Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖
Luty 1904 roku. W salonie baronostwa Niemenów odbywa się wielkie przyjęcie, w którym uczestniczy warszawska inteligencja i arystokracja.
Zgromadzeni oglądają występy artystyczne, tańczą, flirtują i prowadzą rozmowy o polityce i ideologii — wśród rozmówców znajdują się konspiratorzy lewicowi i prawicowi. Elementem, który wzbudza niepokój i tajemniczy nastrój jest kukła murzyna stojąca w rogu salonu. W trakcie przyjęcia przychodzi także informacja o wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej. Ostatnia część powieści wyprowadza bohaterów na ulice Warszawy…
Oziminia Berenta to powieść, która powstała w 1911 roku. Jest swoistym komentarzem, podsumowaniem nastrojów rewolucjnych i Rewolucji 1905 roku. W treści ścierają się ideologie, jednak nie wypowiada ich narrator, tylko prezentują poszczególni bohaterowie. Ozimina jest również skarbnicą odwołań do innych motywów literackich — literaturoznawcy przede wszystkim wskazują na jej korespondencję z Weselem Stanisława Wyspiańskiego. Zauważa się w jej budowie wiele cech dramatu, a także cechy powieści polifonicznej. Wacław Berent to powieściopisarz okresu modernizmu. Znany przede wszystkim jako autor Próchna, Oziminy i Diogenesa w kontuszu.
- Autor: Wacław Berent
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent
A potem, ledwo tamci wszyscy po pokojach się rozeszli, w jej rozkołysane zmysły i targniętą wyobraźnię rzucona żagiew; potem tamta chwila, która przypominała się tylko mrozem przerażenia.
To jedno pozostało w pamięci: jego dusza słaba, roztargana tu już wniwecz, i ciało bezduszne, wywlekane na wojnę daleką. I ona sama powalona pod spojrzeniem tej kukły Murzyna... Podczas gdy za oknem grzmiała równocześnie jakaś surma mosiężna i śpiew jak wicher: tak się młode obce życie hardo obwoływało tam...
Zaś potem, sama nie wie, jak trafiła za progi: w te labirynty półek z książkami niby ściany katakumb, w pyłu i pleśni woń i ponure jak w grabarni ociążenie piersi. Na czole rozpalonym Wandy dłoń chłodna, a przed oczami ta głowa graniasta pod bandażem, ta wiecha włosów, które osiwiały hen, daleko. I opowieść tamta... I to milczenie wraz z płaczem uparcie w piersiach trzymane: do pyłu i pleśni starych książek domieszany, ostry, całą duszę jakby oczadzający zapach krwi!...
A potem — to, co u Leny było: Oli oczy straszne i jej bełkoty wtedy. Dalej, zapadłe mimo wszystko na dno duszy słowa Woydy, powtarzane ustami Leny. Wreszcie tej struny pęknięcie zgrzytliwe w fałsz kobiecy, niosący już tylko przypomnienie tych diabłów, co poobsiadały wieże kościołów.
Dłonie bezradne poczęły znów ściskać czoło i twarz całą. A ta rysa niestatku na policzkach dała się znów wyczuwać na obliczu jak ból: nadmiar życia wrył się w twarz młodą stygmatem męki nieomal...
Z gardłem ściśniętym, w swych myślach zbłąkana rychło zupełnie, wciskała głowę bezradną w splecione ramiona.
Aż póki nie poczuła na nich czyichś potrąceń gwałtownych. Podniósłszy oczy, ujrzała nad sobą starca wspartego szeroko na kijach i głowę jego suchą, wychyloną zdziwieniem na długiej szyi. Nad coplami172 wąsów, w dziobie twarzy zgrzybiałej żarzyły się źrenice drobne na szarych, zamąconych starością białkach, niby żużle w popiele. A spoglądały te oczy tak przenikająco, że mimo woli przysłoniła się od nich dłonią.
— Co ci! — mruknął krótko i trącił ją swym kijem. — Czemuś tu? Mów!
Zamierzała powstać z klęczek, lecz w zachwianiu się nagłym sięgnęła jego kolan i uwisła na nich. I już sama nie wiedząc, co i dlaczego to czyni — chyliła głowę jeszcze niżej...
— Co ty?!
Przez nią w swych ruchach obezwładniony i w zdumieniu jakby stężały, stał tak cierpliwie czas jakiś. Po długiej dopiero chwili znów ją kijem trącił: usuwał od siebie. Przysiadł z trudem na kanapie i w swą żylastą rękę ujął ją z tyłu za głowę tak mocno, że trzymał ją nieruchomo przed oczami. I znów sama nie wiedziała, dlaczego tak przytakiwać musi całym wejrzeniem coraz to bledszej twarzy. Zagniewały się brwi jego: pytał jeszcze chmurniej; wówczas spod jej powiek opadłych toczyć się poczęły łzy ciche.
Puścił wreszcie jej głowę z zacisku twardych palców, uchylił włosów na skroniach, patrzał badawczo na czoło otwarte.
— Tak! — odezwał się wreszcie. I tą zadumą wlepionego spojrzenia przylgnął do jej czoła.
Zapamiętał się w myślach starczych pod sapliwe rozchylenie ust.
Po długiej dopiero chwili podniósł kij i grożąc nim jakby poza siebie, ku pokojom:
— Tam na stołach — mówił głucho — pozostały niedopite kieliszki, resztki potraw i kwiaty powiędłe, po salonach zaduch i czad. A tu — ty! niby ten kielich nadpity, kwiat pomięty, jak ta żywa resztka, osad i męt tego ich życia... Boję się, że ten osad i męt młodością tu się nazywa!
Rozkiwała mu się głowa, słowa mrukliwe już się do własnej zadumy tylko zwracały:
— Boję się ja, że w tym męcie i osadzie sumienie ruszone tego życia będzie!... Gnuśność wszystkich zło w myślach i czuciach warzy: młodość w siły najzasobniejsza na swe biedne dole i czyny je weźmie i — rozniesie, rozwlecze po życiu.
Ocknął się z zadumy i żachnął, teraz dopiero spostrzegłszy, że dziewczyna, słów jego niewiele słuchająca, przypadła tymczasem do jego ręki.
— A jakże! — parsknął, tknąwszy ją twardym palcem w głowę. — Takiej głowinie każde słowo surowe teraz jak to księdza fukanie — i tyle jej pewno trzeba na ulgę duszy... Nie ksiądz ja! — sarkał — nie do kobiecych mi dziś przewin i kajań się. Czego innego pytałem się oczu i czoła twego. Wartości życia samego patrzałem: jaką to czarę wypełnili oni mętem swoim? I nie jedna mi twoja głowa dziś na myślach, a gromady ich całe... Bo dzwon mi dziś w głuche uszy uderzył, dzwon! — chylił się ku niej krzykliwie z kiwaniem ręki koło swego ucha — dzwon na czasy, które idą. I te nagłe myśli o życiu, o przyszłości, o was młodych postawiły, patrz, uparciej na odrętwiałe nogi, zapaliły ostatnie może jasne płomienie w tej głowie starej.
Urwało się na chwilę w oddechu ciężkim.
— A staremu nikt tu ucha nie użycza; mumią żywą uczynili, sługom w opiekę, gościom na nieme respektowanie oddali. Sam ja tu, po nocach żywy, jak ten ich upiór postypowy, gdy mnie śmierci lęk lub myśli udręka uwstrętniają łoże. Saam! — huczał jej nad uchem.
A jej się zdawało, że te oczy uwypuklają się jakoś dziwnie w tej chwili, wystawiają mętnymi białkami i, zaskoczone zadumą, patrzą zezem, jakby niewidzące w roztargnieniu myśli.
— Chciał boży przypadek, by się śmierci starczej trwoga takiej ot jętki o młode życie zadumą pytała... I kto wie: może my mamy wiele do pomówienia, do zrozumienia: my oboje. Bo, widzisz — kładł jej twardą rękę na głowie — jest dusza gromadom ludzkim wspólna, która i takie nawet dwa bieguny życia jednym czuciem wiąże. A jednej to duszy koleje: i ten ludzi dzisiejszy obyczaj, i mego długowiecznego życia utrudzona daremność.
Rozkiwała się staremu szyja, a słowa głuche w dal odeszły. Mówił już zupełnie niewyraźnie, sobie tylko, przy miękkich, jakby żujących ruchach warg. A w miarę tej mrukliwej gawędy ze sobą dygotała coraz bardziej ręka na kiju rozkołysanym.
— Wiesz ty — pochylił się do niej nagle twarzą — jakie jest w złym życiu tych ludzi zło najgorsze? Duszy w każdym zaprzepaszczanie. Bo za tym idzie niechybnie — zdrada tej wspólnej.
— Taak! — wyszeptał jej w usta prawie i ledwo w tył się nie cofnąwszy, trzymał ją tak pod zezem oczu zawsze zadumanych. — Zdrada.
Ręka z kijem wyrzuciła się znów w tył, na pokoje wskazując.
— A to jest tej zdrady nora i ognisko: cały ten ludzi obyczaj dzisiejszy!
Wmyślił się widocznie w rzeczy nazbyt wzburzające siły niedołężne, bo niespokojnym ruchem rąk obu począł odpędzać je od nabrzmiałych skroni i posiniałej w tej chwili twarzy.
„Helena!” — zaplątało się jakoś dwukrotnie imię wnuki na wargi drżące.
Lecz tym starczym instynktem samozachowawczym odpędzał się od myśli dokuczliwych jak od roju; a że nie ustępowały, postanowił wstać: gestem usuwał je od siebie, by prostować z trudem nogi, podnosić się na swe kije.
— Wiem ja — mruczał, szamocąc się z niedołęstwem swoim w postuku kijów niecierpliwym — półślepy, półgłuchy, półżywy, wiem ja, co się tu po kątach i zaciszach dzieje. Co przy stole było, małom wiedział ogłuchły w sobie. Ale co tam na ulicy niebawem było, tom widział ślepy i słyszał głuchy. I to wiem — wskazał kijem na krwawą misę w kącie. — I jacy tu goście zaglądali potem do przedpokoju. I wasze tu milczenie po opowieści wnuka słyszałem głuchy. Może to ja wam tu poniosłem tę ciszę długą: tam w głębi, za półkami zjawiony. Bo takim upiorem milczenia wałęsa mną śmierć leniwa po ciszach i zadumach, tak szpieguje mną pozostawionego życia treść.
I znowuż zadumały się te jego oczy, obiegające zezem błędnym otoczenie całe.
— I dziwna rzecz, że tutaj, zawsze tutaj tylko! jakby do tej komnaty ukrywała się zawsze, mimo woli, resztka ducha w życiu tych ludzi... Gdy się ten Woyda przed dwoma laty truł z amorów, tum go zdybał przedtem. Tutaj! — zakuł laską w ziemię. — Stamtąd, z alkowy wylazł, pod ścianą stanął, rozdygotany na twarzy bladej, mdły, ze zwisłymi ramiony: ruina woli męskiej! A oczami gorączki wodził po tych półkach, po biustach173 nad nimi, jakby się przed tymi tam rachował z życia swego. Wtedy przystąpiłem do niego i zdjąłem mu te ręce z twarzy. Wrzasnął gębą niemą, cały w bladym strachu, jakbym zza grobu do niego przystąpił... Prawieć! — odparłem — prawie! Już mnie śmierć leniwa widmem między wami czyni i widma władzę daje; każe mi się błąkać po nocach bezsennych, przed zatraceńcami marą stawać... Który chcesz przede mną co ukryć, w ucho mi to wrzeszcz, w ślepia mi z tym leź: pewno ukryjesz. I ty. I Helena także. Bo widzieć i słyszeć nie chcę! Bo gardzę! Tak, miotaj się, miotaj — honorem! A mnie w tej wzgardzie ciebie, biedny, więcej żal od rodzonej wnuki: za to ducha zaprzepaszczanie, za siebie i innych; za przyłożenie ręki do zdrady posiewu... I innych! — rozumiesz? Coć lepszego Bóg w piersi dał, nie dla ciebie to samego. I nie dla kobiety!... Bądź spokojny: za barona się nie stawię; i za kobietę nie, choć wnuka... Tak oto wszyscy wszystko — ukryć możecie przede mną. Bo wiedzieć nie chcę! Ale o czym usta wasze już milczą, o czym dusze w sobie jeszcze nie wiedzą, że w zatratę idą: tego nie ukryjesz — żaden! Bom jest, jak z uchylonej trumny spojrzenie na życie, jak patrzące sumienie naszej duszy wspólnej...
Coś odsunęło ją na klęczkach, a w piersiach zaparł się oddech. Z tego żółtego czoła nad nią, białych copli wąsów i rozgaru174 oczu osadzonych gdzieś głęboko w tej ptasiej czaszce — spoglądała na nią groza sama. A dalsze koleje Woydy tegoż wieczora stanęły jej tak jaskrawie175 w myślach, że ręce zatrzepotały się jakoś bezładnie koło głowy oszołomionej.
Ten jej odruch zdał się i starego naprowadzać na przypomnienia dalsze, bo mówił niebawem z głową zwieszoną:
— Tam, tuż obok, chodził po dywanie godzinę całą. A potem jakby w sił opadzie czy żalu już spóźnionym i popłochu nad tym, co uczynił, jął się tu jakoś skrobać do tych drzwi. I runął pod drzwiami.
Stary machnął ręką:
— I dobrze tak! Z diabłem precz!
Wydała krzyk krótki.
— Pod tą powierzchnią życia — słyszy za chwilę słowa jeszcze głuchsze — która tu ciebie jak korek niosła, ponure jest nasze życie tam, gdzie się dusza wspólna budzi, gdzie sumienie rachować poczyna. A trzeba tu dziś ludziom mocnych doli docisków, aby ocknąć w marnej bezradności duszy własnej czucie tamtej... Gorzej bywa, gdy uczuć płytkość jak ten korek na powierzchni niczym docisnąć się nie da, gdy młode życie bezduchem w te dosyty wsiąknie; wtedy i na śmierć duszy nie stanie. Dziś tu wywlekli takie młode ciało na jego wartość ostatnią: kamienia w cudzym ręku na ciśnięcie, gdzie trzeba — na dalekiej wojny pohybel.
Zatuliła się cała w dłoniach i ramionach od przypomnień tamtych.
— I dobrze tak! — słyszy z przerażeniem.
Splotły się z trudem w kłąb jeden gruzłowate palce starego.
— Dzięki ci, Boże, że nam się chwasty same pielą!
Dorwała się rzutem do tych rąk splecionych i targnęła je w dół.
— Na litość boską, nie!... Taka modlitwa to przekleństwo jest! I nie na niego tylko. I na mnie chyba? I na mnie może!
Nie dosłyszał widocznie głosu wśród łez, bo tylko te oczy pytające ku niej zwrócił i zastygł tak: choć zda się, zapatrzony, a przecie w roztargnieniu myśli niewidzący.
I mówił znów do siebie tylko:
— Patrzę ja tu od lat dziesiątek na całe hekatomby życia młodego, spalonego przez gnuśność powszechną ogniem swej żywotności!... Jestże gdziekolwiek jeszcze na świecie życie takie, gdzie między tymi dwiema: zdradą i ofiarą w duchu i czynie nic nie wyrasta, nic nie dojrzewa? Wszystko samo się niszczy, samo się piele...
Ruszył z miejsca w kijów postuku i szamotaniu się ciała za nimi. I tak się kołatał czas jakiś po pokoju. Aż póki nie zatrzymał się nagle przed misą w kącie i gąbką w niej krwawą. I stanął nad nią z zezem oczu zadumanych.
— Po co? — parsknął z urągiem. — Kwoli176 czemu? Nijak, tylko do resztek potraw, wina i kwiatów pomiętych na stołach, do czadu i zaduchu po ciżbie dosytniej, do mętu i osadu w duszach młodych — jeszcze i to: starym bogom ofiara po uczcie, która była... Toczy wam ten ludzi obyczaj dzisiejszy ciepło życia młodego z żył serdecznych — toczy po próżnicy! Płonki wy wszyscy z ziarna życia, jakie było, a gleby i powietrza, jakie są. I pomyśleć trwoga bierze: która płonka w życie zasobniejsza, ta
Uwagi (0)