Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖
Jedna z najlepszych powieści Conrada, zarazem jedyna rozgrywająca się nie na odległych i egzotycznych morzach, wyspach i lądach, lecz w samym sercu cywilizacji epoki pary i stali — w wiktoriańskim Londynie. Z powodu poruszanej tematyki w XXI wieku na nowo zyskała sobie żywe zainteresowanie.
Za sprawą realizowanej przez anarchistów „propagandy czynem” pod koniec XIX stulecia Europa i Ameryka stały się widownią spektakularnych zamachów. W ciągu jednej dekady z rąk anarchistów zginął prezydent Francji, premier Hiszpanii, cesarzowa Austro-Węgier, król Włoch, prezydent Stanów Zjednoczonych. Lecz opinię publiczną bardziej szokowały terrorystyczne zamachy bombowe przeprowadzane w budynkach rządowych, w teatrach, kawiarniach, ułatwiane przez świeży wynalazek Nobla: dynamit. Rozmowa o zagadkowym zamachu imigranta-anarchisty, zamachu na symbol, zainspirowała Conrada do napisania dramatu psychologicznego, w którym sensacyjna, polityczno-kryminalna intryga staje się okazją do przenikliwej analizy pobudek i namiętności stojących za aktami przemocy.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Po co czekać na moją śmierć? Wszystko, co tu zostawiam, jest odtąd twoją własnością, moje dziecko.
Winnie, już w kapeluszu, stała bez słowa za plecami matki, poprawiając kołnierz jej płaszcza. Wzięła torebkę, parasol; twarz jej była nieporuszona. Nadeszła chwila, kiedy trzeba było wydać trzy szylingi i sześć pensów na jazdę dorożką, zapewne ostatnią w życiu jazdę matki pani Verloc. Wyszły przez sklep na ulicę.
Oczekujący ich wehikuł mógł być symbolem przysłowia: „Rzeczywistość bywa okrutniejsza od karykatury”, gdyby takie przysłowie istniało. Za cherlawym koniem pełzła na chwiejnych kołach stołeczna dorożka, a na jej koźle siedział dorożkarz kaleka. Ta ostatnia okoliczność wywołała pewien zamęt. Matka pani Verloc spostrzegła żelazne narzędzie w kształcie haka wystające z lewego rękawa dorożkarza i nagle straciła bohaterską odwagę, którą odznaczała się tymi dniami. Niepodobna przecież powierzyć się takiemu dorożkarzowi. „Jak myślisz, Winnie?” Zaczęła się wahać. Dorożkarz jął się gwałtownych wymówek, które brzmiały jakby je wyszarpywał ze zduszonego gardła. Pochylony na koźle, szeptał z tajemniczym oburzeniem: „O cóż pani chodzi? Jak można tak człowiekowi ubliżać?”. Jego ogromna, nieumyta twarz gorzała purpurą na błotnistym tle ulicznej perspektywy. „Czy bym miał pozwolenie na jazdę — pytał z gniewem — gdybym...”
Miejscowy policjant uspokoił go przyjaznym spojrzeniem i zwracając się do obu kobiet, rzekł bez zbytniego szacunku:
— On jest dorożkarzem już od dwudziestu lat. Nie słyszałem nigdy, aby mu się zdarzył jakiś wypadek.
— Wypadek! — rozległ się donośny, pogardliwy szept dorożkarza.
Zaświadczenie policjanta rozstrzygnęło kwestię. Skromne zbiegowisko siedmiu osób, przeważnie małoletnich, rozproszyło się. Winnie wsiadła za matką do dorożki. Stevie wdrapał się na kozioł. Jego otwarte usta i strapione spojrzenie świadczyły o głębokim przejęciu się tym, co się działo.
Na wąskich ulicach Winnie i jej matka orientowały się w szybkości jazdy według bliskich domów, których fronty sunęły w tył powoli i chwiejnie przy akompaniamencie ogłuszającego grzechotu oraz brzęku szkła, jakby miały się zawalić natychmiast po przejeździe dorożki; a cherlawy koń, o uprzęży wiszącej na spiczastym grzbiecie i trzepocącej się luźno wkoło ud, drobił kroki, rzekłbyś, tańcząc niezmordowanie i cierpliwie na czubkach kopyt. Dalej, na szerszej przestrzeni Whitehall66, wszelkie dowody wzrokowe, świadczące, że dorożka sunie naprzód, były niedostrzegalne. Grzechot i brzęk szkła trwał wciąż jednostajnie na wprost długiego budynku Ministerstwa Skarbu — i czas jak gdyby zatrzymał się w biegu.
