Darmowe ebooki » Powieść » Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:
przypomnieć sobie, gdzie zaczął się początek jej istnienia.

Nagle w przestworzach tych uczuła jakiś ruch. Zdawało się, że tuż obok niej drgnął niezmiernej wielkości przedmiot i sunie się od wschodu ku zachodowi słońca ogarniając cały widnokrąg. Otworzyła oczy i zobaczyła, że karbowa odsuwa jej własną rękę i kładzie jej kawałek chleba pod pachę.

Włożywszy chleb i nakrywszy dziewczynkę zniszczoną kołdrą karbowa zapytała:

— Cóż, nie lepiej ci, paniuńciu?

Anielka chciała odpowiedzieć, że jest jej zupełnie dobrze, lecz zamiast tego wyszeptała kilka niewyraźnych dźwięków.

Wówczas karbowa zapaliła gromnicę, nakapała wosku w garnuszek z wodą, a później kazała to wypić Anielce. Chora machinalnie połknęła wodę dziwiąc się jej metalicznemu smakowi.

— Nie lepiej ci, paniuńciu?...

— Och!...

Karbowa postanowiła uciec się do najsilniejszego środka. Ująwszy w obie ręce swój fartuch, zwinęła na nim trzy fałdy, mówiąc powoli i z przerwami:

Miała święta Otalia trzy córki: 
Jedna przędła... 
Druga motała... 
A trzecia urok... 
Świętym pańskim odczyniała. 
 

Przy ostatnich słowach rozwinęła z szelestem fartuch przed oczyma Anielki.

— Nie lepiej ci, paniuńciu?...

— Czy ciocia jest jeszcze?... — spytała chora.

Karbowa po raz drugi poczęła zwijać fałdy na fartuchu:

Miała święta Otalia trzy córki: 
Jedna przędła... 
Druga motała... 
 
Rozdział szesnasty. Pomoc nadchodzi

Karbowy szedł na południe od chaty myśląc, że zboże w tym roku obrodzi w słomę, ale nie wyda ziarna, gdy wtem doleciał go z lasu szczególny łoskot. Coś tętniło, toczyło się i kołysało, to znowu milkło, a czasami parskało.

Chłop stanął, obrócił się w stronę lasu i przysłonił oczy ręką. W dali zobaczył dwie pary łbów końskich i świecący kapelusz umieszczony gdzieś bardzo wysoko, a nad nim jeszcze wyżej biały bat.

Poszperawszy we wspomnieniach począł domyślać się, że musi to być karyta. Właściwie był to odkryty powóz szeroki, głęboki i bardzo wykwintny.

Na szczupłej i nierównej grobelce ekwipaż zwolnił biegu i począł się mocno chwiać. Karbowy przypatrzył mu się lepiej i otworzył usta. Na koźle siedział lokaj i furman, ubrani z pańska, w tabaczkowej liberii ze złocistymi guzami. Przed nimi biegło cztery piękne konie w lśniącej uprzęży, a na końcu, za końmi, i służbą, widać było pod parasolką damę średnich lat, głęboko osadzoną w powozie.

W pewnej odległości za ekwipażem toczyła się wygodna bryczka, w której siedział tylko furman.

Karbowy przetarł oczy, sądząc, że zaczyna mu się mieszać w głowie. Jak świat światem, nic podobnego nie widziano na tej grobelce.

„Czyżby jaśnie pan z jaśnie panią przyjeżdżali po dzieci? — myślał. — Co prawda, pana nie widać, ale skądby znowu pani miała dziś karetę, kiedy niedawno wyjechała stąd z Żydem?

A może jaśnie pan został w lesie, aby porachować, ile mu Zając sosen wyciął?...”

Tymczasem powóz stanął.

— Tee! Gapiu!... — zawołano z kozła

— Niby ja?... — spytał karbowy zdejmując kapelusz.

— Jużci, że ty, kiedy mówię do ciebie. A nie ma do was lepszej drogi?...

— Skądby zaś!...

— Ale tu powóz może się wywrócić...

— Może i może... — odparł chłop nie wiedząc, co gada.

— To bydlę! — mruknął ubrany z pańska, a potem znowu wrzeszczał:

— Jakże, więc jaśnie pani musi iść do folwarku piechotą?

— Musi chyba, że tak...

— Krzysztofie! ja wysiądę... — odezwała się dama.

Pan zeskoczył z kozła i otworzywszy drzwiczki pomógł pani wysiąść z powozu. Potem cofnął się na bok, a ponieważ droga była pełna wybojów i kijów, idąc za panią podpierał jej łokieć trzema palcami i mówił:

— Jaśnie pani pozwoli na prawo... Jaśnie pani raczy stąpić na tę kępę... Panie Piotrze, zaczekasz, dopóki jaśnie pani nie przejdzie. Potem z wolna zajedziesz na podwórze... Jaśnie pani pozwoli teraz na tę stronę, tu już jest ścieżka...

Karbowy słysząc gadaninę tego pana przypuszczał, że wielka dama musi być ślepa i drogi nie widzi. Potem zastanawiał się, czy wobec tej procesji nie wypada mu uklęknąć na grobli...

Pani tymczasem zbliżyła się do niego i spytała:

— Dzieci są?

— Ha?

— Jaśnie pani pyta się: czy dzieci są? — powtórzył pan ukazując mu nieznacznie tęgą pięść w popielatej rękawiczce.

— Niby naszych dziedziców dzieci? — rzekł chłop. — Jużci są.

— Zdrowe? — spytała pani.

— Panienka to musi wcale niezdrowa. Wciąż leży...

— Czy był tu kto?

— Była jakasić ciotka...

— Nie wiesz, czy mówiła co dzieciom o matce?...

— Mówiła, że matka, niby nasza dziedziczka, pojechała do Warszawy.

— A!... I nic więcej?...

— Jeszcze, że się kazała kłaniać i że niedługo zabierze ich od tela...

— A!...

Pani poszła dalej ku folwarkowi, a pan za nią — wciąż mamrocząc. Dama była w czarnej, powłóczystej sukni i aksamitnej narzutce. Gdy suknią uniosła, karbowy zobaczył rurkowaną spódnicę, białą jak śnieg.

„Może to taka koszula u niej?...” — pomyślał, nie rozumiejąc powodu, dla którego wielkie damy miałyby nosić więcej spódnic niż jedną.

Nad zadumanym karbowym parsknął koń licowy. Chłop cofnął się i począł z wolna iść za powozem.

„To ci muszą być państwo, kiedy jeżdżą lustrzaną karytą! — myślał chłop. — Jak się to jucha błyszczy! Przejrzeć by się można w tym dziwowisku...”

I począł się przeglądać, ale to, co zobaczył, wprawiło go w ostateczne zdumienie. Tylna ściana powozu tworzyła wklęśniętą powierzchnię walcową. Skutkiem tego chłop widział w niej wszystko szerokie, małe i do góry nogami przewrócone. Nad spiczastym niebem leżała droga, w głębi wąska, bliżej rozszerzająca się nagle. On sam miał głowę jak dynię, umieszczoną poniżej nóg krótkich jak palce przy grabiach. Gdy rękę w stronę powozu wyciągnął, ta rosła mu jak ciasto na drożdżach i całą jego figurę zasłoniła.

„Nieczysty interes!” — myślał karbowy przeczuwając nieszczęście. Był to człowiek, który ledwie raz na kilka lat opuszczał swoje pustkowie i równie rzadko widywał karety, jak mało znał prawa optyki.

Tymczasem dama weszła do chaty, a jej kamerdyner zatrzymał się na progu. Właśnie karbowa poczęła trzeci raz zamawiać choroby Anielki, kiedy szelest powłóczystej sukni odwrócił jej uwagę od chorej. Obejrzała się i struchlała zobaczywszy obcą damę, od której aż pachła jaśniepańskość.

Pani nie uważając na zdziwienie karbowej zbliżyła się do Anielki i z wyrazem niekłamanego współczucia na twarzy, przystojnej jeszcze, choć nieco zwiędłej, ujęła dziecko za rękę.

— Anielciu!... — rzekła głosem łagodnym.

Dziewczynka, jak sprężyna rzucona, usiadła na łóżku i błędnymi oczyma przypatrywała się damie. Skupiała rozpierzchnięte wspomnienia, lecz osoby tej poznać nie mogła. Nie dziwiła się przecie, może biorąc nieznajomą damę za jedno ze swych gorączkowych przewidzeń.

— Anielciu! — powtórzyła dama.

Dziewczynka uśmiechnęła się, ale milczała.

— Ma gorączkę... gada od rzeczy... —- szepnęła karbowa.

Dama spostrzegłszy w garnuszku wodę, umoczyła w niej batystową chusteczkę i natarła czoło i skronie Anielki. Potem złożyła płatek w kilkoro i okryła wierzch głowy chorej.

Pod wpływem chłodu dziecko oprzytomniało nieco i poczęło mówić:

— Czy pani jest babcia nasza, czy druga ciocia? Czy pani od mamy przychodzi?...

Dama drgnęła.

— Przyjechałam zabrać was. Czy pojedziesz ze mną?...

— A gdzie to?... Do mamy?... Czy może już do naszego domu?... Tak bym chciała być w ogrodzie... Taki chłód...

— Czego ty płaczesz, dziecino? — pytała dama, pochylając się nad nią. Wtem cofnęła się. Zaleciał ją gorączkowy oddech dziecka. Ale gdy spojrzała na twarz Anielki, białą, chorobliwym rumieńcem oblaną, na jej oczy wielkie, dobre i smutne, gdy pomyślała o niezmiernym nieszczęściu dziecka bez winy, odwróciła głowę — nie mogąc łez powstrzymać.

Po chwili Anielka przymknęła powieki. Zdawało się, że wysilona rozmową, drzemie. Pani po raz drugi mazaną chustką owinęła jej główkę, a potem wyszła do sieni.

— Krzysztofie — rzekła do onego, co był z pańska ubrany — jedź natychmiast do domu bryczką.

— Słucham jaśnie pani.

— Każ w salonie od ogrodu ustawić na środku łóżko... Poszlij po doktora do miasteczka i telegrafuj do Warszawy po drugiego. Rządca da ci adres.

Kamerdyner ukłonił się, ale stał, jakby pragnąc zrobić swoją uwagę.

— Chcesz co powiedzieć?...

— Sądzę — odpadł z deklamacją — że jaśnie pani nie może tu zostać bez usługi.

— Kiedyż my zaraz wszyscy stąd wyjeżdżamy, byle tylko chora uspokoiła się trochę.

— Jaśnie pani nie wypada jeździć z chorymi. To rzecz doktorów i zakonnic.

Dama zarumieniła się i zawahała, jakby uznając biegłość Krzysztofa w sprawach tego rodzaju. Z drugiej przecie strony nie podobały się jej te uwagi, więc odparła sucho:

— Rób, co każę!...

— Skoro jaśnie pani każe, jadę; ale za nic nie odpowiadam! — odezwał się Krzysztof z zimnym ukłonem.

— Zresztą — dodał — muszę pozwolić koniom, aby wytchnęły.

Pani wróciła do Anielki rozmyślając nad niestosownością obsługiwania chorych. Potem usiadła przy tapczanie i z rzewnym uczuciem wpatrywała się w oblicze dziecka.

„Jak ona podobna do niego! — mówiła sobie. — Te same usta... Ta krew... Biedny człowiek! muszę mu wynagrodzić wszystko, co dziś cierpi...”

I w wyobraźni swej zobaczyła piękną postać ojca Anielki. Teraz już nie wahała się obsługiwać chorej. To przecież jego dziecko, to dla niego!...

Stangret przymocowawszy lejce do kozła zstąpił uroczyście z wyżyn powozu na folwarczny padół płaczu i — po stangrecku założył ręce na brzuchu. Podszedł do niego pan Krzysztof gładzący ładnymi palcami angielskie faworyty.

— To ci dziedzictwo! — rzekł stangret pogardliwie, wyrzucając głową w kierunku odrapanej chaty.

Pan Krzysztof podniósł brwi z politowaniem i patrząc na liberyjny guzik swego towarzysza z kozła odparł:

— Los rozmaicie człowiekiem rzuca. Jestem tu jak w jakim Himalaju!

— Musi się panu Krzysztofowi diablo przykrzyć po Warszawie?...

Pan Krzysztof machnął ręką.

— Po Paryżu, Wiedniu i tam dalej!... Ale cóż. Jeden z moich pryncypałów może być w Afryce, to ja mogę być tutaj...

Chwila milczenia.

— Ma też nasza pani za kim się rozbijać, ale za takim dziedzicem! — rzekł furman wskazując brodą na oborę.

Krzysztof odparł po namyśle:

— Jest on, co prawda, w złych interesach... no!... Ale nazwisko, stosunki, szyk...

— Może?

— To pan z panów!... Książęce znalezienie się... Gdyby nie wzgląd na niego, rzuciłbym ten obowiązek. Ale przy nim człowiek odżyje... Inne stanowisko, inne uważanie!... A i wy będziecie odtąd nosili na guzikach prawdziwy herb, nie jakiegoś tam lwa z pochodnią. To błazeństwo!...

— O!... — wtrącił stangret.

— Ba!... — zakończył pan Krzysztof.

— No, ale do widzenia! Jadę urządzić dom na przyjęcie dzieci i rozesłać ludzi po doktorów.

To mówiąc dotknął dwoma palcami brzegu okrągłego kapelusza.

— Adieu! — rzekł stangret, z szacunkiem kłaniając się starszemu koledze.

Pan Krzysztof pełnym godności krokiem zbliżył się pod chatę, począł powoli naciągać zdjęte przed chwilą rękawiczki i krzyknął na furmana z bryczką:

— Dawaj!...

Bryczka zajechała z wielkim trajkotem.

— Rwij! choćby konie miały paść, a przez groblę ostrożnie.

— A jak naprawdę padną? — spytał frant furman.

— Kiedy ja mówię, że mogą szkapy paść, to już muszę w tym mieć swoje powody — odparł pan Krzysztof dumnie.

Trzymając nogę na stopniu zapiął rękawiczkę, potem ugiął paltota, siadł, poprawił się i głęboko odetchnął.

Stojący przed oborą karbowy zdjął oberwany kapelusz.

— Szczęśliwej drogi wielmożnemu panu! — odezwał się.

Podobało się to Krzysztofowi. Rzekł przyjacielsko: — A! — sięgnął do kieszeni i rzucając chłopu złotówkę mówił:

— Dobrze pilnowałeś dzieci, mój przyjacielu, jesteśmy ci za to wdzięczni. Pilnuj równie dobrze gospodarstwa, postaramy się, ażebyś był wynagrodzony.

Poszoł!...

Bryczka ruszyła zostawiając chłopa zgiętego we dwoje.

— A to ci państwo!... — mruczał karbowy, którego pierwszy raz w życiu spotkał tak hojny datek.

Zobaczywszy z daleka powóz i konie Józio zapomniał o rybach, swoim sitku i — popędził na folwark. Był pewny, że oboje rodzice przyjechali, nade wszystko jednak chciał zapoznać się bliżej z powozem.

Wpadł na podwórze, obdarty i zaczerwieniony, i — nie pytając nikogo o pozwolenie — począł wdrapywać się na kozioł.

— A co to, mały?... — krzyknął stangret.

— Ja chcę się przejechać — odpowiedział Józio chwytając za lejce.

Zaczepione konie ruszyły. Ledwie je wstrzymał stangret; Józio wpadł w gniew.

— Ja chcę jechać!... Ja chcę jechać!... — powtarzał.

Na ten hałas dama, która już zapytywała karbowę o Józia, wyszła przed dom. Chłopiec biegł naprzeciw niej wołając:

— Dlaczego on nie jedzie, kiedy ja mu każę?...

Nagle stanął i zmieszał się — zobaczywszy osobę nieznaną. Na pani jednak hardy chłopiec, który pomimo nędzy dziwił się, że nie spełniają jego rozkazów, zrobił wrażenie przyjemne.

„Istny ojciec!” — pomyślała dama i zbliżywszy się, czule całowała dziecko.

— Gdzie mama?... — spytał onieśmielony Józio.

— Mamy nie ma.

— Czy i tatki nie ma?

— Nie ma, ale wkrótce zobaczysz się z nim.

— A pani?

— Ja?... — odparła dama z uśmiechem i zakłopotaniem. — Ja jestem wasza... krewna.

I znowu ucałowała go.

Józiowi podobał się ekwipaż, stangret w liberii i elegancki ubiór pani. Witał ją jak dobrą znajomą, z niewidzianym u niego zapałem.

— Pani jest nasza krewna? — pytał. — To bardzo dobrze. Pani pewnie ciocia?... U nas była tu inna ciocia, ale ją przywiózł chłop i ja jej nie chcę... Pani jest ciocia — prawda?...

— Nazywaj mnie czasem mamą... mamą chrzestną... — odparła dama ledwie mogąc ukryć wzruszenie.

— Mama?... Dobrze!... Pani będzie drugą mamą... Czy można się przejechać?

— Piotrze — rzekła pani do stangreta — przewieź panicza.

Józio wnet znalazł się obok

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz