Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖
„Czyż oprócz kochania kraju, głaz ten nic nie ma w duszy?” — ta myśl bohaterki wyraża główne pytanie najbardziej znanej powieści Marii Rodziewiczówny.
Oto przed nami mityczna, sielska Żmudź, oto wzruszająca, żywa galeria typów szlacheckich — od zaścianka po obszarników, a pomiędzy nimi, pomiędzy biedą a wielkimi pieniędzmi — najdzielniejszy syn tej ziemi, wiecznie milczący a pełen głębokich uczuć, czerpiący swą siłę z przyjaźni z tysiącletnim dębem. Marek Czertwan dzień po dniu poświęca osobiste szczęście, najlepsze lata życia — aby ochronić od roztrwonienia majątek zaginionego przed laty powstańca-magnata.
Aż pewnego dnia na kowieńskim dworcu pojawia się sympatyczny właściciel plantacji bawełny i jego towarzyszka, piękna, mądra i dumna córka nieszczęśliwego emigranta.
Choć nie sposób nie zauważyć subtelnych rysów antysemityzmu, rasizmu i przekonania o naturalnej wyższości potomka rodziny szlacheckiej nad chłopami, choć powieść dydaktycznie podsuwa czytelnikom koncepcję emancypacji kobiet i pozytywistyczne ideały pracy jako nowoczesnej metody walki o ojczyznę — jednocześnie dostarcza szczerych i silnych wzruszeń. A ich proporcja w stosunku do opisów przyrody jest tu znacznie korzystniejsza niż w innych utworach epoki!
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Żebyś wiedział, jak mi dobrze... jak dobrze... dobrze!
Zasunęły się powieki. Uśmiech został i na zawsze już zastygł na rysach.
Ragis odmówił pacierz, westchnął i wywołał Marka na podwórze.
— Żyd w więzieniu! — rzekł — złapał go Grenis z twoim psem!
— Kiedyż się to stało?
— Pożar? We czwartek, na drugi dzień po tej awanturze. Ja byłem na Żwirblach, panna Aneta na plebanii, odwoziła kościelną bieliznę do prania, Grenis grabił siano za ogrodem i, jak się pokazało, zasnął. Margasa zostawiłem na straży w stancyi i sam poszedłem do roboty. Raptem dym buchnął, potem płomienie. Rzuciliśmy się wszyscy, zaściankowi za mną; sądny dzień! O włos nie zajęła się zagroda Wojnata, ale wiatr gnał w pole, uratowali. Gral właśnie od jeziora wracał; jak ćma, lazł w ogień, wyrzucił kuferek panny Anety i obrazek święty, potem go belki przywaliły; dobyliśmy zduszonego! Ledwie ocucili, i ot, na nic!
Pochylił głowy żałośnie.
— I bydło zgorzało? — zagadnął Marek.
— Tylko cielęta; woły i konie na paszy były, a źrebaka to własnoręcznie uratowała poświcka panienka z Julką.
— Była panna Orwidówna? — wyjąkał Marek.
— Był, kto żyw: i Hanka nawet, choć jej matka nie puszczała, i Sawgard z parobkami, i chłopi ze Skomontów. Było komu ratować, i woda o krok, cóż, kiedy zbrodniarz podpalił w czterech miejscach, a tu co? słoma i smolne drzewo! Cztery godziny czasu i po wszystkiem!
Marek otworzył usta, zająknął się i zamilkł.
Z chaty wyszła panna Aneta i zbliżyła się do nich.
— Odstąpiłam tej biednej, żeby cię przywitać, moje dziecko kochane! — rzekła, obejmując schyloną głowę młodego. — Nie upadaj na duchu! Gorzej temu, co podpalał. Nie minie go sąd ludzki i Boski, a ty znowu odbudujesz! Kogo Bóg chce koronować, tego wpierw biczuje. Zobaczysz, rychło ci koniec troski nastanie! Byle zdzierżeć w milczeniu i w spokoju. A dziękuj Bogu, żeś nie stracił nikogo drogiego, jak ta oto kobieta!
— Ja, ciotko, niczyjem kochaniem nie poniewieram, jak ona! Słusznie płacze, tylko się opamiętała zapóźno! Gral szczęśliwy, szedł, jak na gody! Gorzej żyć!
Złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Mój chłopcze kochany, moje ty dziecko biedne, tylko tę niedolę jeszcze znieś, tylko ten raz jeszcze wytrzymaj! To już ostatnia Boża próba. Rychło odpoczniesz!
— Daj Boże, jak Gral! — zamruczał ponuro.
— Milcz, chłopcze, nie bluźnij! — wtrącił Ragis. — Nie takie my klęski z twoim ojcem przeżyliśmy, a wytrwali! Poczekaj ranka, opamiętaj się!
— Jam spokojny, tylko widzę, że niczego się nie dokołaczę... Poczekam ranka i pójdę do pracy. Ciocia mówi, że to ostatnia troska? oj, nie! Słyszałem w Kownie, że mnie Witold pozwał na sąd obywatelski. Wręczył mi papier. Za tydzień mam się stawić na plebanii. Macocha zebrała swoją familię; wiem ja, jak osądzą!
Starzy umilkli zafrasowani, po chwili zaledwie ozwał się Ragis:
— Możesz nie pójść...
— Cóż z tego? Dziś zagrodę, jutro spalą Żwirble, pojutrze Ejniki, potem jurgiskie młyny. Trzeba kończyć. Czy tak, czy owak, zewsząd zguba.
Machnął ręką i usiadł na przyźbie.
— Żyd pójdzie w katorgę! — rzekł Rymko.
— Co mi z tego? Ja je już mam tutaj, te katorgi! — zamruczał, wskazując na piersi.
Panna Aneta usiadła obok niego.
— Nie sam jesteś na świecie, Marku! Jak się paliło, tom patrzała spokojnie, ale łzy mnie wzięły, gdy zobaczyłam, że oto w nieszczęściu policzysz przyjaciół... Są dobrzy ludzie, oj są! Sambyś tak nie ratował, jak chłopi ze Skomontów i Poświcia, i nie płakałbyś tyle, co stary Dowgird i Hanka poczciwa... A panienka z Poświcia...
— To cały zuch! — przerwał Ragis. — Konno przyjechała z tym cudakiem!
— Nie cudak, dobrodzieju, nie cudak! — przerwała panna Aneta — a któż klatkę z ptakami z okna odczepił? Hanka powiada: najgorzej mi szkoda tych śpiewaków w niewoli! Skoczył młody Downar, nie wytrzymał żaru; skoczył Wawer Ejnacki, wrócił poparzony, a ten cudzy poszedł sobie powoli, włosy osmalił, ręce popiekł i przyniósł jej klatkę. Jeszcze żywe były ptaszęta...
— Tylkoż one się zostały. Niema Igiełka i Żywusi, i Robak spał w izbie! I flet się spalił; nie zagram już, bo i niema dla kogo!
Marek znowu chciał coś rzec i usta zagryzł.
— Oj dużo, dużo dobrych ludzi na ziemi! — pokiwała głową staruszka — lżej cierpieć, gdy się o nich pomyśli! Nazajutrz znieśli nam krup i słoniny, kto miał. Rok głodu nie będzie.
— A najmilszy dar przyniósł Pan Bóg z niemi, bo jakąś wielką otuchę i cierpliwość — dodał stary — a i czasu na myślenie długie nie było, bo ratowaliśmy tego biedaka. Siedziała nad nim czarna Julka, dwóch felczerów, ksiądz, panna Aneta... Nie dali rady! Ot go i pochowamy teraz! Powiedz co, Marku, czyś oniemiał?
— Albom kiedy co gadał? — zamruczał Czertwan.
— Nieboszczyk twój ojciec takim był. Nie gadał, a żywot cały cicho pracował. Naturę ci swoją dał. Nie ustaniesz i ty w trudzie, jak i on, i nad wszystko wyrośniesz! Oj, znam ja cię, znam, mój ty chłopaku kochany! — szepnęła łagodnie panna Aneta, wstając.
Raz jeszcze objęła głowę Marka i przycisnęła do piersi swej poczciwej, potem otarła oczy i rzekła:
— O biedzie swej zamilczmy, bo mniejsza, niż ta, w tej chacie. Idźcie, dobrodzieju, z Markiem, ubierzcie tego biedaka w świąteczne szatki, a ja mu w sieni uścielę posłanie; chłopaki mi pomogą.
Skinieniem wywołała młodzież z izby. Wysunięto tapczan, nakryto go kilimkiem, jeden ruszył po światło, drugi po deski na trumnę.
Marta leżała osłabła, jęcząc głucho, na ziemi. Tak im ta noc zeszła.
Pierwsze promienie słońca weszły do sieni Grala i cicho objęły jasnością katafalk. Ubrany odświętnie, prosty, wyciągnięty, młody, leżał i uśmiechał się wciąż. Popalona jego twarz wypiękniała tym wyrazem, w złożonych rękach trzymał drewniany krzyżyk, a zdala, po rosie, wołały go dzwony kościółka, te same, co mu biły na chrzest i wesele, stare znajome, i na cmentarzysku czekał nań grób w żółtym piasku i krzyżyk sosnowy! A on się uśmiechał...
Przed progiem Marek z Downarem heblowali białe deski na domowinę ostatnią. Ragis na wieku już gotowem wyrzynał niekształtne litery, panna Aneta szyła mu poduszkę do tej pościeli z wiórów. Marta płakała bezustannie.
Na głos dzwonów schodzili się sąsiedzi. Z uszanowaniem, z głową odkrytą, odwiedzali go. Był dnia tego najstarszym w zaścianku. Doczekał chwili, że po nim płakała żona, żałowali znajomi, chwalili najobojętniejsi, a Czertwan sam na niego pracował, jak wyrobnik. Nie dziw, że się tak błogo uśmiechał!
Ludzie, wychodząc, otaczali Marka, ciekawi, czy też się zmienił choć trochę, ale on od smutnej swej roboty oczu nie podnosił i ledwie odpowiadał na przyjazne słowa. Może, wedle swego zwyczaju, nie słuchał, zajęty czemś innem? Pochylony, z włosami, zakrywającymi pół twarzy, heblował deski.
— Pan już wrócił? — zabrzmiał mu nagle znajomy głos.
Zatrzymał się. Do Julki Nerpalis wyciągnął spracowaną dłoń.
— Dziękuję pani za ratunek! — rzekł.
— Nie na wiele się przydał! Szkoda mi pana serdecznie! Hanka aż zapuchła od płaczu. Pani Czertwan zamknęła ją w domu za karę, że biega, jak ulicznik, na widowiska! Naturalnie, cytuję nie swoje słowa. Ładne widowisko, niema co mówić! Kupa rumowisk z takiej pracy, a tu z człowieka w sile wieku garść próchna! Widowisko istotne!
Aż pokraśniała poczciwa dziewczyna i mówiła po chwili dalej:
— Panna Orwid mówiła mi, że zasnąć nie może. Szlachetna to dusza! Choć nie płacze, ale znać, że dotknięta mocno pańską niedolą. Nawet pan Marwitz chodzi osowiały. Stracił w pożarze faworyty i skórę na rękach. Ratował dla Hanki szpaka i kosa.
— I pani uratowała źrebaka! — wtrącił, nie przestając roboty.
— Nie ja sama. Panna Irena posłyszała rżenie w stajence. Zapomniano o nim. Otworzyliśmy drzwi, nie chciał wychodzić, poszłyśmy tedy do środka i siłą go wydostałyśmy. Potem budynek zaraz się zawalił. Najlepiej sprawił się ten ospowaty parobek. Żyda złapał, jak się przekradał ogrodami. Znaleziono przy nim butelkę nafty, zapałki i gałgany. Wyznał ze strachu, że mu kupiec leśny dał za tę robotę dziesięć rubli. Wtedy to, panie, nastała okropna scena. Nie widziałam nigdy takiego przeistoczenia w jednej chwili, jak na twarzy pana Marwitza i owego parobka. Jeden zzieleniał i ochrypłym głosem wołał: lynch, lynch!, a chłop tak się rozwścieklił, że wlókł Żyda prosto w ogień. Zęby wyszczerzył, oczy mu zaszły krwią, i krew, zdawało się, wytryśnie mu z każdej blizny po ospie! Żeby nie Hanka, wymierzonoby doraźnie sprawiedliwość, ale ona zaczęła błagać pana Marwitza i wołać pana Ragisa! Czterech ludzi ledwie wydarło ofiarę z rąk parobka. Potem nic już robić nie chciał: siadł i płakał, jak bóbr!
— Czemu tego nie powstrzymali? — zauważył z goryczą, wskazując na głowę umarłego.
Julka obejrzała się ostrożnie i zniżyła głos:
— Mnie się zdaje, że on sam śmierci szukał, bo można było jeszcze wyskoczyć, gdy belki zaczęły trzeszczeć. Powiadają, że on oddawna czekał okazyi. Kto wie?
— Kto wie?... — powtórzył Marek, biorąc w rękę piłę.
Przypasowali deski, zaczęli je zbijać. Młoty stukały monotonnie, z cicha.
— Pan i stolarz? — zauważyła Julka.
— Za młodu z ochoty się poduczyłem i dobrze, bo to stary zwyczaj, żeby umarłemu nie obcy, lecz najbliżsi klecili trumnę. On rodziny nie ma.
— Swój lepiej zrobi, wygodniej pościele! — zauważył Downar.
— A gdzież żona?
— Płacze — rzekł lakonicznie Marek.
Młody szlachcic znowu się wmieszał do rozmowy:
— Za życia on płakał, a ona się śmiała, a śmierć to wszystko obraca na opak.
Wtem turkot się rozległ na ulicy. Spojrzeli wszyscy. Z malutkiego powoziku, założonego parą ślicznych koni, wysiadła Irenka Orwidówna, sama, bez Clarka. Czarno była ubrana i dużo bledsza niż zwykle. Julka, Ragis i panna Aneta rzuciły się żywo na jej spotkanie; jeden Marek się nie ruszył i tylko, gdy przechodziła, ukłonił się głęboko. Weszli za nią wszyscy do zwłok i w tej chwili Downar rzekł:
— A gdzież to, Czertwanie, bijecie ten ćwiek? Toż tam już dwa wbite?
Po dość długiej modlitwie wyszli wszyscy i otoczyli kołem Marka. Irenka popatrzała na trumnę i rzekła:
— Wstyd panu, panie Czertwan! Ten, co tam leży, uśmiechnięty jakiś, wesół, daleko pogodniejszy od pana!
— Uśmiecha się! — pokiwała głową panna Aneta — jest racya, moja śliczna panienko! Duszę jego anielską Bóg za pokutę włożył w nędzne ciało, więc ciągle się skarżyła i płakała... A wychodząc na swobodę, z radości musnęła po licach skrzydłem, i ot po niej znak taki jasny pozostał.
Na to określenie Julka uśmiechnęła się mimowoli. Downar otworzył szeroko usta i oczy, Ragis ramionami ruszył. Tylko Marek niczem nie objawił wrażenia, a Irenka zauważyła:
— Jabym rada zobaczyć to u pana Czertwana przed śmiercią jeszcze... Ejże! mnie się zdaje, że pan powinien weseleć i rość po każdej biedzie...
— Tak to i będzie! — potwierdziła ciotka. — Jeszcze on urośnie, nad wszystkich wyrośnie! Będzie możny pan, i wielki, i szczęśliwy! Dola buduje się na klęskach!
Coraz więcej ludu napływało. Kobiety zaczęły zawodzić, wedle obyczaju; ścisk się robił na podwórzu.
— Chodźmy stąd — rzekła Julka — trumna prawie gotowa. Zabiorę Marka, stryj mnie z tem przysłał. Może pan tymczasem przyjmie na plebanii gościnę. To, co ocalało w pożarze, już tam zwieziono. Chodźmy!
Ostatnie ćwieki wbito w deski; ukończyli cieśle swe dzieło i ustawili pod ścianą.
— Dziękuję pani! — rzekł Marek — nie czas gościć. Pogorzelisko trzeba uprzątnąć, za drzewem się obejrzeć, na jezioro wieczorem pojechać. Chrzestny niech idzie do proboszcza o pogrzeb się umówić i wypocząć nieco. Mnie się nie chce ani wczasu, ani jadła! I cioci warto odetchnąć...
— Ja się tu zostanę, Mareczku; jeślim ci niepotrzebna, z niebogą tą posiedzę. Tyle tu roboty i troski, a ona jedna!
— Chodźmy tedy na pogorzelisko, panie Czertwan! — zawołała Irenka. — Mamy, dzięki Bogu, lasy pełne drzewa! Odbuduje pan rychło!
— Za co? — pomyślał, idąc za nią. — Ostatnimi czasy robota polowa, reperacya młynów, wypłaty Kazimierzowi, Hance, macosze, proces o dąbrowę wyczerpały jego zasób. Miał zaledwie marną sumę!
Ragis z Julką szli opodal. Obejrzała się na nich i, zniżając głos, rzekła prosząco:
— Czy pan się nie obrazi na mnie, gdy go o coś poproszę? Mnie się zdaje, że połowa natury pana składa się z monstrualnej dumy i hardości, a druga połowa z zaciętości strasznej, żeby milczeć i niczego nie okazać! Ja wiem wiele o panu, i czasem mi okropnie żal pana, a czasem gniewam się istotnie! Po co się męczyć bez racyi, bez potrzeby? Och, warto pańską duszę w ogień włożyć, a potem kuć na inną formę, bo stara jest nieludzką w swej zaciekłości!
Nic nie odrzekł, błądząc wzrokiem po ziemi.
— Czemu pan milczy i wobec mnie? Jam panu tak życzliwa, z całego serca! Mnie pan swym spokojem nie oszuka! Ja wiem, że za nim w duszy pana wre męka i piekło!
Zadrżało mu ramię. Nieufnie oczyma przez sekundę spoczął na jej oczach i po chwili niewyraźnie odparł:
— Piekło — nie! Męka nie jedno z potępieniem!
W źrenicach rozsypały się złotawe skierki.
— Po co się męczyć napróżno? Nie pomoże panu milczenie! Kto zechce zrozumieć, zrozumie! Nie zwalczy pan jednej rzeczy, nigdy!
Poczerwieniał, i kurcz bólu drgnął mu na licach, jakby dotknęła ciężkiej rany.
— Uchowa mnie przed nikczemnością Bóg miłosierny i ojciec nieboszczyk w niebie! Jeszczem ja przed niczem nie uległ, co grzeszne!
Brwi jej się zbiegły groźnie.
— Nie rozumiemy się, panie! To, co ja myślę, nie jest ani grzechem, ani nikczemnością, i dlatego właśnie złamie pana, bo wielkie i dobre.
— Nie stoimy narówni, i rzecz każda inne ma lica dla mnie i dla pani — odezwał się po chwili namysłu.
Ragis z Julką dopędzili ich: stali nad zgliszczami.
Stary wszedł między rumowiska i zwrócił się do Marka:
— Bocianięta z gniazdem spadły w płomienie; widzisz, jak stare krążą nad nami? A w tym popiele Igiełko mój się upiekł! Nic nie zostało!
Marek postąpił parę kroków i butem rozrzucał zwęglone resztki chaty. Nagle coś mu zadźwięczało pod nogą, schylił się i z żużli tych podniósł osmalony przeddmiot.
— Zostałeś ty jeden! — I cały! — zawołał półgłosem z wybuchem głębokiego wrażenia.
Był to rycerz czarny, z blachy rżnięty. Płomień go odstąpił, nie tknął najmniejszego rysu. Nie zmieniony, pędził na swym rumaku z mieczem w prawicy, z tarczą u ramienia. Julka podskoczyła naprzód.
— Nasz
Uwagi (0)