Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖
Powieść z 1880 roku ukazująca dwór polski i stosunki społeczno-ekonomiczne w zaborze rosyjskim w okresie pouwłaszczeniowym.
Nieudolność właściciela majątku — utracjusza, lekkoducha i próżniaka, typowego przedstawiciela swojej klasy — doprowadza do utraty majątku i rozkładu rodziny. Na pierwszym planie powieści nakreślony został przez Prusa portret psychologiczny tytułowej bohaterki, 13-letniej Anielki, która przeżywa głębokie rozczarowanie, obserwując nieprzystawalność oficjalnej etyki środowiska, w którym dorasta, do praktyki życiowej. Przyjęcie punktu widzenia dziecka zaostrza krytykę i ocenę moralną postępowania dorosłych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Chwilami przychodziło jej na myśl, że gdyby tu drzewa posadzić, byłoby może choć trochę weselej. Ale drzewo nie wyrasta od razu wysokie. Trzeba czekać całe lata, dziesiątki lat...
Tu czekać dziesiątki lat?...
Wieczorem pomogła karbowej obierać ziemniaki. To ją rozerwało nieco, choć miała lekką gorączkę.
I matka była słabsza.
— Ja muszę napisać list do ciotki — mówiła. — Jeżeli Jaś stracił mój posag, a jego ciotka ma pieniądze, toż powinna się ulitować nad nami. My tu zginiemy.
Karbowy Zając wrócił już od roboty i siedział na progu jak na koniu, podparłszy rękoma brodę. Patrzył on uważnie na Anielkę i rzekł:
— A jużci! dla państwa tu jest bardzo złe powietrze...
— I dla was złe, dla wszystkich złe! — odpowiedziała pani.
— My tośwa już przywykli — odparł. — Żeby tak ino miał człowiek kiedy czas odpocząć, jak się patrzy...
I westchnął.
— Ale — wtrąciła Zającowa — jemu tylko o odpocznienie idzie. Jużci i nam tu niezdrowo... Troje dzieci noma umarło, a takie były rześkie, takie wesołe...
— Dlaczegóż nie wyprowadziliście się stąd? — zapytała pani.
Chłop posępnie rzucił głową.
— Nasze dzieci umiłowały sobie te strony i latają nad nimi, to i nam nieładnie stąd odejść...
— Co wy mówicie, człowieku? Gdzie wasze dzieci latają?... — odezwała się niespokojnie pani.
Chłop milcząc wyciągnął rękę w kierunku bagien.
Wszyscy stanęli na progu i patrzyli.
Niebo było zamglone, ledwie świeciła gdzie jaka gwiazda. Powietrze ciepłe, ale tym ciepłem zgniłym, wilgotnym. Na dziedziniec padała czerwonawa smuga ognia, palącego się na kominie. Żuraw studni czarno prostował się na niebie.
Za żerdziami okalającymi dziedziniec, może o paręset kroków od domu, tliło się kilka bladych płomyków. Niekiedy drżały, przygasały, czasem zbliżały się do siebie podnosząc się i zniżając.
Józio zaczął krzyczeć. Wylękniona matka wzięła go za rękę i pociągnęła do izby. Karbowa płakała i modliła się, a chłop siedział z głową podpartą na rękach i patrzył.
— Kiej lubią tu być, kiej im tu dobrze, to niech se skaczą! — rzekł chłop. Wprawdzie dawniej widząc błędne ogniki twierdził, że to są dusze poprzednich mieszkańców folwarku.
— Czy każda dusza chodzi po tych miejscach, które lubiła?... — spytała go cicho Anielka.
— Jużci tak! — odparł. — Ony się tu kąpały za życia, łapały se pijawki, więc i teraz zaglądają czasem...
Anielce jakoś lżej się zrobiło, gdy pomyślała, że i jej dusza będzie mogła zaglądać czasem do ogrodu, tam...
Od tego dnia polubiła bardzo Zająca i z tęsknym uczuciem patrzyła na bagna, które tak pokochały jego dzieci, że aż do nich z nieba wracają.
Natomiast pani nabrała jeszcze większego wstrętu do tej okolicy, która sama straszna, była jeszcze siedliskiem jakichś widziadeł.
Wprawdzie mówiła dzieciom:
— Co wy słuchacie Zająca?... on wam brednie plecie. Duchy nie chodzą po ziemi. To były błędne ognie albo świętojańskie robaczki.
Ale sama bała się i za żadne skarby nie wyszłaby w nocy z izby.
W taki sposób dnie im upływały. Józio coraz śmielej jadał czarny chleb, groch i ziemniaki, często bez okrasy, i coraz dalej wybiegał na folwark. Pewnego dnia przejechał się nawet na zbiedzonym koniku. Ale matka była słabsza niż w domu, a Anielka miewała gorączkę, dreszcze i czuła upadek sił.
Zając pilnie przypatrywał się im obu i kiwał głową.
— Musi to dziedzic nieporządnie robi, że tak ich opuścił?... — spytała go raz karbowa.
— Aa! — odparł karbowy machając ręką. — Albo on kiedy zrobił co porządnie? Znam go przecie dwanaście lat!...
A potem dodał:
— I ten folwark byłby inakszy, żeby tu choć ze dwa rowy wykopać. Ludzie by na nim nie chorowali.
Po upływie dwu tygodni przyjechał znowu Szmul. Przywiózł od proboszcza drób w kojcu, sery i masło, chleba i bułek z miasta, i dwa listy:
Jeden był od pana Jana. Żona otworzyła go najpierw i czytała:
„Kochana Meciu!
Ciężki krzyż zesłał na nas Pan Bóg i pozostaje tylko dźwigać go mężnie. Szalony upór chłopów...”
— Ależ oni już chcieli się godzić! — przerwała sobie pani.
„...szalony upór chłopów zmusił mnie do sprzedania majątku, ciotki w domu nie zastałem, a na listy moje odpowiedzi nie odbieram. Ma ona wrócić wkrótce, a w takim razie ty udaj się do niej; pewno więcej zrobisz aniżeli ja.
O pogorzeli reszty mienia naszego nie wspominam nawet. Widzisz, jakie to szczęście, że klejnotów twoich w domu nie było! Pomyśleć nawet nie mogę, że już nie zobaczę mego gabinetu, a kiedy wyobrażam sobie wasze przykrości i obawy, formalnie tracę rozum.
Ja bawię u poczciwego Klemensa, ciałem tylko, bo duch mój jest z wami. Piękne salony jego zobojętniały mi, obiadów, które pamiętasz — nie jadam. Powiem ci otwarcie, że wprost lękam się o moje zdrowie.
Zającowi polecam, ażeby wszystkie zapasy, jakie są...”
— O jakich on zapasach mówi? — przerwała sobie pani powtórnie.
„...sprzedał natychmiast, a pieniądze tobie, droga Meciu, doręczył. Ja już nie chcę stamtąd ani grosza, byleście wy mieli dość. Proszę bardzo nie żałować sobie niczego i nie wdawać się w żadne oszczędności. Zdrowie przede wszystkim.
Żyjemy w czasach nadzwyczajnie krytycznych. Nie znam człowieka, który by nie miał zgryzoty. Czy uwierzysz, że pani Gabriela zerwała z poczciwym Władkiem!... Gdy pomyślisz, że ja się i tym martwię, będziesz miała słaby obraz moich cierpień. Ale trudno, mam już taką naturę.
Klemens kazał ci ucałować rączki. Szlachetny ten chłopak od dwu godzin nie ma humoru z tego powodu, że nie może posłać ci do skosztowania poziomek, które sam wyhodował...”
Pani nie kończąc listu zmięła go i włożyła w kieszeń. Był to z jej strony pierwszy podobnie energiczny objaw.
— Ten człowiek nie ma serca! — szepnęła.
Drugi list pochodził od ciotki Anny, którą tak źle w domu przyjęli. Pani otworzyła go z niechęcią.
— Biedna kobieta — rzekła — pewnie prosi mnie o pomoc, której udzielić nie mogę...
Zaczęła jednak czytać:
„Z duszy i serca kochana siostro!
Zasłyszałam od Szmula o waszych nieszczęściach. Boże mój! co się stało?... Mówi Szmul, że wy teraz mieszkacie w jakiejś chałupie i nie macie ani co jeść, ani w co się odziać?...
Ach! Gdybym ja była otrzymała miejsce u czcigodnego ks. dziekana, pomogłabym wam więcej. Ale teraz sama jestem w kłopotach i ledwie mogę wam posłać trochę gratów do przykrycia...”
— Co ona pisze? — spytała pani głęboko wzruszona.
— Ma rację — odezwał się Szmul — ona mi dała jakieś zawiniątko. Oto tu jest...
„Bóg widzi, jak bym rada was ściągnąć do siebie, ale mam pokoik ciasny i jedno łóżko, co ledwie dla ciebie wystarczy.
Ale ty, kochana siostro, przyjedź natychmiast, ty musisz przyjechać, bo tu jest interes. Ciotka twego męża, jw. prezesowa, ma być w tym tygodniu w domu i po paru dniach pobytu wyjedzie za granicę na pół roku. Trzeba więc, ażebyś się z nią zobaczyła.
Ona powinna was wesprzeć, boby ją Bóg skarał. Przecie to jej siostrzeniec strwonił twój majątek i dziś hula po świecie, jakby nigdy nic.
Przyjeżdżaj więc ze Szmulem, ani dnia nie zwłócząc, a może ciotka weźmie cię nawet do wód zagranicznych. Gdy was przyjmie do domu, ja przyjadę po twoje dzieci.
Ty staniesz u mnie, zawczasu wybaczając mi biedę, jaką tu znajdziesz. Ach! gdybym ja kiedy dostała miejsce u jakiego zacnego proboszcza, zaraz by ze mną było inaczej...
Dziatki twoje, a szczególniej serdeczną Anielcię, tego prawdziwego aniołka, całuję choć listownie. Niech ją Bóg błogosławi.
Panna Walentyna jest tu u nas. Spotkał ją niebogę duży zawód, bo jej konkurent (niejaki pan Saturnin) żeni się z inną”.
Resztę listu zapełniały całusy, błogosławieństwa i najusilniejsze nalegania, aby siostra przyjechała natychmiast.
Biedna pani Janowa czytając to wylewała obficie zdroje łez. Płakała i Anielka i całowała list zacnej choć tak ubogiej ciotki. Karbowa też widząc, że inni płaczą, połączyła się z nimi i zaraz wspomniała o swoich zmarłych dzieciach.
Nawet Szmul mówił:
— Bardzo dobra kobieta!... Ona warta być Żydówką... Choć u niej wielka bieda!...
Uspokoiwszy się i odczytawszy po raz drugi list ciotki Anny pani zamyśliła się. Czasami spoglądała po nędznej izbie, to patrzyła na dzieci, to znowu gdzieś daleko, jakby chcąc sięgnąć aż do mieszkania jw. prezesowej, a może i do głębi jej serca.
— Co tu robić?... co tu robić?... — szeptała.
Szmul, który obserwował ją milcząc, odezwał się:
— Jaśnie pani musi jechać do miasta, choćby na kilka dni. Ja jaśnie pani radzę!... A kiedy ja radzę, to nie na próżno. Ja znam jaśnie prezesowę. U niej listem nie zrobi się nic, a do tego ona gniewa się jeszcze na dziedzica za to, że ją parę razy zwiódł. Ale jak ona zobaczy, że jaśnie pani taka biedna, taka chora... No, ona nie będzie miała serca nie dać państwu jakiego utrzymania.
Pani złożyła ręce na kolanach i kiwała smutnie głową.
— Nie o mnie tu już chodzi, ale o dzieci, które w tej strasznej nędzy zdziczeją i zginą!... Mnie mało się należy... Zdrowie moje podkopane zupełnie...
— Niech jaśnie pani nie desperuje — mówił Szmul. — Prawda, że jaśnie pani mizerna, ale i panienka jest mizerna, choć dotąd była zdrowa. Tu takie złe powietrze. Gdyby jaśnie pani została tu rok... dwa... Bóg wie, co by z tego wypadło, ale w mieście, gdzie tylu doktorów, aptek... Aj! tam będzie pani zdrowa.
Zresztą — to są rzeczy dalekie, a teraz trzeba jechać do miasta, doczekać się jaśnie prezesowej, złapać ją i wszystko powiedzieć, jak jest. Ona jaśnie pani da choć z parę tysięcy na rok i dzieci weźmie na edukacją... Ja dziś wrócę do domu, ale jutro będę tu rano i pojedziemy. Tu się nic dobrego nie wysiedzi ani dla siebie, ani dla dzieci.
Pani była przekonana o potrzebie wyjazdu, choć niezdecydowana. Była chora i lękała się całodziennej podróży. Suknie jej były tak zniszczone, że wstydziła się pokazać w nich znajomym. Nade wszystko jednak trapiła ją myśl rozłączenia się z dziećmi, jeszcze w takich warunkach!...
Lecz znowu dobro dzieci wymagało tej podróży. Gdyby je wziąć ze sobą mogła... Ale gdzież je umieścić? Tu — mają choć dach nad głową i nie pomrą z głodu.
Zresztą wróci do nich za kilka dni, a może, co będzie jeszcze lepiej, zobaczy się z nimi w mieście, już spokojna o ich byt teraźniejszy i los przyszły. Ach! byle wyjść z tej nędzy.
Trzeba jechać!...
Obie z Anielką prawie całą noc nie spały. Matka mówiła jej o bogactwie babki, o szkole dla panienek, na którą pewnie zostanie oddana, o tym, że kilka dni rozłąki upłyną jak mgnienie oka. Polecała opiece jej Józia i zobowiązywała do czuwania nad własnym zdrowiem.
— Nie wychodź wieczorami na spacer, każ palić na kominie, wodę pij ostrożnie. Tu jest dziwny kąt. Ja tu czuję aż w kościach zgniłą wilgoć. Trzeba się strzec.
Anielka ze swej strony prosiła matkę o jak najdłuższe i najczęstsze listy. Zasyłała pocałunki ciotce i pannie Walentynie (ale ciotce więcej) i prosiła, aby matka wracała, jak tylko zobaczy się z babką.
Z rana pani powierzyła swoje dzieci Zającowi i jego żonie, zaklinając ich, aby dbali o nie jak o własne.
— Tak będziemy usługiwali panience i paniczowi jak teraz — rzekł karbowy. — Złego im się przez ten czas nic nie stanie, byle tylko Pan Bóg dał, żebyście państwo wyjechali stąd prędzej, bo tu dla was złe powietrze...
Około siódmej przyjechał Szmul i popasał.
Matkę opanowała wielka trwoga. Sprzedaż majątku, choroba, pożar, wyjazd męża, nędza — wszystko to były nieszczęścia, ale mniejsze od tego, jakie ją dziś ma spotkać.
Opuści dzieci swoje!...
Łatwo to mówić: wyjadę na kilka dni, zostawię je... Ale ciężko wyjechać i zostawić! Pani zrosła się z dziećmi. One były niemal organami jej ciała. Zawsze je słyszała, patrzyła na nie, czuła ich obecność. Zapomniała już o tym, że świat istniał niegdyś dla niej bez dzieci. Strata dzieci choćby na kilka dni robiła na niej takie wrażenie, jak na zwykłym człowieku zrobiłoby nagle zniknięcie ziemi, po której stąpa. Dzieci były czymś tak połączonym z nią w jej myślach, jak ciężar i wymiar z przedmiotami materialnymi. Gdyby ogromny kamień stał się lekkim jak piórko i przenikliwym jak dym, zdziwiłaby się niesłychanie. Ale to, że się ma z dziećmi rozstać — dziwiło ją i bolało.
Toteż ta kobieta, zwykle wyrzekająca, płaksiwa, rozdrażniona, uspokoiła się przynajmniej na pozór. W duszy starała się odpychać myśl o wyjeździe. Mówiła sobie: „wrócę za parę dni, jutro...”.
„Nie — to za długo. Wrócę za parę godzin. Tylko parę godzin nie będę wiedziała, co się z nimi dzieje. O Boże! jak jest ciężko...”
Anielce do żalu za matką przybywało poczucie odpowiedzialności za Józia. Co ona zrobi, gdyby tam w mieście matka potrzebowała jej pomocy?...
Kwestie te rozwijały się na tle przywiązania i przyzwyczajenia. I ona nigdy nie była bez matki, i jej rozstanie z matką wydawało się faktem nie tylko bolesnym, ale nadnaturalnym.
Nie myślała o tym, że ludzie wyjeżdżają i wracają, z czym mógł ją przecie oswoić ojciec. Ale dlatego właśnie, że ją tak przyzwyczaił do nieobecności swojej, uważała go za istotę różną od matki. Można się ze wszystkim rozdzielić, byle nie z matką.
Zresztą w innym czasie, w pomyślności, przy zdrowiu, mniej obszedłby
Uwagi (0)