Darmowe ebooki » Powieść » Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 39
Idź do strony:
ich trzech. Pierwszy, porywczy, czerwonolicy człowiek o białych brwiach, żołnierskim obejściu i wybuchowym temperamencie, dawał się prowadzić na jedwabnej nitce. Opuścił wydział, przekroczywszy granicę wieku. Drugi, skończony dżentelmen, znał najdokładniej i swoje, i cudze miejsce, a gdy zrezygnował, aby objąć wyższe stanowisko poza granicami kraju, dostał order — w gruncie rzeczy za zasługi komisarza Heata. Praca z nim była zaszczytem i przyjemnością. Trzeci od samego początku nie cieszył się sympatią wydziału, a po upływie osiemnastu miesięcy ten stan rzeczy trwał w dalszym ciągu. Komisarz Heat, mimo dziwactw swego zwierzchnika, uważał go właściwie za nieszkodliwego.

Nadinspektor mówił, a Heat słuchał z wszelkimi pozorami szacunku (taki szacunek niczego nie dowodzi, ponieważ jest obowiązujący), w gruncie rzeczy zaś z dobrotliwą wyrozumiałością.

— Czy Michaelis zameldował, że opuszcza Londyn i udaje się na wieś?

— Tak, panie nadinspektorze. Zameldował.

— Co też on tam robi? — ciągnął nadinspektor, który był o tym najdokładniej powiadomiony.

Michaelis siedział w starym drewnianym fotelu, wciśnięty weń niewygodnie, przed dębowym stołem stoczonym przez robaki, na pierwszym piętrze czteropokojowej willi pokrytej omszałą dachówką — i pisał dzień i noc drżącym, pochyłym pismem ową Autobiografię więźnia, która miała się stać księgą objawienia w dziejach ludzkości. Warunki jego pracy — ograniczona przestrzeń, odosobnienie i samotność w małej czteropokojowej willi — sprzyjały jego natchnieniu. Była to jakby cela więzienna, z tą tylko różnicą, że nikt mu nie przeszkadzał w ohydnym zamiarze wyciągnięcia go na spacer, zgodnie z tyrańskimi przepisami jego dawnego mieszkania, to jest więzienia. Nie zdawał sobie sprawy, czy słońce jeszcze świeci nad ziemią, czy też nie świeci. Pot wyciśnięty literackim trudem spływał mu z czoła. Nagliła go rozkoszna gorliwość. Było to dlań wyzwolenie wewnętrznego życia, wylot duszy w szeroki świat. A gorliwość jego niewinnej próżności (obudzonej przez wydawcę, który ofiarował pięćset funtów za druk pamiętników) wydawała się czymś świętym.

— Ścisłe informacje w tym względzie byłyby oczywiście jak najbardziej pożądane — nalegał chytrze nadinspektor.

Heat, czując nowy przypływ irytacji wobec tej ostentacyjnej skrupulatności, powiedział, że miejscowa policja hrabstwa została natychmiast powiadomiona o przyjeździe Michaelisa i że dokładny raport można mieć w przeciągu paru godzin. Zatelegrafuje się do tamtejszego komisarza...

Mówił dość wolno i zdawał się rozmyślać nad skutkami takiego telegramu. Świadczyła o tym lekka zmarszczka na czole. Przerwało mu pytanie:

— Wysłał pan już ten telegram?

— Nie, panie nadinspektorze — odrzekł jakby ze zdziwieniem.

Nadinspektor rozkrzyżował nagie nogi. Szybkość tego ruchu była w sprzeczności z niedbałym tonem, jakim zapytał:

— Czy pan sądzi, że Michaelis miał coś do czynienia na przykład z przygotowaniem tej bomby?

Komisarz zaczął się niby to namyślać.

— Tego bym nie powiedział. I po co mamy wypowiadać teraz jakieś przypuszczenia. Michaelis zadaje się z ludźmi, którzy są uznani za niebezpiecznych. Został delegatem Czerwonego Komitetu w niespełna rok po chwilowym opuszczeniu więzienia. Wygląda mi to na dowód uznania.

Tu komisarz Heat roześmiał się na wpół gniewnie a na wpół pogardliwie. W stosunku do takiego Michaelisa skrupuły byłyby czymś niewłaściwym i nawet nielegalnym. Po jego wyjściu z więzienia przed dwoma laty kilku sentymentalnych dziennikarzy, czyhających na okazję do nadzwyczajnego dodatku, obdarzyło go sławą i ta sława stanowiła wciąż dla Heata jątrzące wspomnienie. Aresztowanie tego człowieka za najlżejszą poszlaką było na wskroś legalne. Było legalne i pożądane w danych okolicznościach. Dwaj poprzedni zwierzchnicy Heata byliby to od razu zrozumieli, gdy tymczasem ten, nie mówiąc ani tak, ani nie, siedział jak pogrążony w zadumie. Co więcej, uwięzienie Michaelisa było nie tylko legalne i pożądane, ale rozwiązywało pewną drobną, a dokuczliwą kwestię, którą Heat miał na wątrobie.

Owa kwestia wiązała się z reputacją i spokojem Heata, a nawet ze sprawnym wykonywaniem jego obowiązków. Zdaniem komisarza Michaelis na pewno wiedział coś niecoś o zamachu, lecz nie wiedział o nim zbyt wiele. Była to okoliczność pomyślna. Wiedział o nim znacznie mniej — Heat o tym nie wątpił — niż pewni ludzie, których Heat miał na myśli. Lecz uwięzienie tych ludzi uważał za niepożądane, nie mówiąc już o tym, że byłaby to sprawa znacznie trudniejsza ze względu na „prawidła gry”. Owe prawidła nie ochraniały w tym samym stopniu Michaelisa, który karę więzienia już odsiadywał. Byłoby idiotyzmem nie wyciągnąć korzyści z prawnych ułatwień, dziennikarze zaś, którzy wynosili Michaelisa pod niebiosa w sentymentalnym wylewie uczuć, strącą go z piedestału, rzucając nań sentymentalne gromy.

Ta perspektywa, do której Heat się odnosił z otuchą, miała dlań urok osobistego tryumfu. A gdzieś na dnie jego nieskazitelnej duszy przeciętnego żonatego obywatela, czaiła się prawie nieświadoma, lecz mimo to potężna niechęć do zderzenia się z desperackim okrucieństwem Profesora — do czego wypadki mogły go zmusić. Ową niechęć wzmocniło przypadkowe zetknięcie się z Profesorem w uliczce. Spotkanie to nie zostawiło Heatowi miłego posmaku wyższości, który członkowie policji wynoszą z nieoficjalnych a poufnych stosunków ze światem przestępczym; takie poczucie wyższości głaszcze próżność płynącą z władzy i zaspakaja pospolitą żądzę panowania nad bliźnimi w sposób, na jaki żądza ta zasługuje.

Komisarz Heat nie uważał, aby wzorowy anarchista, Profesor, był jego bliźnim. To człowiek niemożliwy — wściekły pies, którego należy unikać. Komisarz nie lękał się go bynajmniej; przeciwnie, zamierzał kiedyś się z nim porachować. Ale jeszcze nie teraz; gdy nadejdzie właściwy czas, chciał go wziąć w swoje obroty należycie i skutecznie, według wszelkich prawideł gry. Chwila obecna nie była odpowiednia do pokuszenia się o to, nie była odpowiednia z wielu względów, i osobistych, i służbowych. Komisarz Heat czuł to bardzo wyraźnie i dlatego wydało mu się rzeczą słuszną i odpowiednią, aby sprawę zamachu zepchnąć z mętnego i niewygodnego tropu, który wiódł Bóg wie dokąd i wprowadzić ją na spokojną (i legalną) bocznicę zwącą się Michaelisem. Powtórzył zatem, jakby zastanawiając się sumiennie nad słowami zwierzchnika:

— Więc co do tej bomby... Nie, tego bym nie powiedział. Może się to nigdy nie wyjaśni. Ale najwidoczniej Michaelis jest związany z tą sprawą w jakiś sposób, który możemy wykryć bez wielkich zachodów.

Na jego twarzy malowała się ta pełna powagi, przygniatająca obojętność, znana kiedyś dobrze wybitniejszym złodziejom, którzy się jej bardzo lękali. Komisarz Heat, choć był tak zwanym człowiekiem, nie umiał się uśmiechać55. Lecz był zadowolony z biernej i uważnej postawy nadinspektora, który mruknął łagodnie:

— Więc pan myśli naprawdę, że trzeba skierować śledztwo w tę stronę?

— Naprawdę, panie nadinspektorze.

— Jest pan o tym przekonany?

— Tak, panie nadinspektorze. To jest kierunek, który musimy obrać.

Nadinspektor cofnął tak nagle dłoń, na której wspierała się jego przechylona głowa, że zważywszy na znużoną jego postawę, mogło to grozić osunięciem się całego ciała. Lecz stało się wprost przeciwnie: wyprostował się w fotelu żwawo i czujnie, a ręka jego opadła na biurko z głośnym stukiem.

— Chciałbym wiedzieć, dlaczego dopiero teraz przyszło to panu do głowy?

— Dopiero teraz przyszło mi do głowy? — powtórzył komisarz bardzo wolno.

— Tak. Dopiero w chwili, kiedy pan został wezwany do tego pokoju... o czym pan dobrze wie.

Komisarz doznał wrażenia, że powietrze między jego ubraniem a skórą rozgrzało się w przykry sposób. Było to uczucie niebywałe i niewiarygodne.

— Oczywiście — rzekł niezmiernie wolno, rozciągając sylaby do ostatecznych granic — jeśli istnieje jakiś nieznany mi powód, aby więźnia Michaelisa zostawić w spokoju, to może i dobrze się stało, że nie puściłem w ruch tamtejszej policji.

Zużył tyle czasu na wypowiedzenie tych słów, iż niesłabnące napięcie uwagi, z jakim zwierzchnik go słuchał, zakrawało na wytrzymałość wręcz bohaterską. Nadinspektor odparł natychmiast:

— Nie wiem nic o żadnym takim powodzie. No, no, komisarzu, te chytre wykręty są w stosunku do mnie wysoce niestosowne... wysoce niestosowne. A przy tym, uważa pan, postępuje pan nielojalnie. Do czego to podobne, żebym musiał sam nad takimi rzeczami się głowić. Jestem naprawdę zdumiony.

Umilkł i dodał gładko:

— Chyba nie potrzebuję mówić, że nasza rozmowa jest ściśle prywatna.

Te słowa bynajmniej komisarza nie ułagodziły. Zawrzał gniewem jak zdradzony linoskoczek. Jego duma zaufanego sługi została urażona zapewnieniem, że zwierzchnik potrząsa liną bynajmniej nie po to, aby go przyprawić o złamanie karku. Heat uznał to wręcz za bezczelność. Kto by się tam bał! Nadinspektorów zmieniają jak rękawiczki, lecz dobry komisarz nie jest w biurze zjawiskiem efemerycznym. Heat wcale się złamania karku nie lękał. Ale zepsuto mu popisową scenę i to usprawiedliwiało aż nadto żar jego szlachetnego oburzenia. A ponieważ myśląc o ludziach, nie robimy sobie z nimi ceremonii, myśli komisarza Heata przybrały postać groźną i proroczą. „Mój stary — zwrócił się w duchu do zwierzchnika, utkwiwszy w jego twarzy okrągłe, zwykle błąkające się oczy — mój stary, ty nie umiesz wcale zachować się na swym stanowisku i ręczę, że wkrótce z niego wylecisz”.

Jakby w wyzywającej odpowiedzi na tę myśl, coś na kształt uprzejmego uśmiechu przewinęło się po wargach nadinspektora. W sposób swobodny i rzeczowy przystąpił znów do szarpania naciągniętej liny.

— A teraz zajmiemy się tym, co pan odkrył na miejscu — rzekł.

„Dłużej klasztora niż przeora” — ciągnął komisarz Heat swe prorocze myśli. Ale natychmiast przyszła mu do głowy refleksja, że wysoki urzędnik, nawet „wylany” (tak sobie to właśnie wyobrażał), w trakcie wylatywania przez drzwi ma jednak dość czasu, aby wymierzyć szpetnego kopniaka któremuś z podwładnych. Nie łagodząc zbytnio bazyliszkowego spojrzenia, rzekł obojętnie:

— Właśnie się do tego zbliżamy, panie nadinspektorze.

— Dobrze. No więc co pan przynosi?

Komisarz, który postanowił zeskoczyć z liny, znalazł się na ziemi, posępny i szczery.

— Przynoszę adres — rzekł bez pośpiechu, wyciągając z kieszeni osmalony strzęp granatowego sukna. — To jest część palta, które miał na sobie człowiek rozszarpany na sztuki. Naturalnie palto mogło do niego nie należeć i mogło nawet być skradzione. Ale takie przypuszczenie odpada, jeśli się spojrzy na to.

Komisarz podszedł do biurka, wygładzając starannie granatowy łachmanek. Zabrał go z odrażającego stosu w kostnicy, bo wiedział, że pod kołnierzem znajduje się czasem nazwisko krawca. Rzadko się to przydaje, a jednak... Właściwie to się nie spodziewał, że znajdzie tam dla siebie coś użytecznego, ale jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył przyszyty starannie — wcale nie pod kołnierzem, lecz pod klapą — czworokątny kawałek perkalu z adresem wypisanym tuszem do znakowania.

