Darmowe ebooki » Powieść » Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 24
Idź do strony:
prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Rozdział trzynasty. Folwark

Miejsce, do którego przywlókł się Karusek, aby w nim spocząć na zawsze, stanowiło resztę dziedzictwa pani Janowej.

Była to okolica zaklęśnięta. Ze wszech stron spływały do niej wody. Jej niewielkie i płaskie wzgórki można było obsiewać żytem albo zasadzać kartoflami. Doły niziny tworzyły bagno. Im rok był wilgotniejszy, tym mniej siano i zbierano, ale za to głośniej odzywały się żaby i ptaki wodne.

Widnokrąg szczupły, ciemne zwierciadła wody oprawne w zielony tatarak, kilka płatów zboża i ziemniaków, gdzieniegdzie kępa karłowatej wierzbiny, w jednej stronie czarny las — oto widoki tutejsze. Od lasu ciągnęła się wąska droga, której doły zasypywano niekiedy faszyną i po której nikt prawie nie jeździł.

W środku tego krajobrazu widać było dużą chatę mieszkalną z bocianim gniazdem. Obok niej pod kątem prostym ciągnęła się obora i stodoła, tworząc jeden budynek także z bocianim gniazdem. Nieruchomości te zamykały z dwu stron prostokątny dziedziniec, którego dwa inne boki tworzył płot z żerdzi.

Na środku dziedzińca stała studnia z żurawiem i korytem, otoczona kałużą.

Anielka nie mogła sobie wyraźnie przypomnieć, w jaki sposób dostała się tutaj. Wiózł ich Szmul, zdaje się, że dość długo. Ona przez drogę trzymała głowę na kolanach matki i czasem nie słyszała nic, a czasem narzekanie matki lub Józia:

— Ach, jak trzęsie...

Szmul wtedy odwracał się do nich i odpowiadał:

— Przepraszam jaśnie panią, ale ja nie mam innej bryczki.

Znowu nic nie słychać, oprócz trzęsienia i turkotu, i znowu po chwili mówi mama:

— O, jakiż ten Jaś niedobry! Czy on mógł nas tak porzucić?... Głowa mi chyba pęknie!...

A Szmul odpowiadał:

— Żeby był jaśnie pan wybudował młyn dla mnie, to bym ja teraz miał najtyczankę na resorach.

Anielka nie była pewna, o ile posiadanie przez Szmula najtyczanki ulżyłoby obecnemu zmartwieniu matki. Jej samej było zupełnie obojętne, czy Szmul jeździ najtyczanką czy wózkiem. Może to skutkiem osłabienia.

Kiedy ocknęła się, uczuła, że wózek stoi, a ją samą podnosi ktoś i okrywa pocałunkami mówiąc:

— Dzieci są, dzieci!... Moje wszystkie poumierały, ale dobrze choć na jaśnie panią popatrzeć...

Potem jakaś kobieta (była to karbowa) z twarzą pożółkłą i zmarszczoną, w czerwonej chustce na głowie, wzięła ją na ręce i zaniosła do izby, w której panował wielki zaduch.

Położyła ją na szerokim tapczanie, gdzie było twardo i dużo pcheł, i much.

Anielka otworzyła oczy.

Znajdowała się w izbie obszernej, do której dwa niewielkie, czteroszybne okienka puszczały trochę światła. Z sufitu i ścian już poodpadało wapno; szczęściem, gruba warstwa kurzu robiła to mniej widocznym. Podłogi nie było, tylko klepisko z gliny, jak w stodole.

Ściany dokoła zawieszono obrazami świętych, których rysów trudno było poznać. Pod sufitem ciągnął się długi drąg, a na nim sukmany, kożuchy, buty i bielizna ze zgrzebnego płótna.

Resztę miejsca w izbie zajmował stół bardzo prostej roboty, ławy, skrzynia na kółkach, a wreszcie półka z garnkami i miskami.

Na kominie palił się ogień, drzwi do sieni były otwarte. Naprzeciw widać było inne drzwi i izbę większą i widniejszą od tej, w której leżała Anielka.

Stamtąd dolatywał ją głos matki.

— Więc nie ma u was dziewuchy?

— Nie.

— Ani parobka?...

