Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖
Jedna z najlepszych powieści Conrada, zarazem jedyna rozgrywająca się nie na odległych i egzotycznych morzach, wyspach i lądach, lecz w samym sercu cywilizacji epoki pary i stali — w wiktoriańskim Londynie. Z powodu poruszanej tematyki w XXI wieku na nowo zyskała sobie żywe zainteresowanie.
Za sprawą realizowanej przez anarchistów „propagandy czynem” pod koniec XIX stulecia Europa i Ameryka stały się widownią spektakularnych zamachów. W ciągu jednej dekady z rąk anarchistów zginął prezydent Francji, premier Hiszpanii, cesarzowa Austro-Węgier, król Włoch, prezydent Stanów Zjednoczonych. Lecz opinię publiczną bardziej szokowały terrorystyczne zamachy bombowe przeprowadzane w budynkach rządowych, w teatrach, kawiarniach, ułatwiane przez świeży wynalazek Nobla: dynamit. Rozmowa o zagadkowym zamachu imigranta-anarchisty, zamachu na symbol, zainspirowała Conrada do napisania dramatu psychologicznego, w którym sensacyjna, polityczno-kryminalna intryga staje się okazją do przenikliwej analizy pobudek i namiętności stojących za aktami przemocy.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Dorożka telepała się wzdłuż buchającego parą szynku, wśród blasku gazowego światła i zapachu smażonych ryb.
Staruszka jęknęła znowu:
— I pamiętaj, kochanie, co niedziela muszę się widzieć z naszym biednym chłopcem. Chyba zgodzi się spędzać ten dzień ze starą matką...
Winnie krzyknęła obojętnym głosem:
— Czy się zgodzi! Ja myślę! Jak on biedaczek bez matki wytrzyma? Szkoda, że mama o tym nie pomyślała.
Nie pomyślała o tym! Bohaterska staruszka przełknęła coś na kształt bilardowej kuli, figlarnej i kłopotliwej, która usiłowała wyskoczyć z jej gardła. Winnie nic nie mówiła przez chwilę, nadąsana, wpatrzona przed siebie, i wygarnęła w końcu niezwykłym u niej tonem:
— Nie mam pojęcia, jak na początku dam sobie z nim radę, taki będzie niespokojny...
— Tylko w żadnym razie nie pozwól, aby się naprzykrzał twemu mężowi, kochanie.
W taki to sposób rozprawiały poufnie o warunkach nowego położenia. A dorożka miotała się wciąż. Matka pani Verloc zaczęła znów wypowiadać swoje obawy. Czy można zaufać Steviemu i pozwolić, żeby sam odbywał całą tę drogę? Winnie utrzymywała, że jest teraz znacznie mniej „roztargniony”. Zgadzały się na tym punkcie. Było to oczywiste. Znacznie mniej... prawie wcale. Wśród hałasu krzyczały jedna do drugiej z pewną otuchą. Lecz nagle niepokój matczyny wybuchł na nowo. Przecież Stevie będzie musiał przesiąść się z jednego omnibusu na drugi, a pomiędzy nimi iść kawałek pieszo. To dla chłopca za trudne! Staruszka dała upust zmartwieniu i wątpliwościom.
Winnie patrzyła wciąż przed siebie.
— Niechże się mama nie denerwuje. Mama musi go naturalnie widywać.
— Nie, kochanie. Będę się starała wcale go nie widywać.
Otarła oczy tonące we łzach.
— Przecież ty nie masz czasu z nim jeździć. Stevie może się zagapić, zmylić drogę, a jeśli ktoś do niego ostro przemówi, chłopiec gotów zapomnieć swego nazwiska i adresu, i przez Bóg wie ile dni nie będzie można się go doszukać...
Stanął jej przed oczami Stevie umieszczony w przytułku, choćby tylko na czas przeprowadzenia dochodzeń, i serce jej się ścisnęło. Albowiem matka Winnie miała swoją dumę. Wzrok Winnie stwardniał, zaprzątnięty czymś, wynalazczy.
— Nie mogę odwozić go sama co tydzień — krzyknęła. — Ale niech się mama nie martwi. Już ja zadbam, że chłopiec nie zgubi się na długo.
Odczuły szczególne szarpnięcie; za rozklekotanymi oknami dorożki tkwiły ceglane słupy; okropne wstrząśnienia i hałaśliwe brzęki nagle ustały, zapadła głęboka cisza i oszołomiła obie kobiety. Co się stało? Siedziały nieruchome i zalękłe, aż wreszcie drzwiczki się otworzyły i rozległ się szorstki, wytężony szept:
— No to i już!
Rząd małych domków o spiczastych dachach ciągnął się wzdłuż ciemnego, przestronnego gazonu70 usianego krzewami; ogrodzenie dzieliło go od łataniny świateł i cieni na szerokiej ulicy, rozbrzmiewającej głuchym turkotem ruchu kołowego. Każdy domek miał na parterze ciemnożółte okno. Dorożka zatrzymała się przed jednym z tych drobnych domków, takim, którego małe okienko na parterze nie było oświetlone. Matka pani Verloc pierwsza wysiadła tyłem z dorożki, trzymając klucz w ręku. Winnie przystanęła na ścieżce wyłożonej flizami, aby zapłacić dorożkarzowi. Stevie, pomógłszy wnieść do domku mnóstwo drobnych paczek, wrócił i stanął w świetle gazowej latarni, stanowiącej własność fundacji dobroczynnej. Dorożkarz przypatrywał się srebrnym monetom; wydawały się bardzo małe na jego wielkiej, brudnej dłoni i były niejako symbolem znikomych wyników nagradzających ambitną odwagę i znój ludzkości, której dni na tej ziemi są policzone.
Dorożkarz otrzymał przyzwoitą zapłatę — cztery pojedyncze szylingi — i przypatrywał im się w zupełnej ciszy, jakby były zdumiewającym rozwiązaniem melancholijnej zagadki. Powolne umieszczenie tego skarbu w jednej z wewnętrznych kieszeni wymagało wiele pilnego gmerania w głębiach zniszczonej odzieży. Postać dorożkarza była krępa i pozbawiona giętkości. Smukły Stevie o barkach trochę podniesionych i rękach wciśniętych głęboko w kieszenie ciepłego palta, stał na skraju chodnika, odąwszy wargi.
Dorożkarz nagle przerwał swe powolne ruchy, jakby uderzony jakimś mglistym wspomnieniem.
— Aha! No to i już, paniczu — wyszeptał. — Poznałbyś tę szkapę od razu, co?
Stevie wpatrywał się w konia, którego tylne kłęby wydawały się niesamowicie wysokie z powodu jego niezmiernej chudości. Mały, sztywny ogon był jakby wetknięty w ciało dla jakiegoś bezlitosnego żartu; na drugim końcu kadłuba chuda, płaska szyja, podobna do deski pokrytej zniszczoną końską skórą, opadała ku ziemi pod ciężarem olbrzymiego, kościstego łba. Uszy zwisały niedbale każde pod innym kątem, a nad ponurą postacią tego niemego mieszkańca ziemi unosiła się para dymiąca z żeber i krzyża w mglistym, nieruchomym powietrzu.
Dorożkarz dotknął lekko piersi Steviego żelaznym hakiem wystającym z obszarpanego, wytłuszczonego rękawa.
— Słuchaj no, młody paniczu. Co byś powiedział, gdyby ci kazano sterczeć za tym oto koniem może i do drugiej nad ranem?
Stevie patrzył bezmyślnie w srogie małe oczka o powiekach obrzeżonych czerwienią.
— On wcale nie jest kulawy — szeptał dorożkarz z energią. — I nic mu nie dolega. On już taki jest. A co byś powiedział —
Jego wytężony, zagasły głos nadawał słowom cechę żarliwej tajemniczości. Bezmyślność w oczach Steviego zamieniała się powoli w strach.
— Cóż tak na mnie patrzysz, paniczu. Trzeba sterczeć na koźle do trzeciej, czwartej rano. Zimno. Głód. Czeka człowiek na tych pasażerów. Na pijaków.
Jowialne, fioletowe policzki dorożkarza jeżyły się białą szczecią; podobny do Wirgiliuszowego Sylena71, co z twarzą umazaną sokiem jagód rozprawiał o bogach Olimpu wobec naiwnych sycylijskich pastuszków, opowiadał Steviemu o domowych sprawach i interesach ludzi, których cierpienia są wielkie, a nieśmiertelność bynajmniej nie zapewniona.
— Jestem nocny dorożkarz, tak — szeptał jakby z chełpliwym rozjątrzeniem. — Muszę brać takiego konia, jakiego mi, psiakrew, wetkną tam w stajni. Mam w domu swoją starą i czworo drobiazgu.
Świat jak gdyby oniemiał na potworne oświadczenie stwierdzające ojcostwo tego człowieka. Zapanowała cisza; boki starej szkapy, apokaliptycznego rumaka niedoli, dymiły w świetle dobroczynnej latarni.
Dorożkarz mruknął coś pod nosem, a potem dodał swym tajemniczym szeptem:
— Nie tak to łatwo żyć na świecie.
Twarz chłopca drgała czas jakiś i wreszcie uczucia jego wybuchły jak zwykle w zwięzłym okrzyku:
— Źle! Źle!
Oczy Steviego tkwiły w żebrach konia, świadome rzeczy i ponure, jakby lękał się rozejrzeć po złym świecie. A jego wiotkość, różowe wargi i blada, jasna cera nadawały mu wygląd delikatnego chłopczyny mimo puszystego, złotego zarostu na policzkach. Wydął lękliwie wargi jak dziecko. Dorożkarz, krępy i szeroki, patrzył nań bacznie srogimi oczkami, które zdawały się go boleć od przejrzystego, gryzącego płynu.
— Ciężko koniom, ale jeszcze ciężej takim biedakom jak ja — wysapał ledwie dosłyszalnym szeptem.
— Biedny! Biedny! — wyjąkał Stevie z gwałtownym współczuciem, wpychając ręce jeszcze głębiej w kieszenie. Nie mógł powiedzieć nic więcej, bo jego wrażliwość na ból i nędzę oraz chęć, aby uszczęśliwić i konia, i dorożkarza, spotęgowały się aż do dziwacznej zachcianki: zapragnął wziąć obu do łóżka. Ale wiedział, że to jest niemożliwe. Bo Stevie nie był wariatem. Pragnął tego niejako symbolicznie, a jednocześnie bardzo wyraźnie, gdyż pragnienie jego wywodziło się z doświadczenia, które jest matką mądrości. Kiedy Stevie — jeszcze będąc dzieckiem — krył się w jakimś ciemnym kącie, zastrachany, nieszczęśliwy, obolały i przygnieciony beznadziejną zgryzotą, przychodziła siostra Winnie i zabierała go do swego łóżka, jak do nieba pełnego spokoju i ukojenia. Chłopiec, skłonny zapominać fakty, na przykład takie jak własne nazwisko i adres, pamiętał dobrze swoje uczucia. Znaleźć się w łóżku kogoś współczującego był to lek najskuteczniejszy i miał tylko jedną złą stronę: trudność stosowania go na szeroką skalę. Stevie przyglądał się dorożkarzowi i rozumiał to jasno, ponieważ był rozsądny.
Dorożkarz w dalszym ciągu przygotowywał się do odjazdu, jakby Stevie wcale nie istniał. Zabrał się do włażenia na kozioł, ale w ostatniej chwili zaniechał tego z jakiejś nieznanej przyczyny, może po prostu z niechęci do jazdy dorożką. Natomiast podszedł do nieruchomego wspólnika swej pracy i pochyliwszy się, aby wziąć lejce, dźwignął na wysokość ramienia wielki, ciężki łeb jednym wysiłkiem prawej ręki, jakby popisywał się siłą.
— Jazda — szepnął tajemniczo.
Prowadził dorożkę i kulał. Odjazdowi temu towarzyszyła pewna jak gdyby surowość; żwir na jezdni skrzypiał ugniatany obracającymi się wolno kołami, ascetycznie chude końskie uda poruszały się z rozwagą, dążąc od światła ku mrokowi otwartej przestrzeni, otoczonej przez niewyraźnie zarysowane spiczaste dachy i słabo jaśniejące okna małych przytułków. Skarga żwiru wędrowała powoli, zataczając krąg na jezdni. Sunący z wolna orszak ukazał się znów na chwilę, oświetlony latarniami stojącymi u dobroczynnej bramy: krępy, tęgi mężczyzna kulał, zaaferowany, trzymając podniesioną wysoko głowę konia, wychudłe zwierzę kroczyło ze sztywną i bezsilną godnością, a ciemne, niskie pudło na kołach sunęło zabawnie za nimi, jakby kiwając się z boku na bok. Skręcili na lewo. Był tam niedaleko szynk, jakieś pięćdziesiąt jardów od bramy przytułku.
Obok prywatnej latarni fundacji pozostał Stevie z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie i patrzył przed siebie z posępną bezmyślnością. Jego niezdarne, słabe ręce zacisnęły się mocno na dnie kieszeni w gniewne pięści. Wszystko, co budziło w nim — bezpośrednio albo pośrednio — chorobliwy lęk przed bólem, doprowadzało go w końcu do gniewu. Szlachetne oburzenie rozpierało mu wątłe piersi, że ledwie nie pękły, a szczere oczy wykrzywiał zez. Stevie posiadał mądrość najwyższą, bo zdawał sobie sprawę ze swej bezsilności, ale nie był na tyle roztropny, by móc opanować swoje porywy. Czułość jego wszechogarniającego miłosierdzia miała dwie postacie, złączone z sobą tak nierozdzielnie jak dwie strony medalu. Po męce bezgranicznego współczucia następował ból niewinnej, lecz srogiej wściekłości: oba te stany przejawiały się zupełnie tak samo niespokojnymi, bezcelowymi ruchami. Winnie oddziaływała kojąco na podniecenie brata, lecz nie odgadła nigdy tej podwójnej cechy jego zdenerwowania. Pani Verloc nie marnowała ani krzty mijającego szybko życia na przezieranie rzeczy do dna. Była to pewnego rodzaju oszczędność, mająca wszystkie pozory przezorności i niektóre z jej dobrych stron. Nieraz lepiej jest dla człowieka, gdy nie rozumie zbyt wiele. Taki pogląd na rzeczy odpowiada świetnie wrodzonej opieszałości.
Owego wieczoru, kiedy matka pani Verloc, odszedłszy od swych dzieci, rzekłbyś, odeszła od życia, Winnie nie badała ze szczególną uwagą stanu ducha Steviego. Nic dziwnego, że biedny chłopiec był podniecony. Zapewniła raz jeszcze stojącą w progu staruszkę, że znajdzie sposób, aby Stevie nie gubił się na długo w ciągu pielgrzymek do matki i w końcu odeszła, wziąwszy brata pod ramię. Stevie nawet do siebie nie pomrukiwał, ale pani Verloc czuła tym szczególnym zmysłem siostrzanej miłości, rozwiniętym w niej od najwcześniejszego dzieciństwa, że chłopiec był naprawdę bardzo podniecony. Ujęła mocno jego ramię, udając, że się na nim opiera, i szukała w myśli słów odpowiednich do okoliczności.
— A teraz, Stevie, musisz bardzo na mnie uważać, kiedy będziemy przechodzili przez ulicę i wsiądziesz pierwszy do omnibusu, jak dobremu bratu przystoi.
Stevie przyjął ze zwykłą uległością ten apel do swej męskiej opieki. Pochlebiło mu to. Podniósł głowę i wyprostował się.
— Nie denerwuj się, Winnie. Nie trzeba się denerwować. Z omnibusem wszystko pójdzie dobrze — odpowiedział porywczym, niewyraźnym bełkotem, mającym coś z lękliwości dziecka i stanowczego tonu mężczyzny. Kroczył nieustraszenie obok kobiety wspierającej się na nim, ale jego dolna szczęka opadła. Mimo to byli tak do siebie podobni, gdy szli ramię w ramię chodnikiem, że musiało to uderzać przechodniów mijających ich na szerokiej, brudnej ulicy, której ubóstwo i wyzucie ze wszystkich powabów życia były głupio wystawione na pokaz przez niezliczone gazowe latarnie.
Przed drzwiami szynku na rogu, gdzie obfitość światła zakrawała wprost na złośliwość, u samego skraju chodnika stała dorożka. Na koźle nie było nikogo; zdawało się, że ją porzucono w rynsztoku z powodu jej beznadziejnego zniszczenia. Pani Verloc poznała wehikuł. Jego wygląd był tak rozpaczliwy, przedstawiał tak skończony obraz groteskowej nędzy o cudacznych, ponurych szczegółach, jakby to była dorożka samej Śmierci. Pani Verloc zawołała ze współczuciem, z tym pobudliwym współczuciem, jakie nieraz mają kobiety dla koni (zwłaszcza jeśli za nimi nie siedzą):
— Biedne zwierzę!
Stevie zatrzymał się nagle i szarpnął siostrę, pociągając ją wstecz.
— Biedne! Biedne! — wykrzyknął potakująco. — Dorożkarz także biedny. Sam mi powiedział.
Widok cherlawego, samotnego rumaka pochłonął chłopca całkowicie. Potrącany przez przechodniów, uparcie nie ruszał się z miejsca, usiłując wyrazić nowe myśli, pobudzone litością dla ludzkiej i końskiej niedoli, tak ściśle z sobą związanych. Ale to było bardzo trudne. „Biedne zwierzę, biedni ludzie!” — powtarzał, nie mogąc wymyślić nic innego. Wydało mu się to zbyt słabe i zakończył gniewnym bełkotem:
— Wstyd!
Stevie nie był mistrzem słowa i może właśnie dlatego jego myślom zbywało na jasności i precyzji. Ale jego uczuciom nie brakowało pełni i głębokości. W owym krótkim słowie zawarł całe swe oburzenie i zgrozę wobec nędzy, która musi żerować na męce drugiej nędzy — wobec biednego dorożkarza, bijącego biednego konia, poniekąd w imię czekających w domu biednych swych dzieci. A Stevie wiedział, co to jest być bitym. Wiedział z doświadczenia. Źle jest na świecie! Źle! Źle!
Pani Verloc, jedyna jego siostra i opiekunka, nie mogła rościć sobie praw do tak głębokiej wnikliwości. A przy tym nie doświadczyła na sobie czarodziejskiej wymowy dorożkarza. Nie umiała przeniknąć, co było powodem słowa: „Wstyd”. I rzekła spokojnie:
— Chodź, Stevie. Nic na to nie poradzisz.
Potulny Stevie ruszył z miejsca; ale nie kroczył już dumnie, tylko powłóczył nogami, szepcząc jakieś półsłówka, a nawet i całe słowa, które nie były jednak słowami, bo się składały z niepasujących do siebie połówek. Stevie jak gdyby usiłował zestawić ze swymi uczuciami wszystkie wyrazy, które mógł sobie przypomnieć, chcąc uchwycić myśl odpowiadającą owym uczuciom. I rzeczywiście pochwycił ją w końcu. Przystanął, aby natychmiast się wypowiedzieć:
— Świat jest zły dla biednych ludzi.
Uwagi (0)