Komisarz cofnął rękę, którą gładził strzęp sukna.

— Zabrałem to nieznacznie, tak że nikt nie zauważył — rzekł. — Sądziłem, że tak będzie lepiej. W razie potrzeby można to zawsze pokazać.

Nadinspektor, uniósłszy się lekko na krześle, przyciągnął do siebie gałganek. Siedział, patrząc nań w milczeniu. Na kawałku perkalu trochę większym niż bibułka do papierosów były wypisane tuszem liczba 32 i nazwa Brett Street. Zdziwił się szczerze.

— Nie rozumiem, dlaczego on chodził po świecie zaopatrzony w taką etykietę — rzekł, podnosząc oczy na komisarza. — To wprost niepojęte.

— Spotkałem raz w hotelowej palarni starszego pana, który miał zawsze przy sobie swoje nazwisko i adres wszyte we wszystkie ubrania, w przewidywaniu jakiegoś wypadku lub nagłej choroby — rzekł komisarz. — Twierdził, że ma osiemdziesiąt cztery lata, ale na to nie wyglądał. Mówił mi, że boi się stracić raptem pamięć, jak ludzie, o których czytywał w gazetach.

Nagłe pytanie nadinspektora, który chciał się dowiedzieć, co jest pod numerem 32 na Brett Street, przerwało komisarzowi tok wspomnień. Strącony na ziemię za pomocą nieuczciwych sztuczek, Heat postanowił iść drogą zupełnej otwartości. Wierzył nieugięcie, iż nie jest wskazane, aby jego wydział był zbyt dobrze poinformowany, lecz uważał, że rozsądne zatajenie informacji dla dobra sprawy jest najdalszym krańcem, do którego lojalność pozwala mu się posunąć. Skoro nadinspektor chciał wszystko popsuć, nic go oczywiście nie mogło od tego powstrzymać. Ale ze swej strony komisarz nie czuł się bynajmniej zobowiązany do pośpiechu. Tedy odpowiedział zwięźle:

— To sklep, panie nadinspektorze.

Nadinspektor, z oczami spuszczonymi na strzęp granatowego sukna, oczekiwał dalszych informacji. Ponieważ nie nastąpiły, zabrał się z anielską cierpliwością do zadawania pytań. W ten sposób wyrobił sobie pojęcie o rodzaju handlu pana Verloca, o jego wyglądzie, i usłyszał w końcu jego nazwisko. Podczas przerwy w rozmowie nadinspektor podniósł oczy i spostrzegł pewne ożywienie na twarzy Heata. Patrzyli na siebie bez słowa.

— Tego człowieka nie ma oczywiście na liście wydziału — rzekł Heat.

— Czy któryś z moich poprzedników był powiadomiony o tym, co mi pan przed chwilą powiedział? — zapytał nadinspektor, opierając łokcie na stole i podnosząc złożone ręce przed twarzą, jakby zamierzał się modlić, tylko że jego oczy nie miały pobożnego wyrazu.

— Nie, panie nadinspektorze; naturalnie, że nie. I w jakim celu? Ujawnienie człowieka tego rodzaju nie pociągnęłoby za sobą dobrych skutków. Wystarczało mi, że wiem kim on jest i że posługuję się nim w sposób, który można jawnie wykorzystać.

— I pan uważa, że tego rodzaju prywatne wiadomości zgadzają się z urzędowym stanowiskiem, jakie pan zajmuje?

— Oczywiście, panie nadinspektorze. Uważam to za zupełnie właściwe. Pozwolę sobie zauważyć, że dzięki tym zasadom doszedłem do swego stanowiska... a uchodzę za człowieka, który zna swoje rzemiosło. Tamto jest moją sprawą prywatną. Mój znajomy z policji francuskiej dał mi do zrozumienia, że ten człowiek jest szpiegiem na żołdzie ambasady. Prywatna znajomość, prywatna informacja, prywatne jej zużytkowanie — oto mój punkt widzenia.

— Rozumiem — rzekł spokojnie nadinspektor, odkładając na razie ów temat; spostrzegł przy tym, że stan duszy głośnego urzędnika, rzekłbyś, oddziałuje na kształt jego dolnej szczęki, jakby właściwe komisarzowi żywe poczucie jego wysokiej klasy zawodowej gnieździło się właśnie w tej części ciała. Potem rzekł, oparłszy policzek na złożonych dłoniach:

— No więc... mówmy prywatnie,

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz