Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Na ten widok obaj zatrzymaliśmy się, jako że mnie zdjął podziw, iż znalazłem się tak wysoko i stąpam (jak mi się zdało) po chmurach; Alan zaś chciał się upewnić co do kierunku.
Widocznie był zadowolony i pewno już uznał, że odsunęliśmy się na odległość głosu od nieprzyjaciół, albowiem przez resztę nocy urozmaicał nam drogę, wygwizdując najprzeróżniejsze melodie, to wojenne, to wesołe, to żałosne, to znów skoczne, pod nutę tańców góralskich, na którą aż nogi same podrygiwały, a nie brak też było melodii z moich rodzinnych południowych stron, których dźwięki budziły we mnie tęsknotę do domowych pieleszy — wszystkie te piosenki towarzyszyły nam w drodze poprzez wielkie, mroczne i opustoszałe góry...
Była jeszcze wczesna godzina, o jakiej dnieje w początkach lipca, i z ziemi nie zeszły jeszcze mroki, gdy dotarliśmy do celu, to jest do rozpadliny w grzbiecie wielkiej góry, przez której środek ściekała woda, z jednego zaś boku znajdowała się niegłęboka pieczara. Rósł tu rzadki, ale piękny gaj brzozowy, który nieco dalej przechodził w sosnowy bór. Strumień roił się od ślizów, a w boru pełno było turkawek; po drugiej stronie na odsłoniętym zboczu góry poświstywały chróściele i przekrzykiwały się kukułki. Z wylotu i szczeliny mieliśmy widok na część Mamore i na odnogę morską, która tę włość oddziela od Appinu; a spoglądaliśmy na to z tak ogromnej wysokości, iżem231 wciąż tu przesiadywał, pojąc się podziwem i zachwytem.
Rozpadlina ta zwana była Wyłomem Corrynakiegh, a chociaż wskutek swej wyniosłości tudzież bliskości morza była często przysłonięta chmurami, jednak było to miejsce na ogół przyjemne, a one232 pięć dni, któreśmy233 tu spędzili, zbiegły nam nader szczęśliwie.
Sypialiśmy w pieczarze, urządziwszy sobie legowisko z pęków wrzosu, których nacięliśmy umyślnie w tym celu, i przykrywając się płaszczem Alana. W zakręcie parowu była zewsząd osłonięta jamka, w której odważaliśmy się rozniecać ognisko, tak iż mogliśmy się ogrzać, gdy chmury naniosły chłodu, nagotować gorącej kaszy lub napiec ślizów, które poławialiśmy rękoma pod kamieniami i obwisłymi brzegami potoku. Było to, doprawdy, najważniejsze i najmilsze nasze zatrudnienie; boć nie tylko gwoli oszczędzenia jadła na gorsze czasy, ale też dla rozrywki i współzawodnictwa, spędzaliśmy znaczną część każdego dnia nad brzegiem strumyka i podkasawszy się do pasa, gmeraliśmy w wodzie, ryb tych poszukując. Największe z tych, któreśmy ułowili234, mogły ważyć do ćwierci funta; miały jednak dobre mięso i smak, a kiedyśmy je piekli na węglach, tylko soli brakowało, a byłyby wyśmienite.
W chwilach wolnych Alan uczył mnie władania szablą, gdyż moja nieumiejętność bardzo go trapiła; myślę też, że ponieważ okazałem się odeń zręczniejszy w rybołówstwie, on był nie od tego, by zająć się ćwiczeniem, w którem mógł popisać się daleko większą ode mnie zręcznością. Przejmował się tym może więcej, niż było potrzeba, gdyż podczas tych lekcji obrzucał mnie wciąż nader mocnymi połajaniami i nacierał na mnie z tak bliska, iż wydawało mi się, że niechybnie przebije mnie na wskroś. Często brała mnie pokusa, by drapnąć przed nim, mimo to jednak dotrzymywałem placu i niemałom zyskał235 z tych lekcji, chociażby to, że umiem stać w bitce z pewną siebie miną, co niejednokrotnie starczy za wszystko. Tak więc, choć nigdy ani trochę nie zdołałem zadowolić mego mistrza, jednak nie byłem sam z siebie całkiem niezadowolony.
Nie należy wszakże przypuszczać, żeśmy tymczasem zaniedbywali swej najważniejszej powinności, jaką było odejście stąd precz.
— Wiele dni upłynie — rzekł do mnie Alan zaraz w pierwszym dniu naszego pobytu — zanim czerwone kabaty pomyślą o przeszukiwaniu Corrynakiegh; toteż musimy teraz posłać wieść do Jakuba, on zaś musi dostać dla nas pieniędzy.
— Ale jak mu tę wieść poślemy? — zagadnąłem. — Jesteśmy tu w samotni, której nie wolno nam opuszczać; przeto nie wiem, co potrafimy tu zdziałać, chyba że za gońców użyjesz ptaki niebieskie.
— Tak? — rzecze Alan. — Jesteś człowiekiem mało pomysłowym, Dawidzie.
Po czym wpadł w zamyślenie, wpatrując się w dogorywające ognisko; nagle, wziąwszy dwa kawałki drzewa, złożył je na kształt krzyża, którego cztery końce naczernił węglem. Następnie spojrzał na mnie z pewnym zakłopotaniem.
— Czy możesz pożyczyć mi mego guzika? — zapytał. — Wydać się to może rzeczą dziwną, iż żądam zwrotu darowizny, ale w przeciwnym razie byłbym zmuszony odciąć drugi.
Dałem mu guzik, on zaś nawlekł go na strzęp swego płaszcza, użyty przezeń do wiązania ramion krzyżyka i wpiąwszy weń małą gałązkę brzozową i takąż świerkową, spoglądał z zadowoleniem na swe dzieło.
— Otóż — odezwał się — niedaleko od Corrynakeigh jest mała osada, a nosi nazwę Koalisnacoan. Mieszka tam wielu moich przyjaciół, którym mogę powierzyć życie, i kilku, których nie jestem nazbyt pewny. Widzisz, Dawidzie, oto na nasze głowy będzie nałożona cena; sam Jakub będzie musiał ją nałożyć; co się zaś tyczy Campbellów, ci nigdy nie będą szczędzili pieniędzy, gdy chodzi o dokuczenie Stuartowi. Gdyby było inaczej, poszedłbym czy tak, czy owak do Koalisnacoan i z tak lekkim sercem powierzyłbym swe życie w ręce tych ludzi, jak komu innemu powierzałbym rękawiczkę.
— Ale co poczniesz wobec teraźniejszych warunków? — zapytałem.
-– Wobec teraźniejszych warunków — odparł Alan — będę się starał, aby mnie nie widziano. Wszędy trafiają się ludzie źli, a co gorsza słabi. Przeto gdy zapadnie zmrok, zakradnę się do tej osady i to com sporządził, złożę na oknie mego serdecznego przyjaciela, Jana Brecka Maccolla, dzierżawcy włości appińskich.
— I owszem — rzekę na to — ale co on sobie pomyśli, gdy ową rzecz znajdzie?
— No — odrzekł Alan — życzę sobie, by okazał się on człowiekiem bardziej domyślnym, gdyż dalibóg boję się, czy mu nie zbywa na tej zalecie! Ale oto co sobie myślę: ten krzyż przypomina nieco wić, która jest hasłem zbiórki w naszych klanach; jednakże Jan wiedzieć będzie doskonale, że klan nasz się nie rusza, gdyż na wici, którą znajdzie w swym oknie, nie będzie żadnych słów. Więc też powie sam do siebie: Klan się nie rusza, ale coś tu się święci. Wówczas zobaczy mój guzik, który niegdyś należał do Dunkana Stuarta; powie na to: Syn Dunkana kryje się we wrzosach, a ja jestem mu potrzebny.
— No, bardzo to być może — powiedziałem na to. — Ale nawet przypuściwszy, że tak będzie, zawszeć to stąd do morskiej cieśniny ciągnie się spory szmat wrzosowisk.
— Święta prawda to, co mówisz — rzecze Alan — Atoli potem Jan Breck zobaczy gałązkę brzozy i gałązkę choiny i o ile w ogóle jest człowiekiem domyślnym (w co mocno wątpię), powie sobie: Alan przebywa w lesie, gdzie rosną razem brzozy i sosny. A potem sobie pomyśli: Takich lasów nie jest nazbyt wiele w naszych okolicach — potem zaś przyjdzie nas odwiedzić w Corrynakiegh. A jeżeli tego nie uczyni, Dawidzie, to życzę mu, żeby go diabli wzięli, bo nie wart, by mu kaszę posolić.
— E, człowiecze — rzekłem, drocząc się z nim trochę — jesteś bardzo przemyślny! Ale czyż nie byłoby prościej napisać doń parę słów czarno na białym?
— Doskonała uwaga, mości panie Balfour z Shaws — rzecze Alan, przekomarzając się ze mną — z pewnością byłoby dla mnie o wiele prościej napisać do niego, atoli dla Jana Brecka byłoby cięższą sprawą to odczytać: musiałby przedtem iść na parę lat do szkoły, a kto wie, czybyśmy wtedy się nie znużyli czekaniem na niego.
Tak więc tej nocy Alan zabrał swoją wić i zaniósłszy ją do domu dzierżawcy, zostawił ją na oknie. Gdy powrócił, bardzo był strapiony, albowiem w osadzie psy szczekały i ludzie wybiegali ze swych domostw, a jemu zdało się, że słyszał szczęk broni i widział żołnierza podchodzącego do jednych drzwi. Na wszelki wypadek przez cały dzień następny przebywaliśmy na skraju lasu i czatowaliśmy pilnie, tak iż gdyby nadszedł Jan Breck, byliśmy gotowi wprowadzić go na właściwą drogę, a gdyby nadciągnęli żołnierze, mielibyśmy dość czasu, by umknąć przed nimi.
Około południa wytropiliśmy jakiegoś człowieka, który wlókł się w skwarze po odsłoniętym stoku góry i rozglądał się wokoło, przysłoniwszy oczy dłonią. Alan zoczywszy go, zaświstał; ów człowiek obrócił się i podszedł ku nam nieco bliżej. Wówczas Alan ozwał się znów „fiu!” — ów człowiek zbliżył się jeszcze bardziej. Tak to poświstywanie zaprowadziło go do miejsca, gdzieśmy się znajdowali.
Był to człek obdarty, nieochajny i brodaty, liczący ze cztery krzyżyki, okropnie zeszpecony ospą, a patrzył jednocześnie ponuro i dziko. Choć angielszczyzna w jego ustach była wielce kulawa i kiepska, to jednak Alan (przez grzeczność, okazywaną stale w stosunku do mnie) nie pozwolił mu mówić po gallicku. Może tej obcości języka przypisać należy, iż przybysz wydawał się bardziej zahukany, niż był w istocie, gdyż zdawało mi się, że nie miał wielkiej ochoty nam służyć i we wszystkim okazywał wielką trwogę.
Alan chciał go obarczyć poselstwem do Jakuba, ale dzierżawca nie chciał słuchać o żadnych ustnych zleceniach.
— Jeszcze ona zapomni — odrzekł głosem skrzeczącym i żądał, aby mu dano list, bo w przeciwnym razie umywa ręce od całej sprawy.
Sądziłem, iż Alan tym się strapi, gdyż w tym pustkowiu brakło nam przyborów piśmiennych. Ale był to człek bardziej zaradny, niż przypuszczałem: przeszukał cały las, aż znalazł sterówkę ze skrzydła turkawki i przyciął ją na kształt pióra do pisania; potem przyrządził coś w rodzaju atramentu z prochu strzelniczego, jaki miał w różku, rozcieńczywszy go wodą ze zdroju, a oddarłszy narożnik ze swego dokumentu służby wojskowej francuskiej (który nosił stale w kieszeni, jak talizman, który miał go chronić od szubienicy) usiadł i napisał co następuje.
Drogi krewniaku, bądź łaskaw przysłać mi pieniądze za pośrednictwem oddawcy tego listu na wiadome mu miejsce.
Twój oddany kuzyn A. S.
Pismo to wręczył dzierżawcy, który obiecał śpieszyć się, ile można, i zeszedłszy ze wzgórza, zniknął w lesie.
Upłynęły całe trzy dni — aż dopiero pod wieczór dnia trzeciego posłyszeliśmy w lesie lekki gwizd, na który Alan natychmiast odpowiedział; wraz też znad brzegu rzeczki wyszedł dzierżawca, rozglądając się za nami w prawo i lewo. Wyglądał mniej markotnie niż poprzednio — i niewątpliwie był chyba zadowolony, że udało mu się uporać z tak niebezpiecznym zadaniem.
Opowiedział nam wszystkie nowiny miejscowe. Dowiedzieliśmy się więc, że cała kraina pełna była czerwonych kabatów; że znajdowano pochowaną broń, a pospólstwo doznawało co dzień srogich prześladowań; wreszcie, że Jakub i kilku z jego czeladzi zostali już zamknięci w więzieniu w Fort William, mocno podejrzani o spisek. Podobno roztrąbiono na wszystkie strony, że ów strzał padł z ręki Alana Brecka, wobec czego na jego głowę i na moją wydano wyrok śmierci i wyznaczono nagrodę stu funtów.
Słowem, wszystko było jak tylko mogło być najgorzej, a mały liścik, który dzierżawca przyniósł nam od pani Stuartowej, był niesłychanie smutny. Zaklinała w nim Alana, żeby nie dał się schwytać, zapewniając go, że gdyby wpadł w ręce żołnierzy, to zarówno on, jak i Jakub, byliby już straceni. Drobna sumka, jaką nam przysyłała, stanowiła wszystko, co mogła wyżebrać lub pożyczyć, a ofiarodawczyni słała modły do Boga, żebyśmy z tego jakoś potrafili wyżyć. W końcu nadmieniła, że załącza jeden z wyroków śmierci, w których opisano nasz wygląd.
Temu przyjrzeliśmy się z wielką ciekawością, ale i niemałą obawą, po trosze tak, jak zwykło się spoglądać w zwierciadło, a po trosze tak, jakby ktoś spozierał w lufę strzelby przeciwnika, by sprawdzić, czy dobrze wycelowana. Alan był tam określony jako „człek niskiego wzrostu, ospowaty, żwawy, lat około trzydziestu pięciu, ubrany w kapelusz z piórem, w błękitny surdut francuski ze srebrnymi guzikami i mocno już spłowiałymi galonami, w czerwoną kamizelkę i w pluderki z czarnego sukna”; ja zaś jako „chłopak wysoki i krzepki, lat mniej więcej osiemnastu, odziany w stary błękitny kubrak, bardzo podarty, w starą góralską magierkę236, w długą samodziałową kamizelkę, błękitne pludry; łydki ma gołe, na nogach trzewiki, jakie noszą na nizinach, pozbawione nosków; mówi jak Doliniak i nie ma zarostu”.
Alan był na ogół zadowolony, widząc, że tak dokładnie zauważono i opisano jego elegancję; jedynie gdy doszedł do słowa „spłowiałe”, spojrzał nieco zmartwionym wzrokiem po swoich wyłogach. Co do mnie, pomyślałem sobie, iż w tym wyroku wyszedłem na istnego straszaka lub ostatniego obszarpańca; wszakoż byłem też mocno zadowolony, gdyż skoro pozbyłem się owych łachmanów, rysopis przestał mi zagrażać niebezpieczeństwem — ba, stał mi się nawet osłoną.
— Alanie — ozwałem się — powinieneś zmienić odzienie.
— Nie, dalibóg nie! — odrzekł Alan. — Nie mam innego ubrania. Ładnie by to wyglądało, gdybym do Francji wrócił w magierce!
Nasunęło mi to inną myśl, a mianowicie tę, że gdybym odłączył się od Alana i jego zdradliwej odzieży, byłbym zabezpieczony przed aresztowaniem i mógłbym swobodnie załatwiać własne sprawy. Nie dosyć na tym, bo nawet gdyby przypuszczalnie mnie aresztowano, idącego samopas, miano by przeciwko mnie mało dowodów obciążających; natomiast gdyby mnie pojmano w towarzystwie rzekomego zabójcy, los mój stałby się o wiele cięższy. Względy szlachetności nie pozwalały mi wypowiedzieć głośno tej myśli — niemniej ona wciąż zaprzątała mi głowę.
Jeszcze więcej myśl ta zaczęła mnie nurtować, gdy dzierżawca wydobył zieloną sakiewkę, zawierającą cztery gwinee w złocie i bez mała gwineę w koprowinie. Prawda, iż było to więcej,
Uwagi (0)