Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖
Klasyka powieści dla młodzieży, opowieść o dorastaniu czwórki sióstr March, napisana na podstawie przeżyć autorki i jej sióstr. Zabawy i radości, upokorzenia i smutki bohaterek, z których najmłodsza liczy 12, zaś najstarsza 16 lat, zostały przedstawione pod znaczącym tytułem. Każda z sióstr przechodzi przemianę, przeżywa przełomowe doświadczenie, zamykające na zawsze czasy niewinnego dzieciństwa i wprowadzające w świat dorosłości. Chociaż określenie „nastolatki” powstało i upowszechniło się dopiero sto lat później, autorce z wielką trafnością udało się zobrazować okres, w którym dziewczynki przestają być dziećmi i stają się młodymi kobietami.
Powieść, opublikowana w 1868, natychmiast odniosła sukces wydawniczy i uznanie krytyki. Czytelnicy domagali się dalszego ciągu, więc Alcott szybko napisała następną część, sprzedawaną przez pewien czas w Wielkiej Brytanii jako Dobre żony, później wydawaną jako drugi tom tego samego tytułu. W kolejnych latach ukazały się następne dwie części cyklu o siostrach March. Książka doczekała się adaptacji scenicznych i radiowych, na jej podstawie powstało siedem filmów, kilka seriali telewizyjnych i seriali anime.
- Autor: Louisa May Alcott
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louisa May Alcott
— Myślałem, że ci sprawię przyjemność.
— Tym, że ktoś przyjdzie zabrać Małgosię? Dziękuję ci.
— Wolałabyś, żeby przyszedł po ciebie?
— Chciałabym widzieć, żeby ktoś spróbował! — wykrzyknęła gniewnie.
— Ja także — powiedział Artur i parsknął śmiechem na tę myśl.
— Widać, że tajemnice nie przypadają mi do smaku. Jestem do niczego, odkąd mi to powiedziałeś — rzekła niewdzięczna.
— Zbiegnij ze mną z pagórka na wyścigi, to całkiem przyjdziesz do siebie.
Nikogo nie było widać, gładka droga rozwijała się przed nią zachęcająco, pokusa była nie do zwalczenia, więc się puściła w bieg i wkrótce zgubiła kapelusz, grzebień i szpilki od włosów. Artur pierwszy dotarł do celu i był zupełnie zadowolony ze swego lekarstwa, bo Ludka nadbiegła zdyszana, roztargana, z wesołym wzrokiem, czerwoną twarzą i bez śladu rozdrażnienia.
— Żałuję, że nie jestem koniem, bo przebiegałabym całe mile w tym rozkosznym powietrzu, nie tracąc oddechu. Doskonale mi teraz, ale patrz, co się ze mną zrobiło! Idź, cherubinku, i pozbieraj moje rzeczy — rzekła Ludka, padając pod klonem, zaścielającym stoki wzgórza czerwonym liściem.
Artur chętnie poszedł po zgubione rzeczy, ona zaś plotła warkocze, pewna, że nikt nie przejdzie, póki sobie nie uporządkuje głowy. Tymczasem przeszła pewna osoba, a była to Małgosia, wyglądająca zupełnie na dorosłą pannę w swej poważnej świątecznej sukni, wracała bowiem z odwiedzin.
— Co ty tu robisz? — zapytała, patrząc na rozczochraną głowę siostry z zadziwieniem właściwym pannie dobrzej wychowanej.
— Zbieram liście — pokornie odpowiedziała Ludka, układając różową wiązkę, którą podniosła z ziemi.
— I szpilki do włosów — dodał Artur, rzucając ich pół tuzina na kolana Ludce. — Rosną na drodze, Małgosiu, tak samo jak grzebienie i kapelusze z ciemnej słomy.
— Pewno biegałaś! Jak mogłaś? Kiedyż ty przestaniesz dokazywać? — rzekła Małgosia z naganą w głosie, poprawiając sobie mankietki i gładząc włosy, z którymi wiatr ośmielił się igrać.
— Jak zesztywnieję, zestarzeję się i chodzić będę o kiju. Nie próbuj zrobić ze mnie przed czasem dorosłej panny. Dosyć złego, żeś się sama tak nagle zmieniła, a mnie pozwól zostać jak najdłużej dziewczynką.
Mówiąc to, Ludka wzięła się do swej pracy, żeby ukryć drżenie ust, czuła bowiem w ostatnich czasach, że Małgosia wyrasta na kobietę, a tajemnica Artura groziła rozstaniem, które wprawdzie musiało nastąpić prędzej lub później, lecz wówczas zdawało się bardzo bliskie. Zobaczywszy zmieszanie na jej twarzy, Artur odwrócił uwagę Małgosi, pytając żywo:
— Gdzie chodziłaś tak wystrojona?
— Do Gardinerów. Salusia opowiadała mi o weselu Belli Moffat: odbyło się bardzo wspaniale i pojechali na całą zimę do Paryża. Cóż to musi być za rozkosz!
— Zazdrościsz jej, Małgosiu? — zapytał Artur.
— Obawiam się, że tak.
— Cieszę się — mruknęła Ludka, szarpiąc kapelusz, który zawiązywała.
— Dlaczego? — spytała z zadziwieniem Małgosia.
— Jeżeli tak bardzo dbasz o bogactwo, to nie pójdziesz za ubogiego — odrzekła Ludka, mrugając na Artura, który ostrzegał ją znakami, żeby była ostrożna w słowach.
— Za nikogo nie pójdę — powiedziała Małgosia, odchodząc z wielką godnością. Tamci dwoje szli za nią, śmiali się, szeptali, ciskali kamieniami, zupełnie „jak małe dzieci”, przynajmniej tak myślała Małgosia. Chociaż ją coś ciągnęło do nich, nie mogła jednak ulec pokusie, mając na sobie najładniejszą suknię.
Przez parę tygodni zachowanie Ludki było tak szczególne, że siostry nie mogły się nadziwić. Biegła żywo do drzwi, ile razy listonosz zadzwonił, szorstko odzywała się do pana Brooke’a, przyglądała się Małgosi z rozżaloną twarzą, czasem przyskakiwała, żeby ją szarpnąć, to znów całowała jakoś tajemniczo. Z Arturem dawali sobie znaki, zamieniali niezrozumiałe słowa, aż nareszcie dziewczęta zawyrokowały, że oboje stracili rozum. W drugą sobotę po dniu, w którym Ludka wyszła oknem, Małgosia, siedząc nad szyciem, zgorszyła się, że Artur gonił Ludkę po całym ogrodzie i wreszcie schwytał ją w altanie Amelki. Co się tam działo, nie mogła widzieć, ale dochodziły ją wybuchy śmiechu, potem szmer głosów i szeleszczenie gazetami.
— Co tu począć z tą dziewczyną? Ona się nigdy nie zechce zachować, jak przystoi panience — rzekła Małgosia z westchnieniem, przyglądając się wyścigom z niezadowoloną twarzą.
— Cieszy mnie ta nadzieja, że się nie zmieni, bo taka wesoła i miła! — powiedziała Eliza, nie zdradzając przykrości, iż Ludka ma tajemnice z kimśkolwiek prócz niej.
— To bardzo nieprzyjemne, ale jej nigdy nie uczynimy comme il faut — dodała Amelka, zajęta szyciem nowych fryzek92, uczesana w pięknie upięte warkocze, z kórych to dwóch powodów uważała się za bardzo elegancką i dorosłą osobę.
W kilka minut wpadła Ludka i położyła się na sofie, udając, że czyta.
— Czy masz coś ciekawego? — spytała Małgosia łaskawie.
— Tylko powieść. Zdaje mi się, że będzie nieszczególna — odparła, pilnie ukrywając gazety.
— Czytaj głośno, to my się zabawimy, a ty się powstrzymasz od figlów — rzekła Amelka tonem dorosłej panny.
— Jaki tytuł? — spytała Eliza mocno zaciekawiona, czemu Ludka chowa twarz za gazetę.
— Współzawodnictwo malarzy.
— To dobrze brzmi, czytaj — powiedziała Małgosia.
Ludka odchrząknęła głośno i zaczęła czytać z wielkim pośpiechem. Dziewczęta słuchały ciekawie tej romantycznej i nieco wzruszającej powieści, bo większa część osób umarła przy końcu.
— Podobają mi się tu świetne obrazy — pochlebnie odezwała się Amelka, gdy siostra ucichła na chwilę.
— Ja wolę miłosną stronę. Viola i Angelo to twoje ulubione imiona, czy to nie dziwne? — rzekła Małgosia, ocierając oczy, bo „miłosna strona” była tragiczna.
— Kto to napisał? — spytała Eliza, która spostrzegła nagły błysk w oczach Ludki.
Czytająca szybko wstała, odrzuciła gazetę, ukazując zarumienioną twarz i z zabawną mieszaniną uroczystej powagi i zgorączkowania rzekła donośnym głosem:
— Wasza siostra!
— Ty! — wykrzyknęła Małgosia, upuszczając robotę.
— To bardzo dobre — powiedziała Amelka tonem krytyka.
— Ja odgadłam! Odgadłam!! Ach, moja Ludko, taka jestem dumna! — zawołała Eliza, biegnąc uściskać siostrę i powinszować jej świetnego sukcesu.
