Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Mary Lennox, małej Angielki wychowanej w Indiach, sympatycznym dzieckiem, jednak nawet ona nie zasłużyła na los, jaki ją spotkał.
Jej rodzice zmarli podczas epidemii cholery, a ona sama została wysłana do Anglii, do nieznanego wuja, Archibalda Cravena.Od tej chwili życie Mary ma się toczyć w scenerii niczym z powieści grozy: Misselthwaite Manor to ponura posiadłość otoczona wrzosowiskami, w domu czasem rozbrzmiewają krzyki i płacz, a najpiękniejszy z ogrodów jest otoczony murem. Dziewczynka w tym pozornie mrocznym otoczeniu odnajduje jednak przyjazne dusze i sama zaczyna się zmieniać. Szczególnie od chwili, gdy pewien mały ptaszek pokaże jej drogę do klucza i ukrytych drzwi do zamkniętego ogrodu. A to dopiero pierwsza z tajemnic.
Tajemniczy ogród to jedna z najbardziej znanych powieści Frances Hodgson Burnett. Doczekała się wielu ekranizacji, m.in. w reżyserii Agnieszki Holland w 1993.
- Autor: Frances Hodgson Burnett
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett
— Niech panienka idzie się położyć — rzekła. — Jeżeli panicz nie jest zanadto poruszony, to zaraz zaśnie. A potem i ja się tu obok położę!
— Chciałbyś, żebym ci zaśpiewała tę pieśń, której mnie nauczyła Ayah? — szeptem spytała Mary chłopczyka.
Przyciągnął lekko jej rękę ku sobie i zmęczone, błagalne spojrzenie zwrócił na nią.
— Och, dobrze! — odrzekł. — To taka słodka melodia. Zasnę zaraz z pewnością.
— Ja go uśpię — rzekła Mary do ziewającej wciąż pielęgniarki. — Możesz odejść, jeśli chcesz.
— Dobrze — odparła tamta z uczuciem ulgi. — Jeśli panicz za pół godziny nie uśnie, to proszę mnie zawołać.
— Doskonale! — powiedziała Mary.
Pielęgniarka śpiesznie opuściła pokój, a skoro tylko wyszła, Colin znów Mary przyciągnął za rękę.
— O mało się nie wygadałem — powiedział — alem się w czas zatrzymał. Nie mogę mówić, chciałbym zasnąć, ale mówiłaś, że masz mnóstwo ładnych rzeczy do opowiadania. Czy... czy nie znalazłaś może jakiego śladu wejścia do tajemniczego ogrodu?
Mary spojrzała na jego biedną, drobną, zmęczoną twarzyczkę, na oczy zapuchnięte i serce jej wezbrało żalem.
— Ta-a-ak — z wolna odrzekła — zdaje mi się, że jestem na tropie. Jeśli zaś teraz uśniesz, to ci jutro wszystko powiem.
Ręka mu drżała.
— Och! Mary, Mary! — zawołał. — Gdybym tam mógł się dostać, to myślę, że bym żył! Czy zamiast śpiewać mi piosenkę Ayah, nie mogłabyś mi po cichu opowiedzieć, jak sobie wyobrażasz, że on wygląda wewnątrz, tak jak mi mówiłaś za pierwszym razem. Jestem pewny, że mnie to uśpi.
— Owszem — odparła Mary. — A teraz zamknij oczy.
Colin oczy przymknął i leżał zupełnie spokojnie, ona zaś trzymała go za rękę i poczęła mówić wolno i bardzo cicho:
— Myślę, że tak długo był sam, że się tam wszystko rozrosło w cudny gąszcz. Myślę, że róże musiały się piąć, piąć i piąć po gałęziach, drzewach, murach, a nawet pełzać po trawie, tak że ich gałązki utworzyły, jakby szarą zasłonę z mgły. Niektóre z nich pousychały, lecz dużo jest żywych i w lecie będzie powódź i całe fontanny róż. Myślę, że ziemia tam pełna krokusów, narcyzów, pierwiosnków, irysów, które w ciemnej ziemi pracują i zaczynają kiełkować. Wiosna już się zaczęła na dobre, być więc może... być może...
Łagodna monotonia głosu uciszała go stopniowo. Spostrzegła to i ciągnęła dalej:
— Być może, że już widać je przez trawę... może już są całe gniazda purpurowych i żółtych krokusów. Może już listki poczynają pękać i rozwijać się... a może... może szarość gałązek zamieniać się zaczyna na zielony welon gazowy... i pnie się... pnie się na wszystko. A ptaszki przylatują przyglądać się tym cudom, albowiem jest tam tak zacisznie i tak bezpiecznie. A może... może... może... — dodała zupełnie cicho i wolniusieńko — może gil znalazł samiczkę i gniazdko sobie zakłada...
I Colin zasnął.
Mary oczywiście nie obudziła się wcześnie następnego dnia. Spała długo, albowiem zmęczona była bardzo, Marta zaś, przynosząc jej śniadanie, opowiedziała, że Colin jest zupełnie spokojny, lecz chory i ma gorączkę, co zwykle bywało, gdy się wyczerpał krzykami i płaczem. Mary wolno spożywała śniadanie, słuchając.
— Panicz mówił, że prosi, żeby panienka poszła do niego, jak tylko będzie mogła — mówiła Marta. — Aż dziwnie, jak sobie panienkę upodobał. To pewnie po tej ostatniej nocy, co? Nikt inny nie byłby śmiał tak z nim postąpić. Biedny chłopiec! Tak go zepsuli, że już Święty Boże nie pomoże. Matka mówi, że najgorsze dla dziecka to jest, jak zawsze ma swoją wolę albo jak jej nigdy nie ma. A nie wiadomo, co gorsze. Ale panienka to się też nie najgorzej potrafi złościć! A panicz mówi, jakem do pokoju weszła: „Proszę cię, zapytaj pannę Mary, czy nie zechciałaby przyjść porozmawiać ze mną”. Niech no panienka pomyśli: panicz, mówiący „ proszę ”. Pójdzie panienka?
— Wpierw pobiegnę zobaczyć Dicka — odparła Mary. — Albo nie; najpierw pójdę odwiedzić Colina i powiem mu... już wiem, co powiem — dodała w nagłym natchnieniu.
Miała kapelusz na głowie, gdy w pokoju stanęła, i Colin przez sekundę doznał uczucia rozczarowania. Leżał w łóżku, twarz miał przerażająco bladą, a wielkie sine kręgi pod oczyma.
— Cieszę się, że przyszłaś, — wyrzekł. — Głowa mnie boli i wszystkie kości, bo jestem bardzo zmęczony. Czy idziesz gdzie?
Mary podeszła blisko i oparła się o łóżko.
— Nie zabawię długo — rzekła. — Idę do Dicka, ale zaraz wrócę. Colin, wiesz? Coś wiadomo o ogrodzie!
Twarzyczka mu pojaśniała i zaróżowiła się lekko.
— Och! Naprawdę? — zawołał. — Całą noc mi się o nim śniło. Słyszałem, jak mówiłaś, że się szarość w zieleń przemienia, i śniłem, że stoję w miejscu przepełnionym małymi, drżącymi, zielonymi listeczkami, a wszędy były ptaszki w gniazdkach i wyglądały tak słodko i mile. Będę teraz sobie o tym myślał, dopóki nie wrócisz.
W pięć minut potem była już Mary z Dickiem w ogrodzie. Lisek i kawka były z nim znowu i tym razem przywiódł jeszcze dwie oswojone wiewiórki.
— Dziś przyjechałem na swoim koniku — mówił. — Poczciwe zwierzątko ten mój Skoczek! A tych dwóch łobuzów przyniosłem w kieszeniach. Ta tutaj nazywa się Orzeszek, a ta oto Łupinka.
Gdy powiedział „Orzeszek”, jedna z wiewiórek wskoczyła mu na prawe ramię, gdy zaś „Łupinka” — druga wdrapała się na lewe.
Gdy usiedli na trawie z Kapitanem skulonym u ich nóg, Sadzą słuchającą uroczyście na drzewie i Orzeszkiem i Łupinką węszącymi obok nich, zdawało się Mary, że nie będzie miała siły porzucić takiego uroczego towarzysza; wszakże gdy zaczęła opowiadać, spojrzenie w zabawną twarz Dicka zmieniło jej myśli. Widziała jasno, że chłopcu żal Colina bardzo — więcej niż jej. Spojrzał na niebo i rozejrzał się dokoła.
— Niech panienka posłucha ptaszków. Cały świat zdaje się być ich pełny: ich świergotu i śpiewu — mówił. — Proszę popatrzeć, jak przelatują, posłuchać ich nawoływań. Jak wiosna idzie, to zdaje ci się, że cię cały świat woła. Listki się rozwijają... może je panienka widzieć. A ten zapach! — mówił, ruszając swym zadartym nosem. — A ten biedak tam leży i leży zamknięty, i widzi tak mało, że tylko myśli i myśli o różnych rzeczach, które mu łzy wyciskają z oczu. Niech będzie co chce, musimy go tu wydostać. Niech patrzy, słucha, wącha to cudne, świeże powietrze, niech się w słońcu wykąpie. I nie zwlekajmy z tym.
Gdy bywał bardzo czymś pochłonięty, zwykł był mówić swą specjalną yorkshirską gwarą, choć zwykle uważał na siebie, by go Mary mogła lepiej rozumieć. Lecz Mary lubiła tę gwarę i usiłowała nawet przyswoić ją sobie. I teraz popróbowała swych sił.
— Nie zwlekajmy z tym — powtórzyła, przekręcając zabawnie wyrazy na sposób Dicka. — Powiem ci zaraz, co najpierw musimy zrobić — ciągnęła dalej, a Dick się uśmiechał. — On cię bardzo polubił z mojego opowiadania. Chciałby cię poznać, a także Kapitana i Sadzę. Gdy teraz do domu wrócę, to go spytam, czy możesz jutro rano przyjść do niego i przyprowadzić swoje zwierzątka... a potem, niedługo, gdy już będzie więcej listków i pączków wiosennych, to go wydostaniemy koniecznie, ty będziesz popychał jego fotel na kółkach i przywieziemy go tutaj i wszystko mu pokażemy.
Mary dumna była, gdy skończyła mówić, bowiem pierwszy raz wypowiedziała tak dużo tutejszą ludową gwarą.
— Musi panienka pomówić tak samo z paniczem — zachichotał Dick. — Uśmieje się, a dla chorych to śmiech najlepsze lekarstwo. Matka mówi, że pół godziny śmiechu i wesołości od samego rana, to może od najgorszej choroby ustrzec.
— Jeszcze dzisiaj, zaraz teraz, przemówię do niego tak jak ty — odparła Mary.
Ogród tymczasem rozwinął się na tyle, że co dnia się zdawało, iż jakaś dobra wróżka laseczką czarodziejską wyczarowuje cuda z ziemi i gałązek. Ciężko było stąd odchodzić, tym bardziej, że Orzeszek wdrapał się Mary na sukienkę, zaś Łupinka gramoliła się na pień jabłoni, pod którą siedzieli, i patrzyła na dziewczynkę pytająco. Wróciła jednakże do domu, a gdy usiadła blisko obok łóżka, Colin począł wąchać, jak Dick, choć nie z takim jak on doświadczeniem.
— Pachniesz jak kwiaty i świeżość — zawołał radośnie. — Czym tak pachniesz? To chłodne, gorące i słodkie równocześnie.
— To wiatr z wrzosowiska — odparła Mary. — A pachnę tak jeszcze od siedzenia w trawie pod drzewem z Dickiem, Kapitanem, Sadzą, Orzeszkiem i Łupinką. Wiosna tak pachnie ślicznie i ziemia, i słońce.
Mówiła to szeroko, rozwlekle, gwarą, którą trzeba słyszeć, by zrozumieć, jak zabawnie brzmi. Colin począł się śmiać.
— Co ty robisz? Nie słyszałem nigdy mowy takiej w twoich ustach. Strasznie zabawnie.
— Daję ci próbkę mowy Dicka: gwary yorkshirskiej — odpowiedziała Mary tryumfująco. — Nie umiem mówić tak ładnie jak Dick i Marta, ale zawsze się już trochę poduczyłam. Czy ty mię rozumiesz? Właściwie to wstyd, przecieżeś tu urodzony i wychowany!
Potem zaś poczęła się śmiać i śmiali się oboje tak serdecznie, że się opanować nie mogli — aż pokój śmiechem ich rozbrzmiewał, tak że gdy pani Medlock otworzyła drzwi, cofnęła się śpiesznie w korytarz i poczęła nasłuchiwać zdumiona.
— Jak Boga mego kocham! — mówiła do siebie. — Niesłychane rzeczy! No i kto by to był myślał!
A tymczasem tyle było do mówienia! Zdawać by się mogło, że Colinowi nigdy nie dosyć było opowiadania o Dicku i Kapitanie, i Sadzy, i Orzeszku, i Łupince, i o koniku, który zwał się Skoczek. Mary pobiegła z Dickiem do lasu, by go zobaczyć. Był to mały, kudłaty pony z wielką grzywą, zwieszającą mu się na senne oczy, miłym pyszczkiem i ruchliwymi, aksamitnymi nozdrzami. Właściwie był on chudy, boć żywił się trawą stepową jedynie, lecz taki był sprężysty i muskularny, jakby drobne jego nóżki ze stali były zrobione. Podniósł głowę i lekko zarżał, skoro tylko ujrzał Dicka, przydreptał do niego i głowę na ramieniu mu oparł; Dick powiedział mu coś na ucho, Skoczek zaś odpowiadał rżeniem, parskaniem i sapaniem wielce zabawnym. Dick kazał mu podać Mary przednią nóżkę i pocałować ją w twarz swym aksamitnym pyszczkiem.
— Czy on naprawdę rozumie wszystko, co mówi Dick? — spytał Colin.
— Zdaje się, że rozumie — odpowiedziała Mary. — Dick mówi, że z każdym stworzonkiem można się zrozumieć, jak się jest jego przyjacielem naprawdę. Ale trzeba być właśnie naprawdę przyjacielem.
Colin chwilkę leżał bez ruchu i zdawało się, że się na ścianę zapatrzył — lecz Mary wiedziała, że rozmyślał.
— Chciałbym bardzo być przyjacielem zwierząt — powiedział wreszcie. — Ale nie umiem. Z nikim nigdy nie byłem w przyjaźni — nie znoszę ludzi.
— A mnie znosisz? — zapytała Mary.
— Owszem, znoszę — odparł. — To bardzo zabawne, ale ciebie, to ja nawet bardzo lubię.
— Ben Weatherstaff powiedział, że jestem podobna do niego — rzekła Mary. — Mówi, że mamy zupełnie równie nieprzyjemne charaktery. Mnie się znów zdaje, że i ty jesteś do niego podobny. Wszyscy troje równi sobie jesteśmy: ty i ja, i Ben Weatherstaff. On mi wtenczas powiedział, że taki mamy nieprzyjemny wyraz twarzy, jak i charakter i dlatego aż przykro na nas spojrzeć. Ale ja na przykład wcale nie czuję się taka nieprzyjemna, odkąd poznałam gila i Dicka.
— Czy masz czasem uczucie, że nienawidzisz ludzi? — spytał Colin.
— Owszem — odparła Mary szczerze. — Byłabym cię na pewno nie cierpiała, gdybym cię była poznała przed gilem i Dickiem.
Colin drobną swą, chudą rączkę wyciągnął i dotknął jej ramienia.
— Mary — rzekł — chciałbym, żebym nigdy nie był powiedział o tym wyrzuceniu stąd Dicka. Nienawidziłem cię, gdyś powiedziała, że on jest anioł, i wyśmiewałem się z ciebie, ale myślę, że może z niego naprawdę anioł.
— Bo tak naprawdę, to może ja głupstwo wtenczas powiedziałam — przyznała Mary otwarcie — bo jak na anioła to on ma zanadto zadarty nos, za szerokie usta, zanadto połatane ubranie i zanadto mówi gwarą, ale jednak, gdyby w Yorkshire był anioł i mieszkał na wrzosowisku, gdyby był taki yorkshirski anioł, to myślę, że rozumiałby mowę kwiatów i wiedziałby, jak je hodować, i umiałby przemawiać do zwierząt tak, jak Dick, a one wiedziałyby, że jest ich przyjacielem naprawdę.
— Wzrok Dicka wcale nie byłby mi przykry — rzekł Colin — bardzo go pragnę zobaczyć.
— Cieszę się, że to mówisz — odparła Mary — bo widzisz... bo...
Uprzytomniła sobie teraz zupełnie nagle, że nadeszła chwila stosowna. Colin zaś czuł, że coś teraz się wydarzy.
— Bo co? — dopytywał gorliwie.
Mary była taka wzruszona, a taki ją jednocześnie lęk ogarnął, że wstała z krzesła, podeszła do Colina i obie ręce jego ujęła w swoje.
— Czy mogę ci zaufać? Zaufałam Dickowi, bo nawet ptaszki mu ufają. Czy mogę więc zaufać tobie na pewno, tak zupełnie na pewno? — pytała błagalnie.
Twarzyczka
Uwagi (0)