Wreszcie Winnie zauważyła:
— Ten koń wydaje mi się nieszczególny.
Oczy jej błyszczały w mroku dorożki; siedziała bez ruchu, patrząc naprzód. Na koźle Stevie najpierw zamknął usta, a potem wykrzyknął z przejęciem:
— Nie wolno!
Dorożkarz, trzymając wysoko lejce okręcone naokoło haka, nie zwrócił na to uwagi. Może nie słyszał. Pierś Steviego falowała.
— Nie wolno bić!
Dorożkarz zwrócił doń powoli obrzmiałą wilgotną twarz, wielobarwną i najeżoną białym zarostem. Czerwone jego oczka połyskiwały wilgocią. Grube wargi miały odcień fioletowy. Nie rozchylił ich. Brudnym wierzchem ręki trzymającej bat potarł szczecinę kiełkującą na ogromnych szczękach.
— Nie wolno bić — wyjąkał Stevie gwałtownie — to boli.
— Nie wolno bić? — wyszeptał tamten z zadumą i natychmiast zaciął konia. Uczynił to nie z powodu okrutnej duszy i złego serca, ale po prostu dlatego, że musiał zarabiać. Przez chwilę mury Świętego Szczepana67 o licznych wieżach i wieżyczkach patrzyły nieruchomo w milczeniu na klekocącą dorożkę, która sunęła jednak naprzód. Lecz gdy jechali przez most, wszczęło się zamieszanie; Stevie zaczął nagle złazić z kozła. Rozległy się krzyki, podbiegli ludzie, dorożkarz ściągnął lejce, klnąc szeptem, gniewny i zdumiony. Winnie spuściła okno i wytknęła głowę, blada jak papier. W głębi dorożki matka jej wołała niespokojnie:
— Czy się chłopcu coś stało? Czy się chłopcu coś stało?
Steviemu nic się nie stało, nawet nie upadł, lecz jak zwykle wskutek podniecenia nie mógł mówić do rzeczy, tylko bełkotał, stojąc przy oknie dorożki:
— Za ciężko. Za ciężko.
Winnie położyła mu rękę na ramieniu.
— Stevie! Wrócisz natychmiast na kozioł; żebyś mi się stamtąd nie ruszał!
— Nie. Nie. Iść. Muszę iść.
Usiłując wyjaśnić, co go do tego zmusza, bełkotał coraz mniej zrozumiale. Wykonanie jego kaprysu nie było wcale niepodobieństwem. Stevie mógł z łatwością dotrzymać kroku cherlawemu, pląsającemu koniowi i nawet by się nie zadyszał. Ale siostra stanowczo ponowiła zakaz.
— Też pomysł! Czy kto kiedy słyszał o czymś podobnym? Biec za dorożką!
Matka, wystraszona i bezradna w głębi wehikułu, błagała:
— Nie pozwól mu, Winnie. Jeszcze by się zgubił. Nie pozwól.
— Naturalnie, że nie pozwolę. Jeszcze czego! Stevie, pan Verloc zmartwi się, kiedy posłyszy o tym wybryku... już ja ci mówię. Zmartwi się bardzo.
Myśl o zmartwieniu pana Verloca jak zwykle podziałała silnie na Steviego, który był zasadniczo posłuszny; zaniechał oporu i wspiął się znowu na kozioł z twarzą pełną rozpaczy.
Dorożkarz zwrócił srogo ku niemu olbrzymie, rozpłomienione oblicze.
— Tylko niech mi panicz znowu nie zacznie tych głupich kawałów.
Wypowiedziawszy to groźnym szeptem, wysilonym do ostateczności, jechał dalej, poważny i zadumany. Całe zajście przedstawiało mu się dość zagadkowo. Ale jego umysł nie był pozbawiony niezależności ani rozsądku, choć utracił dawną żywotność wskutek długich, otępiających lat bezruchu i narażania się na niepogodę. Z powagą odrzucił hipotezę, że Stevie jest pijanym łobuzem.
Milczenie, w jakim obie kobiety znosiły ramię w ramię wstrząsy, zgrzyty i brzęki dorożki, zostało naruszone przez wybryk Steviego. Winnie rzekła do matki:
— Zrobiła mama to, co chciała. I tylko samej sobie mama podziękuje, jeśli nie będzie się czuła szczęśliwa. A wątpię, żeby mama mogła się czuć szczęśliwa. Bardzo wątpię. Czy mamie było u nas źle? I co też ludzie na to powiedzą, że mama tak się narzuciła dobroczynności?
— Moje dziecko — zawołała żarliwie staruszka, przekrzykując hałas — byłaś dla mnie najlepszą z córek. A co do twojego męża, to...
Zabrakło jej słów na określenie doskonałości pana Verloca i utkwiła starcze, załzawione oczy w dachu dorożki. Potem odwróciła głowę, udając, że wygląda przez okno, aby zobaczyć, jak prędko posuwają się naprzód. Jechali bardzo wolno, tuż przy chodniku. Noc, wczesna, mglista noc, posępna, zgiełkliwa, beznadziejna noc południowego Londynu zaskoczyła staruszkę podczas jej ostatniej jazdy dorożką. W gazowym świetle sklepów o niskich wystawach jej duże policzki gorzały ceglastym rumieńcem pod czarno-fioletową kapotką68.
Cera teściowej Verloca pożółkła z wiekiem wskutek skłonności do cierpień wątrobianych, którym sprzyjały utrapienia ciężkiego, udręczonego życia, najpierw w stanie małżeńskim, a potem wdowim. Pod wpływem rumieńca jej policzki nabierały barwy ceglastej. I oto ta kobieta, skromna, lecz zahartowana w ogniu przeciwności, zaczerwieniła się wobec córki, choć była w wieku, kiedy człowiek już się nie czerwieni. Rumieniec wstydu, wywołany przez wyrzuty sumienia, starała się ukryć przed własnym dzieckiem, jadąc dorożką do przytułku złożonego z długiego rzędu domków; zważywszy na drobne rozmiary tych domków i skromność ich urządzeń, obmyślono je chyba w tym dobrotliwym celu, aby ich mieszkanki mogły się przygotować zawczasu do pomieszczenia w rozmiarach jeszcze bardziej ograniczonych — do grobu.
Co ludzie sobie pomyślą? Matka Winnie wiedziała dobrze, co pomyślą ludzie, o których napomknęła jej córka — dawni przyjaciele nieboszczyka męża, a także ci inni, do których współczucia odwołała się ze skutkiem tak pomyślnym. Nie zdawała sobie przedtem sprawy, jak dobrze potrafi żebrać. Ale odgadła doskonale, co za wnioski zostały wyciągnięte z jej próśb. Nie wglądano bliżej w warunki jej życia wskutek tej płochliwej delikatności, która współistnieje w męskim charakterze z zaczepną brutalnością. Staruszka zapobiegała wszelkim badaniom ostentacyjnym zaciśnięciem ust i wzruszeniem malującym się na twarzy wymownej, a niemej. Wówczas mężczyźni, jak to mężczyźni, przestawali nagle się dopytywać. Matka pani Verloc winszowała sobie nieraz, że nie ma do czynienia z kobietami, które, jako twardsze z natury i chciwe szczegółów, byłyby chciały dowiedzieć się dokładnie, co to za niegodziwe postępki córki i zięcia doprowadziły staruszkę do tak smutnej ostateczności. Tylko raz, w ciągu rozmowy z sekretarzem wielkiego piwowara, członka parlamentu i prezesa towarzystw dobroczynnych, matka pani Verloc rozpłakała się głośno, jakby zagnana w położenie bez wyjścia; a rozpłakała się dlatego, że ów sekretarz, działając w imieniu swego pracodawcy, poczuwał się do sumiennego wejrzenia w istotne warunki życia petentki. Szczupły i uprzejmy pan spojrzał na matkę pani Verloc „jak rażony piorunem” i zrejterował ze swego stanowiska, zasypując staruszkę kojącymi uwagami. Nie trzeba się martwić. Statut dobroczynny nie żąda bynajmniej, aby wdowy były bezdzietne; jej kandydatura nie jest wykluczona. Ale panowie z komitetu, których dyskrecji można ufać bezwzględnie, muszą być dokładnie poinformowani. Każdy rozumie doskonale, że ona (matka pani Verloc) nie chce się stać ciężarem, itd., itd. Tu staruszka zaczęła znów płakać jeszcze gwałtowniej, ku dotkliwej przykrości sekretarza.
Łzy tej otyłej kobiety w ciemnej, zakurzonej peruce i staromodnej jedwabnej sukni, przybranej festonami69 z brudnej białej nicianej koronki, były łzami szczerego bólu. Płakała, ponieważ była bohaterska i pozbawiona skrupułów, i pełna miłości dla obojga swych dzieci. Często poświęca się dziewczyny dla dobra chłopców. W tym wypadku poświęciła Winnie. Przemilczając prawdę, rzucała na córkę potwarz. Winnie była oczywiście niezależna i nie potrzebowała dbać o opinię ludzi, z którymi nigdy nie miała się zetknąć, gdy tymczasem biedny Stevie nie posiadał na święcie nic prócz bohaterstwa swej matki — bohaterstwa wyzbytego ze skrupułów.
