nie pozwalało mi stąpać. Unosiłem się, jak zwitki babiego lata; ziemia wydawała mi się obłokiem, góry zdały się mieć wagę pierza, a w powietrzu, rzekłbyś, przepływał jakowyś prąd, ni to pędzącego potoku, który niósł mię tędy owędy. Mimo to wszystko na duszy mej zasiadła groza niepojętej rozpaczy i omal żem się nie rozpłakał nad własną niedolą...
Widziałem, iż Alan marszczył brwi na mnie i mniemałem, że jest to oznaka gniewu, to zaś przejęło mnie nową nieuzasadnioną trwogą, podobną strachom dziecinnym. Pamiętam też, żem się uśmiechał i nie mogłem pozbyć się tego uśmiechu pomimo wszelkich usiłowań — gdyż uważałem, iż w takich okolicznościach był to uśmiech zgoła nie na miejscu. Atoli mój poczciwy druh miał względem mnie tylko jak najlepsze zamiary — toteż w chwilę później dwóch pachołków wzięło mnie na ramiona i jęli mnie nieść z nadzwyczajną szybkością (przynajmniej tak mi się wydawało, choć na pewno w rzeczywistości szli dość powoli) przez labirynt ponurych wądołów i czeluści... aż w samą głąb nieszczęsnej góry Ben Alder.
Doszliśmy na koniec do skraju boru, który piętrzył się niezmiernie stromo po urwistym zboczu i był uwieńczony nagą krzesanicą.
— To tutaj — rzekł jeden z przewodników i jęliśmy wdzierać się pod górę.
Drzewa pięły się po spadziźnie, jak majtkowie po karnatach247 okrętu, a ich pnie były jak gdyby poręczami schodów, po których wstępowaliśmy wzwyż.
Na samym szczycie, tuż przed głaźną248 ścianą wierchu strzelającego ponad regle249, znaleźliśmy ów dziwny dom, który w wieści gminnej pozyskał nazwę „klatki Cluny’ego”. Parę śniatów250 drzewnych ułożono w poprzek, przerwy umocniono słupcami, a przestrzeń poza tą zaporą wyrównano ziemią celem utworzenia klepiska. Jedno z drzew wyrastających z górskiego zbocza, zielone jeszcze i bujne, służyło za główną więźbę dachu. Ściany były z prętowia utkanego mchem. Cały dom kształtem swym cokolwiek przypominał jajo, a częściowo wisząc, częściowo stojąc na tej stromej, gąszczem porosłej spadziźnie, podobny był do gniazda os na zielonej tarninie.
Wnętrze było na tyle obszerne, iż mogło dość wygodnie pomieścić pięć do sześciu osób; wysterk skały zręcznie zużytkowano na polepę pod ognisko, a dym wznosząc się po ścianie krzesanicy i niezbyt się od niej różniąc barwą, łatwo uchodził oczu ludzi stojących u podnóża góry.
Była to tylko jedna z kryjówek Cluny’ego; miał on ponadto jaskinie i podziemne nory w wielu stronach swej dziedziny, a kierując się doniesieniami swych wywiadowców przenosił się z jednej do drugiej, w miarę jak żołnierze zbliżali się lub oddalali. Dzięki temu trybowi życia i dzięki życzliwości swego klanu nie tylko mógł tu przebywać bezpiecznie, gdy tylu innych bądź uciekło, bądź zostało pojmanych i zabitych — ale przetrwał tu jeszcze z jakie pięć lat później, dopóki stanowczy rozkaz jego zwierzchnika nie skłonił go w końcu, by wyjechał do Francji. Tam zmarł niebawem — i dziwna251 pomyśleć, jak mu tam żal było onej klatki na Ben Alder.
Kiedyśmy stanęli w drzwiach, on siedział przy swym opoczystym252 kominku, doglądając pacholika, zajętego pitraszeniem jakiegoś jadła. Sam był ubrany nader skromnie; na uszy wcisnął sobie kraciastą szlafmycę i ćmił krótką, niemile pachnącą fajeczkę. Pomimo to miał maniery iście królewskie i warto było go widzieć, jak wstawał z miejsca na nasze powitanie.
— Czołem waszmości, panie Stuart! — ozwał się. — Bądź łaskaw wejść i wprowadzić swego przyjaciela, którego imię nie jest mi jeszcze wiadome.
— Jakże się waćpan miewasz, panie Cluny? — rzekł Alan. — Mam nadzieję, że tęgo, mospanie. Dumny jestem, że widzę waćpana i mogę mu przedstawić swego przyjaciela, imć pana Dawida Balfoura, dziedzica Shaws.
Alan nigdy nie wspominał mego dziedzictwa bez odcienia lekkiej uszczypliwości, gdyśmy byli sam na sam, atoli wobec ludzi obcych wygłaszał swe słowa donośnym i uroczystym głosem, niby herold.
— Wnijdźcież obaj, mości szlachta dobrodzieje — rzekł Cluny. — Rad jestem was powitać w mym domu, który bez wątpienia jest lichą i dziwaczną ruderą, atoli tu właśnie miałem szczęście gościć osobę domu królewskiego... wiesz zapewne, mości Stuarcie, kogo mam na myśli. Łykniemy sobie nieco gorzały na zdrowie, a skoro ten mój niedołęga przyrządzi nam zrazy, zjemy obiadek i pogramy sobie w karty jak panowie. Wiodę życie niewykwintne — mówił dalej, nalewając gorzałki — mało tu widuję towarzystwa, więc siedzę z założonymi rękoma, myśląc o wielkim dniu, który przeminął, i tęskniąc do innego wielkiego dnia, którego nadejścia wszyscy się spodziewamy. A więc piję ten toast w ręce wasze: niech żyje Restauracja!
Trąciliśmy się wszyscy kieliszkami i wypili. Z całą pewnością rzec to mogę, iż nie życzyłem nic złego królowi Jerzemu; gdyby on tu był we własnej osobie, uczyniłby chyba tak samo, jak i ja. Ledwom wychylił łyk gorzałki, poczułem się znacznie lepiej i mogłem wszystkiemu przyglądać się i przysłuchiwać, może jeszcze niezupełnie przytomnie, ale już bez onej bezpodstawnej grozy i rozterki ducha.
Juścić, było to miejsce osobliwe, a gospodarza mieliśmy też osobliwego. W ciągu swego długiego ukrywania się Cluny nabrał najprzeróżniejszych nawyczek i śmiesznostek, niczym stara panna. Miał swoje oddzielne miejsce, gdzie nikomu innemu nie wolno było siedzieć; „klatka’” była zastawiona sprzętami w pewien określony sposób, którego nikomu nie wolno było naruszać; sztuka kucharska stanowiła jedno z najmilszych jego upodobań, tak iż nawet witając się z nami, nie spuszczał z oka pieczeni.
Okazało się, że czasami pod osłoną nocy odwiedzał żonę lub najbliższych przyjaciół, to znowu wzajem przyjmował ich odwiedziny, po większej części jednak żył w zupełnej samotności, porozumiewając się jedynie ze swymi strażnikami i z pacholikami, którzy mu usługiwali w klatce. Zaraz z samego rana przychodził jeden z nich, z zawodu cyrulik, golił go i opowiadał nowiny okoliczne, których Cluny niepomiernie był spragniony. Wówczas nie było końca zapytywaniom; zadawał je z taką powagą, jak dziecko, a przy niektórych odpowiedziach śmiał się bez najmniejszej przyczyny i na ich wspomnienie nieraz jeszcze, w wiele czasu po odejściu golibrody, wybuchał śmiechem.
Oczywiście w tych pytaniach mógł się kryć cel pewien; albowiem choć mieszkał w takim odludziu i na mocy ostatniej uchwały parlamentu został na równi z innymi posiedzicielami253 szkockimi pozbawiony wszelkich praw obywatelskich, to jednak wciąż jeszcze sprawował patriarchalną władzę sądową nad swym klanem. Odnoszono się doń w różnych spornych sprawach, by rozstrzygał je w swej kryjomej jamie; a jego krajanie, którzy na pewno strzykaliby palcami wobec trybunału sądowego, zrzucali z serca mściwość i płacili grzywnę na jedno tylko słowo tego wyjętego spod prawa, ściganego banity. Gdy był gniewny, co zdarzało się dość często, wydawał rozkazy i szeptane półgłosem groźby kary, niby udzielny król, a jego podwładni drżeli i uchylali się przed nim, jak dzieci przed porywczym ojcem. Każdemu z nich, gdy wchodził, ceremonialnie ściskał dłonie, po czym obie strony jednocześnie przykładały rękę do czapki na sposób wojskowy. Słowem, miałem doskonałą sposobność przyjrzeć się po trosze wewnętrznym sprawom góralskiego klanu: otom widział254 naczelnika, skazańca i banitę; jego włości były zagarnięte przez innych, a zbrojne oddziały jeździły na wszystkie strony, poszukując go częstokroć o milę od miejsca jego pobytu — podczas gdy najlichszy z tych obdartusów, których on kazał grzywną lub obsypywał pogróżkami, mógł zdobyć majątek, wydając go w ręce siepaczy.
W owym pierwszym dniu, skoro zrazy były już gotowe, Cluny własnoręcznie wycisnął na nie całą cytrynę (boć był on dobrze zaopatrzony we frykasy) i prosił nas, byśmy się przysiedli do jadła.
— Są one takie same — mówił, mając na myśli zrazy — jak te, które w tymże domu podałem królowi jegomości, pominąwszy sok cytrynowy, gdyż podówczas dobrze było, gdyśmy mogli dostać kawał mięsa i to bez przypraw i korzeni. Dalibóg, w roku czterdziestym szóstym więcej było dragonów niż limonów w mej krainie.
Nie wiem, czy te zrazy były naprawdę tak smakowite, ale serce mi rosło na ich widok, a zjeść ich zdołałem zaledwo parę kęsów. Przez cały ten czas Cluny bawił nas opowiadaniem o pobycie księcia Karola w tej „klatce”, przytaczając nam dokładnie wszystkie słowa rozmówców oraz podnosząc się z miejsca, by wskazać, gdzie owi stali. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że książę był dzielnym i grackim młodzianem, jak przystało na potomka szczepu wytwornych władców, ale mądrością nie przypominał Salomona. Wymiarkowałem również, że bawiąc w klatce niejednokrotnie bywał pijany, tak więc już wówczas zaczęła na jaw wychodzić owa przywara, która później przywiodła go ponoć do zguby.
Ledwośmy się uporali z jedzeniem, gdy Cluny wyciągnął starą, wymiętoszoną i zatłuszczoną talię kart, jaką nadybać255 można w podlejszej karczmie, a oczy mu się skrzyły, gdy nam proponował, byśmy zasiedli do gry.
Otóż trzeba wiedzieć, że karciarstwo należało do tych rzeczy, których unikać — niby jakiego grzechu — uczono mnie od dzieciństwa; albowiem mój ojciec uważał, że ani chrześcijaninowi, ani szlachcicowi nie przystoi pozbywać się własnego mienia ani też łowić cudze błahym rzucaniem malowanych tekturek. Rzecz prosta, iż mogłem się wykręcić zmęczeniem, co byłoby dostateczną wymówką; atoli sądziłem, iż wypada mi powiedzieć parę słów prawdy. Pewno tam rumieniłem się po same uszy, ale mówiłem śmiało, powiadając, iż nie roszczę sobie pretensji, bym miał być sędzią drugich, ale osobiście nie widzę nic dobrego w tej zabawie.
Cluny przestał tasować karty.
— Cóż to, u licha! — odezwał się. — Cóż to za wigowska, krętacka mowa rozbrzmiewa w domu Cluny’ego Macphersona?
— Gotów jestem skoczyć w ogień za pana Balfoura — rzecze Alan. — Jest to zacny i dzielny junosza, a chciej waszmość pamiętać, kto to mówi. Noszę nazwisko królewskie — (to mówiąc, poprawił kapelusz na głowie)
Uwagi (0)