Boże mój, jakież były uradowane. Małgosia nie chciała wierzyć, póki nie zobaczyła słów „miss Ludwika March” rzeczywiście wydrukowanych w gazecie. Amelka łaskawie analizowała artystyczne ustępy i częstowała uwagami względem dalszego ciągu, które na nieszczęście nie mogły być spożytkowane, gdyż bohaterowie poumierali. Eliza skakała i śpiewała z radości. Anna wydawała okrzyki z wielkiego zdziwienia, że to „Ludka zrobiła”. Pani March przejęta była dumą. Ludka śmiała się ze łzami w oczach, mówiąc, że wyjdzie na zarozumiałego pawia — a gazeta przechodziła z rąk do rąk.
— Powiedz nam coś o tym! Kiedy ci przysłano? Co też ojciec powie? To się Artur uśmieje! — wołały wszystkie razem, cisnąc się wokół Ludki, bo dla tych szalonych, kochających istot każda domowa uciecha stawała się uroczystością.
— Przestańcie szczebiotać, dziewczęta, to wam opowiem wszystko — rzekła Ludwisia, zadając sobie pytanie, czy panna Burney93 czuła się znakomitsza po swej Ewelinie niż ona po Współzawodnictwie malarzy. Opowiedziawszy, jak rozporządziła powieściami, dodała: — Kiedy poszłam po odpowiedź, pan redaktor powiedział mi, że obie są dobre, ale że nie płaci początkującym osobom, tylko pozwala, by, drukując w jego piśmie, zaznajamiały publiczność ze swymi utworami. „To korzystna praktyka”, rzekł, a gdy początkująca osoba nabierze wprawy, wówczas jej się zaczyna płacić. Zostawiłam więc obie prace i dziś mi tę jedną przysłano. Artur zastał mnie z nią w ręku i uparł się, żeby mu ją pokazać. Bardzo ją chwalił, zachęcał mnie do dalszego pisani, i obiecał postarać się, żeby za następną zapłacono. Ach, taka jestem szczęśliwa, bo z czasem będę mogła się utrzymywać i dopomagać dziewczętom.
Tu Ludce zabrakło tchu i chowając głowę w gazetę, zrosiła szczerymi łzami to krótkie opowiadanie, gdyż najdroższym życzeniem jej serca była niezależność i uznanie ukochanych osób — a ta chwila wydawała jej się pierwszym krokiem ku wymarzonemu celowi.
— Najmniej przyjemnym miesiącem w roku jest listopad — rzekła Małgosia, stojąc raz po południu w ponury dzień przy oknie, skąd się przypatrywała ogrodowi, pokrytemu szronem.
— Dlatego ja się w nim urodziłam — powiedziała Ludka z zadumą, nie wiedząc, że ma kleks na nosie.
— Gdyby się zdarzyło teraz coś przyjemnego, to by się nam ten miesiąc wydał rozkoszny — odezwała się Eliza, gdyż wszystko brała z dobrej strony, nawet listopad.
— Zapewne, ale u nas nie zdarza się nic przyjemnego — powiedziała Małgosia, będąca w złym usposobieniu. — Pracujemy ciężko bez żadnej odmiany ani rozrywki, zupełnie jak we młynie.
— A toś kwaśna! — wykrzyknęła Ludka. — Nie bardzo mnie to dziwi, biedaczko, bo widzisz, że inne dziewczęta doskonale się bawią, a ty się męczysz rok po roku. Ach, czemuż nie mogę urządzić twego życia tak samo, jak moim bohaterkom! Jesteś już dosyć ładna i dobra, więc chciałabym tylko, żeby jacyś bogaci krewni zapisali ci niespodzianie majątek. Wówczas błyszczałabyś jak dziedziczka, z pogardą traktowałabyś każdego, co cię lekceważył, pojechałabyś zagranicę i wróciłabyś do domu jako pani X., odznaczająca się blaskiem, świetnością i elegancją.
— Dziś inaczej zdobywa się majątek. Mężczyźni muszą pracować, a kobiety wychodzą za mąż dla pieniędzy. Świat jest bardzo niesprawiedliwy! — rzekła Małgosia z goryczą.
— My obie z Ludwisią zrobimy fortunę dla was wszystkich. Poczekajcie tylko dziesięć lat, zobaczycie — rzekła Amelka, która siedziała w kącie robiąc „gliniane paszteciki”, jak nazywała Anna jej modele ptaków, owoców i twarzy.
— Nie mogę czekać i obawiam się, że nie bardzo ufam atramentowi i glinie, lecz wdzięczna jestem za dobre chęci.
Westchnąwszy, zwróciła się znów do ogrodu, pokrytego szronem. Ludka, jęcząc, oparła łokcie na stole w rozpaczliwej pozycji, Amelka lepiła dalej energicznie, a Eliza, która siedziała przy drugim oknie, rzekła z uśmiechem:
— Zaraz przytrafią się dwie przyjemne rzeczy. Mama już idzie ulicą, a Artur biegnie przez ogród, jakby miał powiedzieć coś dobrego.
Gdy weszli oboje, pani March zapytała jak zwykle:
— Dziewczęta, czy nie ma listu od ojca?
Artur zaś rzekł swym ujmującym tonem:
— Może któraś z was przejedzie się ze mną? Tak się zmęczyłem matematyką, że kręci mi się w głowie i chcę sobie odświeżyć umysł przejażdżką. Wprawdzie jest pochmurno, ale pogoda nie jest brzydka; odwiozę Brooke’a do domu, więc w każdym razie będzie nam wesoło. Ludko, pojedziecie obie z Elizą, prawda?
— Naturalnie.
— Ja bardzo dziękuję, lecz jestem zajęta — rzekła Małgosia, porządkując koszyczek do robótki, bo się umówiły z matką, żeby nie wyjeżdżała często z tym młodzieńcem.
— My trzy będziemy gotowe za chwilkę — wykrzyknęła Amelka i poszła umyć ręce.
— Czy mogę czymś służyć, pani matko? — spytał Artur, opierając się o fotel pani March z tkliwością w spojrzeniu i w tonie, jaką jej zwykle okazywał.
— Dziękuję ci, chyba tym, że wstąpisz na pocztę, jeżeliś tak dobry, mój drogi. Dziś powinien nadejść list, a dotąd go nie ma. Ojciec jest punktualny jak słońce, ale może zaszło opóźnienie w drodze.
Głośny dzwonek przerwał jej, a po chwili weszła Anna z listem.
— To wygląda jak jeden z tych okropnych telegramów — rzekła, podając kopertę w taki sposób, jakby się bała, że wystrzeli i wyrządzi jakąś szkodę.
Usłyszawszy słowo „telegram”, pani March pośpiesznie przeczytała przesłane dwa wiersze i padła na fotel blada jak ten papier, który ugodził ją w samo serce.
Artur zbiegł na dół po wodę, Małgosia z Anną podtrzymywały ją, a Ludka przeczytała głośno co następuje:
Jakaż cisza panowała w pokoju, gdy słuchały, wstrzymując oddech. Jak sposępniało na dworze! I jak nagle cały świat zdawał się zmieniony, gdy dziewczęta zgromadziły się wkoło matki z uczuciem, jakby im miały być odebrane szczęście i podpora ich życia. Pani March zaraz doszła do siebie, przeczytała powtórnie telegram i wyciągnęła ręce do córek, mówiąc tonem, którego nigdy nie zapomniały:
— Pojadę natychmiast, ale może już być za późno! Ach, dzieci, dzieci, dopomóżcie mi to znieść!
Przez kilka minut było słychać w pokoju tylko szlochanie, przerywane słowa pociechy, tkliwe obietnice pomocy i szepty nadziei, zamierające we łzach. Biedna Anna przyszła do siebie pierwsza i bezwiednym rozumem dała wszystkim dobry przykład, bo według niej praca jest lekarstwem na wszelkie zmartwienia.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece biedaka! Nie będę tracić czasu na łzy, tylko przygotuję rzeczy pani do drogi — rzekła serdecznie, obcierając twarz fartuchem. Uścisnęła mocno dłoń pani March swą twardą ręką i poszła pracować co najmniej za trzy kobiety.
— Anna ma słuszność, nie ma czasu na łzy. Uspokójcie się, dziewczęta, i dajcie mi zebrać myśli.
Biedaczki usiłowały być spokojniejsze, podczas gdy matka, siedząc blada, lecz spokojna, odsuwała smutek, żeby zebrać myśli i ułożyć plan dla dzieci.
— Gdzie Artur? — zapytała po chwili, zastanowiwszy się, co ma zrobić.
— Jestem tu, pani. Pozwól mi się czymś przysłużyć! — zawołał, przybiegając z sąsiedniego pokoju, gdzie się usunął, czując, że ich pierwsze zmartwienie jest zbyt święte, aby nawet jego przyjazne oczy mogły na nie patrzeć.
— Wyślij telegram, że jadę niezwłocznie. Najwcześniejszy pociąg odjeżdża jutro rano, więc się tym wybiorę.
— Co więcej? Konie są gotowe, mogę wszędzie pojechać i wszystko zrobić! — rzekł z taką miną, jak gdyby chciał lecieć na koniec świata.
— Oddaj
Uwagi (0)