Uczucie bezpieczeństwa, jakie staruszka miała po ślubie Winnie, minęło z czasem (albowiem nic nie trwa wiecznie); matka pani Verloc, odosobniona w swym pokoju od strony podwórza, rozpamiętywała nauki płynące z doświadczenia, którego świat wdowom nie szczędzi. Ale w tych rozpamiętywaniach nie było bezpłodnej goryczy; wielka rezygnacja staruszki sięgała niemal dostojeństwa. Matka Winnie mówiła sobie ze stoicyzmem, że wszystko na tym świecie niszczeje i się zużywa; że należy ułatwiać ludziom życzliwym wyświadczanie dobroci; że jej córka Winnie jest najlepszą z sióstr i bardzo pewną siebie żoną. Sceptycyzm staruszki załamywał się tylko wobec miłości siostrzanej Winnie. Wyłączała to uczucie spod ogólnego prawa zniszczenia, któremu podlegają wszystkie rzeczy ludzkie, a także i niektóre z boskich. Nie mogła myśleć inaczej; ogarnąłby ją zbyt wielki strach. Ale co do warunków pożycia małżeńskiego córki pozbyła się stanowczo wszelkich pochlebnych złudzeń. Zajęła stanowisko trzeźwe i rozsądne, przekonana, że im mniej się wyzyska dobroć pana Verloca, tym dłużej będzie można na nią liczyć. Naturalnie, że idealny ten człowiek kocha żonę, ale z pewnością wolałby łożyć na utrzymanie tylko tylu jej krewnych, ilu mu utrzymywać wypada ze względu na małżeńskie uczucia. Lepiej, aby z rezultatu tych uczuć korzystał tylko biedny Stevie. Tedy bohaterska staruszka postanowiła odejść od swych dzieci, co było nie tylko aktem poświęcenia, ale i posunięciem głęboko politycznym.
Istota owej polityki polegała na tym (matka pani Verloc była na swój sposób przebiegła), że słuszne prawa Steviego zostaną w ten sposób wzmocnione. Nieborak — taki dobry, pożyteczny chłopiec, tyle tylko, że trochę oryginalny — nie miał wystarczająco mocnej pozycji. Został zabrany razem ze swoją matką, mniej więcej w taki sam sposób jak meble z ich dawnego mieszkania i tylko na tej podstawie, że razem z meblami należał do staruszki. „Co się stanie” — zapytywała siebie matka pani Verloc (gdyż nie była pozbawiona wyobraźni) — co się stanie po mojej śmierci?” To pytanie napełniało ją przerażeniem. Straszna również była myśl, że nie będzie miała wówczas możności wiedzieć, co się dzieje z biednym chłopcem. Ale odchodząc od syna i tym samym przekazując go siostrze, staruszka stwarzała dla niego korzystne warunki, polegające na zależności bezpośredniej. Był to subtelniejszy motyw bohaterstwa i bezwzględności wykazanych przez matkę pani Verloc. Porzucając dzieci, chciała syna zabezpieczyć, zapewnić mu trwałą pozycję w życiu. Inni ludzie ponosili w tym celu ofiary materialne, ona zaś chciała osiągnąć swój zamiar na tej drodze — bo inaczej tego zrobić nie mogła. A przy tym pragnęła widzieć na własne oczy, jak to pójdzie. Czy pójdzie dobrze, czy źle, staruszka uniknie straszliwej niepewności na łożu śmierci — niepewności co do losu syna. Ale teraz ciężko jej było na duszy, bardzo ciężko, okrutnie ciężko.
Dorożka klekotała, zgrzytała, trzęsła — a trzęsła wręcz niewiarygodnie. Niesamowita gwałtowność oraz częstotliwość tych wstrząsów zacierały uczucie posuwania się naprzód; wskutek tego delikwent, który dostał się do środka dorożki, odnosił wrażenie, że jest podrzucany na miejscu w jakimś przyrządzie podobnym do średniowiecznych narzędzi tortur lub do nowomodnego aparatu dla leczenia leniwej wątroby. Było to niezmiernie dokuczliwe i gdy matka pani Verloc zaczęła mówić podniesionym tonem, jej głos brzmiał niby jęk bólu.
— Ja wiem, kochanie, że będziesz mnie odwiedzała, kiedy ci tylko czas pozwoli. Prawda?
— Naturalnie — odrzekła krótko
Uwagi (0)