— A za co by ich utrzymać, proszę jaśnie pani?... Zresztą, stąd każdy ucieka, bo tu śmierć. Tu noma troje dzieci umarło. Boże mój! jaki był gwar przy nich!... Mógł se był mój choćby i tydzień w domu nie siedzieć i nawet nie zmiarkowałabym tego. A dziś, jak wyjdzie w pole na pół dnia, to aż mnie cosik rozbiera...

Mówiła to kobieta, która zniosła Anielkę z bryczki. Pani tymczasem lamentowała:

— Ja tu ani tygodnia nie wytrzymam. Ani sprzętów, ani podłogi, ani nawet okien tu nie ma. Na czym my będziemy spali?... O, gdybym przewidziała nieszczęście, jakie nas spotkało, byłabym kazała ten dom wyporządkować, przysłałabym tu parę łóżek, stół, umywalnią... O! niepoczciwie Jaś postąpił z nami, że nic mi nie wspomniał o projekcie sprzedaży... Nawet nie wiem, co my tu będziemy jedli?...

— Jest trochę mąki na chleb i na kluski, kartofle też. Jest groch, kasza i czasem może być mleko — mówiła kobieta.

— Szmulu! — odezwała się pani do arendarza — dam ci dwanaście rubli, a ty za to kup, co uważasz dla nas za potrzebne. Trzeba by herbaty, choć... samowara nie ma... Ja już zupełnie straciłam głowę!

Skargi matki, jednostajnym wypowiadane głosem, odurzyły Anielkę. Gdy się znowu ocknęła, zobaczyła wielki ruch w izbie naprzeciw. Zamiatano ją, wynoszono jakieś koła, pękniętą stępę, złamany stołek od żarn. Potem znana jej kobiecina z nieznanym człowiekiem przynieśli tam dużo tataraku i siana.

— A widzisz, nie mówiłem ci?... Zawdy na moim stanie! — mruczał chłop.

— O czym on mówi? — zapytała pani siedząca przed domem.

— I... i... i... abo on wie, proszę jaśnie pani! — odparła kobieta. — On zawdy gada, że nie ma kiej wypocząć, bo i prawda. To w polu trza robić, to bydłu dać jeść i koniowi, to znowu poić, w piątek czy świątek — jednakowo. Więc on se wyrzeka, że inny chłop to choć raz na tydzień może posiedzieć, pomyśleć...

— To wasz mąż tak lubi myśleć?

— A ino... on jak rabin: gęby nie otwiera, ino myśli. Aż mu dziś powiadam: „Nie robisz, Kuba, w polu, to już ja dziś bydło obrządzę, a ty się rozwal, żebyś nie gadał, że nie masz wypoczynku”. On się też rozwalił, o tu, gdzie panicz siedzi, i mówi: „Zobaczysz, że dziś tak coś wypadnie, że ja nie wypocznę do wieczora”. A ja do niego: „At, głupiś...”. Ale że zaraz jaśnie pani przyjechała, i musieliśwa oboje wziąć się do roboty, to on teraz wymawia mi, że: „zawdy na jego słowie stanie”...

Gdy zapadł wieczór, przeniesiono Anielkę do izby umiecionej i położono na sianie przykrytym grubą płachtą; Józio pacierz mówił. Matka pochyliła się nad nią i spytała:

— Angelique, ma pouvre fille... as-tu faim?...

— Nie, mamo.

— Jesteś jeszcze osłabiona?... Jakaś ty szczęśliwa, że możesz tak ciągle spać i nie czujesz tego, co się z nami dzieje. Ile ja już łez wylałam!... O, ten Jaś, jakże on niegodnie z nami postąpił!... Powiadam ci, żem ci zazdrościła zemdlenia. Ja tylko siłą woli powstrzymałam się... Wiesz, że tu nie ma nic: ani mięsa, ani masła, ani mebli, ani samowaru...

Anielka nie odpowiedziała nic. Ją nurtował ból, którego ani wyrazy, ani łzy nie były w stanie określić.

W taki sposób odbyła się instalacja wygnańców w nowym mieszkaniu.

Anielka przeleżała jeszcze dzień, przysłuchując się narzekaniom matki i Józia.

Na śniadanie kobieta przyniosła im mleko i czarny, ościsty chleb.

Józio rozpłakał się.

— Ja nie mogę tego chleba jeść, bo przecie ja jestem osłabiony... — rzekł.

— Cóż będziesz jadł, biedne dziecko, kiedy nie ma nic innego?... O, ten Jaś!... ten Jaś!... sam pewno łakotki zajada, a my umieramy z głodu!... — odpowiedziała mama.

Trzeba było jednak zjeść czarny chleb, co też Józio zrobił nie bez wstrętu.

— Mamo!... — rzekł niebawem — ja nie mam na czym siedzieć...

— To pochodź sobie, moje dziecko... wyjdź przed dom...

— Ja nie mogę chodzić, bo ja przecie jestem chory...

— Józiu! — odezwała się Anielka — naprawdę, pochodź sobie, będziesz zdrowszy...

— Nie będę zdrowszy — przerwał Józio gniewnie. — Prawda, proszę mamy, że ja nie będę zdrowszy?...

Pani westchnęła.

— Moje dziecko, czy ja wiem?... A może tobie istotnie spacer posłuży?...

— A dlaczego mama mówiła w domu, żebym nigdy nie chodził?...

— Widzisz, w domu co innego, a tu co innego... Pobiegaj sobie trochę — odparła matka.

Józio nie od razu usłuchał, lecz widząc, że od stania nogi bolą, przeszedł ostrożnie próg. Wydostawszy się do sieni zobaczył tam króliki, które przed nim uciekły. Zaciekawiły go, więc poszedł za nimi aż na dziedziniec, a nawet okrążył dom.

Była to pierwsza jego samowolna wycieczka, po której, bardzo zasępiony, położył się spać obok Anielki. Po obiedzie jednak, złożonym z zacierek i ziemniaków, wyszedł z matką już na dłuższy spacer.

Chodzili ze trzy kwadranse. Gdy wrócili, Józio był ciągle zachmurzony i nieco rzeźwiejszy, ale matka zmęczona. Jemu zmiana życia posłużyła, matce widać koniecznie były potrzebne łóżko i lekarstwa.

Na drugi dzień dopiero wstała Anielka, może trochę spokojniejsza, lecz nie zdrowsza. Nie bolało ją nic, czuła tylko znużenie i brak sił. Po gwałtownych przejściach powinna była odpocząć jakiś czas w miejscu zdrowym, wśród wesołego towarzystwa. Tu brakowało jednego i drugiego.

Cała okolica przesiąknięta była wilgocią. Noce odznaczały się surowym chłodem, dni parnością. Przy tym widok był ponury. Dokoła domu drzewa ani śladu, ani krzaków. Woda brzydka, z czarnym dnem, popstrzona kępami, zasypana tatarakiem. Czarny las o wiorstę stąd szumiał dziko i wyglądał nie weselej. Głosy ptaków były dziwne. Bąk nawet przestraszył Anielkę. Wzgórza otaczające ze wszech stron folwark zasłaniały wsie sąsiednie, w ogóle dość odległe.

Bliżej otaczało ją wielkie ubóstwo. Na domu strzecha już pozieleniała, mocniejszy wiatr przedmuchiwał ściany, stodoła obdarta chyliła się do upadku. Dwa woły, para krów i koń były chude i posępne.

Z ludźmi było jeszcze gorzej. Matka narzekała, Józio bał się swojej choroby, żona karbowego wspominała zmarłe dzieci, karbowy zwykle siedział za domem, a gdy wrócił — milczał.

Był to człowiek niski i krępy. Nosił zgrzebną koszulę wyłożoną na takież majtki, słomiany kapelusz z obdartym rondem i łapcie z łyka. Twarz pomimo to miał uczciwą i spojrzenie rozumne, choć smutne. Rozgadywał się tylko wówczas, gdy mu się w nocy nad bagnem ukazywały ogniste duchy.

Nazywał się Zając.

Trzeciego dnia przyjechał Szmul i przywiózł chleba, bułek, masła, szmalcu, mąki, cukru, herbaty i parę krzeseł. Witano go jak Mesjasza.

— Co tam słychać! — zawołała pani — mówże nam...

— Aj! dużo słychać... Niemcy już są we wsi i będą spalony dwór przerabiać na gorzelnią. Wszyscy ogromnie żałują jaśnie pani, a ksiądz dziekan ma tu przysłać kur i kaczek...

— Czy mąż nie pisał do mnie?...

— Byłem na poczcie, ale listu nie ma. Za to pani Weiss kazała się jaśnie pani kłaniać...

Anielka zbladła.

— Co to za pani Weiss?

— To jest jedna wdowa po naczelniku od liwerunku, bardzo porządna osoba. A jaka bogata!... Więc ona powiedziała do mnie, żebym się delikatnie zapytał, czy jaśnie pani nie zechce mieszkać u niej z dziećmi. Ona za to nic nie weźmie... A jak jaśnie pani zgodzi się, to ona tu przyjedzie karetą na znajomość i sama jaśnie panią zaprosi...

— Ja nie znam tej kobiety — przerwała pani.

— To nic!... Ale ona zna jaśnie pana... i bardzo go lubi...

Pani coś przypomniała sobie.

— Nie myślę robić znajomości z takimi kobietami — odparła. — Wolałabym umrzeć z głodu...

Anielkę ostry ból przeszył. Ona wciąż pamiętała rozmowę, w której Szmul zachęcał ojca do żenienia się z tą panią po śmierci matki. Nie widząc znienawidziła ją.

— Ach, ta pani Weiss!...

Dzień zeszedł im nieco weselej. Wprawdzie Szmul wkrótce wyjechał obiecując, że wróci z listem od ojca, ale za to karbowa ugotowała im herbaty w garnuszku. Józio, skosztowawszy herbaty, aż w ręce klasnął i obiecywał, że pójdzie kiedy do lasu na jagody. Matka parę razy uśmiechnęła się. Anielce trochę sił przybyło, choć na krótko.

Następnego dnia Anielka czuła się jeszcze rzeźwiejszą, a dowiedziawszy się, że z niedalekiego wzgórka widać jakąś wioskę, poszła tam, aby choć dachy mieszkań ludzkich zobaczyć. Tu znalazła wiernego Karuska, który zdechł w jej rękach.

Z początku próbowała go cucić, podnosiła, trzęsła nim. Ale pies był ciężki, łamał się i głowa mu opadała. Był tak schudzony i pokaleczony, iż dziewczynka odgadła, że nie ma już dla niego ratunku, że go nic nie wskrzesi.

Gorzko zapłakała nad biednym psem i — co chwilę oglądając się — powoli wracała do domu. O spotkaniu z Karuskiem nie wspomniała przed matką lękając się jej żalu.

Odtąd poczęła ją dręczyć tęsknota, nieznana jej dotychczas.

Nieraz marzyła na jawie. Zdawało jej się, że jest w dawnym mieszkaniu, że wyszła z niego na spacer. Karusek biegł za nią, ale gdzieś się schował. W domu czeka na nią panna Walentyna z lekcjami, matka siedzi na fotelu, a Józio na swoim wysokim stołku.

Wszystko jest tak, jak było dawniej: dom, ogród, sadzawka. Potrzebuje się tylko odwrócić, aby zobaczyć; potrzebuje tylko zawołać, aby przybiegł Karusek.

Spoglądała i — widziała na czarnej wodzie wyblakłe zielone kępy albo tatarak smutnie szumiący.

Wówczas z nieprzepartą siłą stawał jej na oczach spalony dom bez dachu. Okna były u góry okopcone, okiennice zwieszały się, dzikie wino około ganku wyglądało jak sploty czarnych wężów. Szklana altanka była zdruzgotana, pokoje przepalone i zarzucone stosem głowni osobliwych form. Drzewa przytykające do domu w połowie były okryte liśćmi, a w połowie — obnażone z nich — straszyły spieczonymi gałęziami.

Oprzytomniała znowu zbudzona krzykiem ptaka nocnego. W przerwach — jaka tu cisza... Przez lekką sukienkę wpijała w nią kły wilgoć bagnisk. Czuła chłód i dreszcze. Jak tu pusto, nie ma drzew, jaka wierzbina drobna... Nie jestże to ziemia umarła i już gnijąca?... Czy nie głodzi ona roślin i zwierząt, czy nie zabiła trojga dzieci karbowych, czy nie zabije ich wszystkich?... Karusek, ledwie tu stąpił, zdechł!...

Słońce, które niegdyś tak ożywiało Anielkę, rzuca światło blade; niebo też nie jest równie błękitne,

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz