Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Mary Lennox, małej Angielki wychowanej w Indiach, sympatycznym dzieckiem, jednak nawet ona nie zasłużyła na los, jaki ją spotkał.
Jej rodzice zmarli podczas epidemii cholery, a ona sama została wysłana do Anglii, do nieznanego wuja, Archibalda Cravena.Od tej chwili życie Mary ma się toczyć w scenerii niczym z powieści grozy: Misselthwaite Manor to ponura posiadłość otoczona wrzosowiskami, w domu czasem rozbrzmiewają krzyki i płacz, a najpiękniejszy z ogrodów jest otoczony murem. Dziewczynka w tym pozornie mrocznym otoczeniu odnajduje jednak przyjazne dusze i sama zaczyna się zmieniać. Szczególnie od chwili, gdy pewien mały ptaszek pokaże jej drogę do klucza i ukrytych drzwi do zamkniętego ogrodu. A to dopiero pierwsza z tajemnic.
Tajemniczy ogród to jedna z najbardziej znanych powieści Frances Hodgson Burnett. Doczekała się wielu ekranizacji, m.in. w reżyserii Agnieszki Holland w 1993.
- Autor: Frances Hodgson Burnett
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett
Opisywała to wszystko Colinowi, a chłopczyk leżał zasłuchany, oddychając pełną piersią, gdy do pokoju weszła pielęgniarka. Przeraził i zdumiał ją nieco widok otwartego okna. Nieraz w upalne dnie dusiła się z braku powietrza, gdyż pacjent jej upierał się, że przy otwartym oknie można się zaziębić.
— Czy panicz pewny, że się nie zaziębi? — zapytała.
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Wdycham świeże powietrze. To wzmacnia. Do śniadania wstanę, kuzynka moja zje razem ze mną.
Tłumiąc uśmiech, pielęgniarka wyszła dać dyspozycję przyniesienia dwóch śniadań. Znajdowała54, że w kredensie jest daleko zabawniej niż w pokoju chorego, a w danej chwili każdy był żądny wiadomości z piętra. Żartowali sobie z małego odludka, który, zdaniem kucharza „trafił nareszcie na równego sobie”. Służba cała wymęczona była „napadami” Colina, a kamerdyner, który był człowiekiem familijnym, nieraz wygłaszał swoje zdanie, że „inwalida” byłby zdrów, żeby go krótko trzymali.
Gdy chłopczyk siedział już na sofie i śniadanie na obojga zostało podane, oznajmił pielęgniarce górnie i wyniośle jak prawdziwy radża, co następuje:
— Przyjdą mnie tu dzisiaj rano odwiedzić pewien chłopiec, lis i kawka, i dwie wiewiórki, i malutkie jagniątko nowo narodzone. Proszę mi ich przyprowadzić, skoro tylko przyjdą — mówił. — Nie wolno zatrzymywać ich w kredensie i bawić się ze zwierzątkami. Zaraz mi ich tu proszę wpuścić.
Pielęgniarka usta otworzyła ze zdumienia.
— Do usług, sir — odparła.
— Powiem ci, co możesz zrobić — dodał Colin. — Możesz powiedzieć Marcie, by ich tu wprowadziła. Ten chłopiec bowiem to Marty brat. Na imię mu Dick i jest czarodziejem zwierząt.
— Mam nadzieję, że te zwierzęta nie ugryzą panicza — rzekła pielęgniarka.
— Mówiłem ci przecież, że on jest czarodziejem — rzucił Colin ostro. — Zwierzęta czarodziejów nie gryzą nigdy.
— W Indiach są czarodzieje żółwi — wtrąciła Mary. — Mogą oni głowy tych żółwi kłaść sobie do ust.
— O mój Boże! — wstrząsnęła się pielęgniarka.
Spożyli śniadanie przy otwartym oknie i cudnym powiewie wiosennym. Colin zajadał z apetytem, Mary przyglądała mu się z powagą i zajęciem.
— Zobaczysz, że teraz utyjesz tak samo, jak ja — mówiła. — W Indiach nigdy nie miałam apetytu, a teraz zawsze, i cieszy mię jedzenie.
— Ja też cieszyłem się, myśląc o dzisiejszym śniadaniu — odrzekł Colin. — Może to już skutek świeżego powietrza. Jak myślisz, kiedy przyjdzie Dick?
Lecz Dick nie kazał na siebie czekać. W jakieś dziesięć minut Mary palec podniosła:
— Posłuchaj! — zawołała. — Słyszysz głos kawki? Colin nasłuchiwał i uszu jego doszedł najzabawniejszy głos, jaki usłyszeć można w domu — było to ochrypłe kau-kau.
— Słyszę — odparł.
— To Sadza — objaśniała Mary. — Posłuchaj teraz! Czy słyszysz takie ciche beczenie?
— Och! Słyszę! — zawołał Colin zarumieniony z radości.
— To owo jagniątko nowo narodzone — rzekła Mary. — Już idą!
Dick miał grube, ciężkie buty i choć starał się stąpać jak najostrożniej, to przecież odgłos jego kroków rozbrzmiewał donośnie w długim korytarzu. Mary i Colin słyszeli, jak szedł — szedł, aż przeszedł przez drzwi zamknięte na wyłożony miękkim dywanem przedpokój Colina.
— Proszę łaski panicza — mówiła Marta, otwierając drzwi — oto jest Dick ze swoimi zwierzątkami.
Dick wszedł, mając na ustach swój najszczerszy uśmiech. Niósł jagniątko na ręku, obok niego deptał młody, rudy lisek. Orzeszek siedział mu na lewym ramieniu. Sadza na prawym, zaś z kieszeni wyglądał figlarny pyszczek i łapki Łupinki.
Colin wolno usiadł i patrzył, patrzył — tak jak patrzył, skoro pierwszy raz ujrzał był Mary; tym jednak razem było to spojrzenie pełne podziwu i radości. W rzeczywistości to pomimo wszystkiego, co słyszał, nie miał wyobrażenia, jak ten chłopiec będzie wyglądał, jak również nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego lis i kawka, i wiewiórka, i jagnię mogą być tak blisko niego i niejako cząstkę jego stanowić. Colin w życiu swoim nigdy jeszcze nie rozmawiał z żadnym chłopcem i tak był olśniony swą radością, że nawet nie pomyślał o rozmowie.
Lecz Dick nie był ani nieśmiały, ani zawstydzony. Podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz spotkał się z kawką, a ona nie rozumiała jego mowy i tylko patrzyła. Każde stworzenie musi się wpierw upewnić, z kim ma do czynienia. Podbiegł swobodnie do sofy i złożył Colinowi jagnię na kolanach; stworzonko zaś przytuliło się od razu do ciepłego, welwetowego ubranka i poczęło szukać, noskiem kręcić i kędzierzawym łebkiem z lekka trącać go w bok. Rzecz prosta, że teraz nikt by nie mógł milczeć.
— Co ono robi? — spytał Colin. — Czego ono chce?
— Chce matki — odpowiedział Dick, śmiejąc się coraz więcej. — Przyniosłem je paniczowi trochę głodne, bom wiedział, że panicz chętnie popatrzy, jak się będzie karmić.
Uklęknął przy kanapie i wyjął z kieszeni buteleczkę i smoczek.
— Pójdź tu, maleńki — powiedział, odwracając delikatnie małą, kędzierzawą główkę brunatną ręką. — Tego ci się zachciewa. Z tego tu więcej wyciągniesz niż z aksamitnego ubranka. Masz! — i włożył smoczek w miękki pyszczek zwierzątka, jagnię zaś poczęło ssać z chciwością.
Teraz już temat do rozmowy był gotów. Tymczasem jagnię zasnęło, posypały się pytania jak grad, Dick zaś odpowiadał na wszystkie. Mówił, jak znalazł jagniątko o wschodzie słońca, trzy dni temu. Stał na wrzosowisku i przysłuchiwał się skowronkowi i przyglądał się, jak wzlatuje coraz to wyżej i wyżej ku niebu, aż stał się jak maleńki punkcik na błękicie.
— Byłbym go z oczu stracił całkiem, gdyby nie śpiewał, i myślałem sobie, jak też można go słyszeć, gdy go nie widać wcale... aż tu naraz usłyszałem inny głos oddalony w krzakach janowca. Było to ciche beczenie i zaraz wiedziałem, że to młode jagniątko głodne i że nie byłoby głodne, gdyby nie było straciło matki, i zacząłem szukać. Dobrzem się musiał narozglądać, naszukać. Łaziłem tam i sam w janowcu i dokoła, wszędzie i ciągle mi się zdawało, że nie idę w dobrą stronę. Nareszcie przy skale, na krańcu wrzosowiska zobaczyłem coś białego; wdrapałem się i znalazłem to maleństwo na pół żywe z zimna i beku.
W czasie całego opowiadania Sadza uroczyście wylatywała i wlatywała przez okno i krakała uwagi o otoczeniu, podczas gdy Orzeszek i Łupinka robiły wycieczki wśród starych drzew w ogrodzie — biegały po pniach — zwiedzały gałęzie. Kapitan leżał skulony obok siedzącego na ziemi przy kominku Dicka.
Oglądali ryciny w książkach przyrodniczych, a Dick znał nazwy popularne wszystkich kwiatów i wiedział, które z nich rosną już w tajemniczym ogrodzie.
— Tego nazwania nie znam — mówił, wskazując na kwiat, pod którym była nazwa „ Aquilegia ”, ale u nas to się nazywa orlik, a tamto to są lwie pyszczki albo lnianki — i oba rosną dziko; lecz te oto są ogrodowe, z odmianami i większe. Orlików dużo jest tu w ogrodzie. Jak się rozwiną, to będą wyglądały jak mnóstwo motyli biało-niebieskich.
— Muszę je zobaczyć! — wołał Colin. — Muszę je zobaczyć!
— Musisz koniecznie — rzekła Mary bardzo poważnie. — I nie traćmy czasu!
Tymczasem zniewoleni byli czekać więcej niż tydzień, ponieważ najpierw nastały dni bardzo wietrzne, potem zaś Colin zagrożony był katarem, które to dwie przeszkody razem wzięte byłyby go niewątpliwie doprowadziły do pasji, gdyby nie to, że było tyle tajemniczych planów do układania i gdyby nie Dick, który przychodził codziennie, choćby na parę minut, opowiedzieć o wszystkim, co się działo na wrzosowisku, w lesie, na polankach, żywopłotach i na brzegach strumieni. To, co opowiadał o kunach, łasicach, wydrach, szczurach wodnych, że już nie wspomnę o ptakach, wystarczyłoby do wprowadzenia w zachwyt, tym bardziej, że się słyszało z ust samego czarodzieja zwierząt tyle szczegółów poufnych i że można było wyobrazić sobie, z jaką gorliwością, zapałem i lękiem cały ten pracowity, podziemny światek pracował.
— One takie same, jak my — mówił Dick — tylko że zwierzęta muszą sobie domy budować co rok. I tyle im to daje pracy, że się ciągle muszą śpieszyć.
Najwięcej jednak pochłaniały ich przygotowania, jakie trzeba było przedsięwziąć, zanim będzie można Colina przewieźć do tajemniczego ogrodu. Nikt nie mógł widzieć fotela na kółkach, Dicka i Mary po przejściu pewnego zakrętu w krzewach i przejściu na zewnętrzną drogę pod okrytym bluszczem murem.
W miarę jak dnie mijały, utwierdzał się Colin coraz więcej w przekonaniu, że tajemniczość otaczająca ogród stanowi jeden z największych jego uroków. Nie można tego zepsuć. Niech nikt nie podejrzewa nawet, że mają tajemnicę. Niech wszyscy myślą, że sobie ot, po prostu wychodzi z Mary i Dickiem do ogrodu, ponieważ może znieść, by tych dwoje na niego patrzyło. Miewali z sobą długie, tajemniczego czaru pełne rozmowy o swej przyszłej wyprawie. Więc tak: pójdą najpierw w górę tą ścieżką, potem w dół tamtą, później w poprzek owej dróżki — naokoło fontanny — obejdą klomby tam się znajdujące i będą udawali, że ich bardzo zajmuje przyglądanie się flancowaniu kwiatów pod dozorem pana Boacha. To będzie takie naturalne, że nikomu do głowy nie przyjdzie, że mają jakieś tajemnicze zamiary. Potem wejdą na ścieżki zadrzewione, zginą z oczu i dotrą do wielkiej alei. Tak wypracowali w najdrobniejszych szczegółach plan pochodu, jak wielcy generałowie wypracowują przed bitwą plany wojenne.
Wiadomości o tym, co się działo w pokoju „chorego”, nabierały tymczasem rozgłosu i dotarły przez służbę kredensową do chłopaków stajennych i ogrodników — niemniej jednak zdumiał się dnia pewnego pan Boach, gdy z pokoju pana Colina, którego to pokoje nigdy nie danym mu było oglądać, otrzymał rozkaz stawienia się osobiście przed oblicze jego wielmożności, bowiem pan Colin osobiście pragnął się z nim rozmówić.
— No, no — powtarzał sobie, spiesznie zmieniając ubranie — co to z tego będzie? Jego Królewska Mość, którego nikt nie oglądał, przywołuje do siebie człowieka, którego w życiu nie widział!
Nie można twierdzić, żeby pan Boach nie był ciekawy. Nawet z daleka nigdy okiem nie rzucił na Colina, a słyszał mnóstwo przesadnych wersji o jego dziwnym wejrzeniu i wybrykach chorego organizmu. Najczęściej wszakże słyszał, że chłopiec lada moment może umrzeć, a pełno było opowieści fantastycznych o plecach garbatych i o bezwładzie nóg, które to opowieści rozsiewane bywały przez ludzi, którzy nigdy Colina nie widzieli.
— Wszystko się zmienia w tym domu, panie Boach — mówiła pani Medlock, prowadząc ogrodnika tylnymi schodami na korytarz wiodący do tajemniczych dlań dotąd apartamentów.
— Miejmy nadzieję, że zmieni się na lepsze — odparł.
— Trudno, żeby się mogło co odmienić tu na gorsze — ciągnęła dalej — a choć to wszystko dziwne, to jednak dla niejednego teraz łatwiejsze jest spełnianie obowiązku. Niech się tylko pan nie dziwi, panie Boach, jak się pan znajdzie naraz wśród menażerii i ujrzy brata Marty Sowerby, Dicka, rządzącego się jak we własnym domu i śmielszego niż pan albo ja.
Coś magicznego istotnie otaczało osobę Dicka, jak w to święcie wierzyła Mary. Gdy bowiem pan Boach usłyszał jego imię, uśmiechnął się poczciwie.
— Ten by się czuł u siebie równie dobrze w Buckingham Palace55, jak na dnie kopalni węgla — odparł. — A jednakże to nie przez zuchwalstwo i arogancję, lecz jest to po prostu uroczy chłopiec.
Może to jednakże dobrze się stało, że go naprzód przygotowano, bo by się był przeraził. Skoro bowiem otworzyły się drzwi sypialni, duża kawka, siedząca jak u siebie na poręczy wysokiego, rzeźbionego krzesła, zaanonsowała przybysza głośnym „kau-kau”. Pomimo ostrzeżeń pani Medlock pan Boach w samą porę powstrzymał się od uskoczenia w tył.
Młody radża nie leżał ani w łóżku, ani na sofie. Siedział w fotelu, a przy nim stało młode jagnię, wachlując ogonkiem z zadowoleniem, bowiem Dick klęczał obok, dając mu mleko z butelki. Wiewiórka siedziała na pochylonym grzbiecie Dicka i chrupała orzech. Mała zaś dziewczynka z Indii siedziała na wielkim podnóżku i przyglądała się.
— Oto jest pan Boach, paniczu — oznajmiła pani Medlock.
Młody radża odwrócił się i zmierzył poddanego swego od stóp do głowy — takie przynajmniej wrażenie miał pan Boach.
— Ach, więc to Boach? — powiedział. — Prosiłem o przyjście, bo mam kilka ważnych zleceń.
— Do usług, sir — odparł Boach, myśląc sobie w duszy, że pewno otrzyma rozkaz wykarczowania w parku wszystkich dębów lub zamienienia sadu na stawy rybne.
— Dzisiaj po południu wyjadę w moim fotelu do ogrodu — mówił Colin. — Jeśli mi świeże powietrze posłuży, będę wyjeżdżał codziennie. Jak będę w ogrodzie, niechaj żadnego z ogrodników nie będzie w pobliżu Wielkiej Alei i murów ogrodowych. Niech mi się żaden z nich pokazać tam nie waży. Wyjadę około drugiej po południu, a im wolno będzie wrócić do zajęcia dopiero wtedy, gdy dam odpowiedni rozkaz.
— Wedle rozkazu, sir — odparł pan Boach z widoczną ulgą, że dęby zostaną nienaruszone, a sady
Uwagi (0)