Trzaska i Zbroja - Antonina Domańska (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖
Rody Trzasków i Zbrojów zwaśnione są od dawna. Basia, najstarsza córka Trzaski, i Staszek, jedyny syn Zbroi, są w sobie zakochani, ale ich rodzice nie zgadzają się na ten związek.
Trzaska w końcu odsyła Basię do Krakowa, rodzi mu się też kolejna córeczka. W dniu jej narodzin, wieczorem, zjawia się tajemniczy przybysz. Zadowolony z gościny obiecuje zostać ojcem chrzestnym dziecka. Zbroja i Trzaska złorzeczą sobie nadal, ale nie wiedzą, że los niebawem wystawi ich na próbę. Czy Basia i Staszek otrzymają swoją szansę?
Trzaska i Zbroja to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1913 roku. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzaska i Zbroja - Antonina Domańska (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Dajcież mi się wygadać dokumentnie! Po cóżem o Zbrojach zaczął? Widno cały kłopot na nich się opiera.
— Bardzom też ciekawa, co mi powiesz.
— Odkąd Paweł Zbroja ostał wójtem łobzowskim, dmie34 ci tak, co nie wiadomo, jak mu się kłaniać: czy jak miłościwemu królowi Kazimierzowi, czy może jeszcze krzynę niżej.
— Cóż to ma do Baśki?
— O, jakaście to nagła! Zaraz się dowiecie! Tedy35, jako spominałem, jedynaka se uchował jak malowanie. Parobek rosły, na gębie czerwony niczym jabłuszko, a do wszelakiej roboty zgrabny, jak by się od urodzenia wszystkiego uczył. Najstarszy komornik z łobzowskiego dworca wziął go za stajennego do królewskich koni.
— A co mnie do królewskich koni?
— Słusznie, wam nic. Ale zarówno Staszkowi Zbroi nic do naszej Baśki, a czego lata za dziewczyną?
— O, rany!
— Dziękować Panu Jezusowi, zrozumieliście przecie, co za przyczyna, że chcę dziewuchę wyprawić z domu.
— Poczekajże, a cóż Basia na to?
— Basia? Po rozżarzonych węglach leciałaby za nim, ino by palcem kiwnął.
— To po cóż dzieciska rozrywać, kiej się ku sobie mają! — zawołała Jacentowa, splatając ręce. — Dać na zapowiedzi, pożenić i kwita.
— Aha, stary Zbroja pierwej ubije chłopaka, niżeli u Trzasków synowej będzie szukał. On by się i wojewodzianki nie zląkł. A mnie i moją babę nienawidzi aż strach. Ino mię ujrzy w polu czy na podwórku, pomstuje tak, że uszy więdną. Baśkę wyzywa od dziadówek, przed ludźmi nas czerni36, niemal plwa na nas.
— Ha, wola boska, a tyś ojciec. Czyń, jako rozumiesz. Kiedyż mi dziewczynę przyprowadzisz?
— Właśnie dziś, zaraz, coby nie miała sposobności powiadomić Staszka. Pewnikiem już jest na targu. Miała przyjechać z Wątorkową. Zginie dziewucha jak kamień w wodę. Niech wójt swaty posyła, gdzie wola. Z moim uczciwym dzieckiem napraszał się nie będę. Ino niech ciotka strzeże Basi jak oka w głowie, żeby się ptasznik37 o turkawce38 nie zwiedział.
— A to co za rwetesy? Coś się dzieje na targu? Zobacz no, Wojtek, czego ludzie tak krzyczą?
— Baśka?! Skądeś się tu wzięła? I taka zdyszana? Wilki cię gonią po mieście czy co?
— Szukałam was, tatusiu... Idźcie, na miły Bóg, ratować Wątorka, bo go baba na śmierć zatłucze... O, tam... Widzicie? Pod świętym Wojciechem.
— Pilnujcie tobołka, Jacentowa, zaraz wracam. A ty stój wedle39 ciotki. Ani mi się rusz!
Skoczył Wojciech co żywo na pomoc kumotrowi. Ledwo się przepchał przez tłum gawiedzi śmiejącej się z zaperzonej40 niewiasty i bitego chłopa.
— A ty opoju! A ty śleporodzie zatracony! Gdzie moja kokoszka?! Oddaj zaraz, bo ci łeb ukręcę, jakem twoja ślubna, wierna i uczciwa żona! Oddaj kokoszkę! Gadam po dobroci!
I ściskając bat w garści, wyrżnęła go z całej siły grubym końcem biczyska po plecach.
— O, rety! Ja... Jaguś... dy zelżyj kapkę! — jęczał mąż, ani próbując odwetu.
— Gdzie czarna kokoszka z białym czubem?! O, moi ludzie, moi ludzie! — zawodziła baba piskliwie. — Taką ci miałam kokosią na cały świat sławną. Jak zniosła jajko w sam święty Jan, to bez dwa miesiące ino jeden dzień spoczęła. Ady rodzone dziecko tak matce nie świadczy, jako mnie ona podchlebiała! Ano przedwczoraj znowu się nieść zaczęła, a ta niewiara przeklęta wywlokła mi ją z domu dziś rano! Zdrajco! Judasie! Bo cię uśmiercę, niech cię już moje oczy nie oglądają!
— Mojaś ty śliczna...
— Nie ślicznam! Kokoszka gdzie?!
Zamierzyła się z większym jeszcze rozmachem, aż tu dwie silne ręce szarpnęły ją w tył, omal nie upadła. Obejrzała się.
— No, puszczajcie mnie, Wojciechu, bo i wam się oberwie!
— Cicho. Cicho. Dajcie spokój. Nie wstyd wam? Ludzie patrzą, śmieją się. Jużeście tego biedaka zanadto ukarali.
— Niech powie, gdzie ją skrył przede mną?
— O, Jaguś!... Ja... ja... jakoż ci oddam, klejem sprzedał...
— Komu?
— Wim ja?
— A pieniądze gdzie?
— U... u... u Mośka... Rety! Trzymajcie ją! Wojciechu, bo duszę ze mnie wyżenie41!
Tak więc Basia została u ciotki Jacentowej w Krakowie, a Trzaska wracał na Łobzów z lżejszym sercem.
Było wprawdzie płaczu i lamentu co niemiara, ale przez myśl nawet nie przeszło dziewczynie buntować się przeciw woli ojcowskiej.
— Ani mi się waż pokazywać w domu, póki cię sam nie zawołam — rzekł jej na odchodnym. — Kiecki, gorset i buty przyniosę ci w przyszły wtorek.
Objęła tatusia za kolana, ciotkę pocałowała w rękę, spłakała się jak bóbr i została.
Przypuszczenia Wojciecha spełniły się co do joty. Za powrotem do chałupy znalazł w niej gościa oczekiwanego — malusieńką dziewczynkę. Westchnął, pokiwał głową, ale ucałował dzieciątko.
— Ano, moja Margoś poczciwa — rzekł serdecznie do żony — dziękuję ci też, dziękuję z całej duszy, jako za pierwsze, tak samo i za ósme. Niech Pan Jezus w zdrowiu chowa, a o nas, biedakach, nie zapomina. Ale, ale, powiem ci coś ważnego. Baśkę oddałem do służby w Krakowie.
— Cóż ty bajesz, Wojtek? Czy ci zmysły pomieszało? Kara boska czy co? Musisz w te pędy lecieć do miasta i zabrać dziewczynę z powrotem!
W jednej chwili dobroduszny uśmiech znikł z twarzy Wojciecha, dolna warga wysunęła się naprzód.
— Pierwej słuchaj, a potem gadaj, a najlepiej wcale nie gadaj — rzekł twardo. — Uczyniłem jak trzeba i dość. Baśka zostanie w Krakowie póki moja wola.
Przycichła i schowała się z głową pod pierzynę.
— Jużci, teraz się zacznie płakanie. Nie sprzeciwiaj się nigdy, to nigdy krzyczał nie będę.
Usiadł na brzegu łóżka i opowiedział jej wszystko szczegółowo.
— No, sprawiedliwie zrobiłeś, jak dobry ojciec — odrzekła wysłuchawszy. — Ino pytam sią, co teraz będzie, kiedy ja ani ręką, ani nogą?
— Dy z Kasi już nie najgorsza wysługa, niech się przyucza. Co byśmy się trapili po próżnicy!
— Ano jużci. Zresztą, wolę se ręce urobić, od świtu do nocy harować, byle się te wyklinania raz skończyły.
— Ino teraz leż cicho, spoczywaj. My se ta będziemy jako radzić bez ciebie. Matka w domu najpierwsza. Co by się stało z tymi kruszynami, gdyby ciebie zabrakło!
— Ale, właśnie! — zaśmiała się kobieta. — Zdrowam jak ten rzemień. Nie zbędziesz się mnie ani za trzydzieści lat!
— Niechże cię Pan Jezus wysłucha! Widzi On, jako cię srodze miłuję. Teraz wyjdę na chwilę. Mam ważną sprawę. Jeżeli mi się powiedzie, będzie dla nas wszystkich uciecha.
Zamknął odrzwi od sieni i od podwórka, żeby nie wiało na dzidziusia i na chorą żonę, postał na progu niepewny, wreszcie przeżegnał się, nasunął czapkę na lewe ucho i pomaszerował brnąc w gęstym jak ciasto, listopadowym błocie prosto... do chaty Zbrojów.
Dwa płoty i wąska polna droga dzieliły obejście sąsiadów. Trzasko wie mieszkali na zboczu małego pagórka, domostwo Zbroi przytykało niemal do pięknego sadu otaczającego królewski dworzec w Łobzowie.
Wojciech wszedł do sieni. Rozejrzał się. Drzwi do świetlicy były zawarte42, w izbie mieszkalnej uwijała się przy kominie Zbroina.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki — odpowiedziała gospodyni, nie odwracając się. — A czego to?
— Z waszym chciałbym pogadać.
Spojrzała.
— A to ci gość rzadki i nie lada jaki! — zawołała śmiejąc się drwiąco. — Prędzejem się śmierci spodziewała niż was, miły sąsiedze, tu, na moim progu, zobaczyć. Do Pawła chcecie? A siedzi se w świetlicy przy miodzie. Idźcie, pewnikiem rad wam będzie.
Nie zrażony przykrym tonem tych niby grzecznych słówek, wszedł Wojciech śmiało do wielkiej izby gościnnej i tak samo boskim słowem powitał gospodarza.
Zbroja aż się żachnął43 z podziwu. Co? Ten człowiek, którego jak śmiecie lekceważył, ten chłop cichy, ustępliwy, nienatrętny ośmiela się nachodzić go we własnym domu? Zerwał się z ławy i stanął wyprostowany, ogromny, z zaciśniętymi ustami.
— Niech będzie pochwalony — powtórzył Trzaska, patrząc mu spokojnie w oczy.
— Na wieki — odburknął niewyraźnie i na powrót usiadł na ławie, już ani patrząc na gościa.
— Nie źlijcie się na mnie, sąsiedzie — zaczął przybyły drżącym trochę głosem — przychodzę do was z dobrą nowiną.
— Wy do mnie? — Zbroja ruszył ramionami. — Najlepsza nowina będzie, jak mi z oczu zleziecie, choćby na wieki amen.
— To już Panu Jezusowi ostawmy, którego z nas i kiedy ma zabrać z tego świata — odparł Trzaska, siląc się na spokój. — Ino to wam przyszedłem powiedzieć, że nie musicie się już troskać o swego Staszka względem naszej Baśki, bo nie chcąc cudzego dziecka przeciw ojcom buntować, a swoje w cenie mając jak złoto, wyprawiłem dziewuchę z domu i już jej wasz syn, póki żyw, nie uwidzi.
Zbroja spojrzał na mówiącego bystro, ale natychmiast spuścił oczy i milczał.
— A iżem jest chrześcijanin i nie darmo co dzień przy pacierzu powtarzam: „jako i my odpuszczamy”, więc przychodzę robić zgodę z wami, sąsiedzie, coby już nijakiej zawziętości nie było między nami.
Przeczekał chwilkę w nadziei, że przecież jakąś życzliwą odpowiedź usłyszy, westchnął i ciągnął dalej:
— Tedy, jakom rzekł, szczerym sercem was zapytuję, czy z wolą waszą zakończyć swary i niezgodę? Tyloletnią obrazę boską?
Zbroja wychylił kubek duszkiem i splunął na bok.
— Anim ja z wami w zgodzie, ani w niezgodzie — rzekł krzywiąc usta wzgardliwie. — Wszystko mi jedno, czy żyjecie, czy zgnijecie. Zbroja się z dziadami nie zadaje.
— Nie zadaje się? A jednakowo nie ma dnia, żebyście nas nie krzywdzili, nie poniewierali przed ludźmi, ostatnimi słowami nie poniewierali! — zawołał Trzaska, tracąc cierpliwość.
— Ha, kiedy wam tak o dobre słowo chodzi — roześmiał się Zbroja — to dziękuję wam pięknie, żeście swoją dziewuchę uprzątnęli memu synowi sprzed nosa. Choć i bez tego byłoby się obeszło. Od dziecka Stach nauczony równo przed się patrzeć, a nie w błoto. Może by się ta był i zabawił, ale żeniaczka mu nie na myśli.
— Milczcie, na Boga świętego, bo mnie krew zaleje! — krzyknął Trzaska z oburzenia. — Przyszedłem do was z przebaczeniem w sercu, obie ręce wyciągałem do zgody, ofiarowałem Panu Jezusowi tę gorzkość, com się jej nałykał od was tyle lat. Chciałem pieczęć świętą przyłożyć na naszych swarach i w kumy44 was pro...
— Cha! cha! cha! cha! Cichojcież, bo i mnie krew zaleje, ino ze śmiechu! — wrzasnął Zbroja, trzymając się za boki. — Słyszeliście, ludzie, wójta mu się zachciewa. Zbroja u Trzaski za kumotra! Cha! cha! cha! Ady45 se nie żałujcie, na Wawel nie tak daleko, zawołajcie se miłościwego króla! Ręczę, że wam nie odmówi! Ot, chamska dusza dopiero! Precz z mego domu, bo psami wyszczuję!
— Na wasze psy mam buczek sękaty! — odkrzyknął ostro Trzaska. — Niech ino który spróbuje mnie tknąć! A na wasze słowa umiałbym odpowiedzieć jeszcze lepiej, ino mi się nie podoba. Wolej Panu Jezusowi pomstę ostawię.
Rzucił drzwiami, aż ściany zadrżały, i wyszedł, a za nim aż na drogę leciał śmiech szyderczy Zbroi.
Ściemniało się na dworze. Gęsty deszcz, co padał od rana, zamienił się w drobny, kolący śnieżek i siekł po twarzy, aż bolało. Wojciech nie czuł wiatru, nie widział śniegu. Krwawe płaty latały mu przed oczyma. Nie sposób wejść teraz do izby. Margosia od razu wyczyta wzburzenie w jego twarzy. Po co ją trapić, kiedy się to na nic nie zda.
— Pójdę na strych, pozasłaniam jako dziury deskami i słomą, żeby nie przeciekało. Nijak się nie mogę przepomóc na świeżą strzechę. Oj, Boże, Boże miłosiernyl
Z godzinę łatał dziury w dachu, zatykając je, czym mógł, od wnętrza, jak to niemal przy każdym deszczu musiał robić, bo te słabe zapory psuły się i odpadały po paru dniach. Jakoś tym razem nadspodziewanie dobrze mu poszło i trochę weselszy zeszedł na dół do swoich.
Nowo narodzone dzieciątko spało cichutko, pozawijane w ciepłe szmaty. Kasia krzątała się przy piecu i gotowała pęcak na wieczerzę. Z dala od ognia stał garnuszek z ciepłym mlekiem dla matusi. Młodsze dzieci bawiły się z psem w kącie, ale spokojnie, żeby nowej siostrzyczki nie budzić.
— Gdzieżeś to siedział tak długo, ojciec? — spytała żona.
Zawahał się. A nuż w złość wpadnie i wszystkie obelgi Zbroi powtórzy? Biedna Margosia już dziś płakała przez niego. Jeszcze broń Boże zasłabnie. Odchrząknął i odpowiedział wymijająco:
— Wstępowałem na chwilę do wójta, coby się o swego chłopaka nie trapił, jako Basi już w domu nie ma.
— No? A co on na to? — spytała ciekawie.
— Rad46 był, a jakże. Nawet mi podziękował.
— No, to chwała Panu Jezusowi. Może nas już nie będzie tyla dręczył jak zawdy.
— Byłem i na strychu dziury pozasłaniać.
— Dobrześ zrobił. Zaraz pewno będzie i wieczerza. Co to takiego? Co tak zbyrka47?
— Aha, wali się ktoś do sieni. Wyjrzyj no, Pietrek.
Chłopiec wybiegł z izby i powrócił natychmiast, wyprzedzając gościa.
W mroku wieczornym, którego słaby ogień na kominie prawie nie rozjaśniał, ujrzeli przy drzwiach wysokiego mężczyznę w ciemnej opończy, z kijem w ręku. Zdjął czapkę, pochwalił Pana Jezusa. Odpowiedzieli mu wszyscy: „na wieki”.
— Gospodarzu czy gospodyni, bo jakoś nikogo w tym ciemku nie widzę — rzekł obcy — pozwólcie mi spocząć i obeschnąć trochę przy waszym kominie, bom przemókł do nitki.
— Kasiu, przysuń ławę do ognia, a duchem48! — zawołał Wojciech. — Zaświeć kaganek!
— Nie trzeba kaganka, nie trzeba. Nie róbcie sobie ze mną tyle zachodu — przerwał podróżny. — Posiedzę chwilę i pójdę dalej. Pilno mi do Krakowa.
— Aha, to do miasta idziecie? — spytał Trzaska.
— Jużci, do pana krakowskiego49 mam sprawę. Śnieg mię w polu złapał, przeziąbłem srodze...
— Oj, nie wiem ja, zali próżno nie idziecie. Gadali dziś ludzie w Krakowie, jako właśnie król miał jechać na roki50 do Biecza, a pan krakowski, ma się rozumieć, także.
— Taaak? A, to źle. Ha, darmo. Poczekam w mieście, aż wróci. Pierwszy raz mi tędy droga wypadła, mówiono mi, że ta wieś to królewszczyzna51...
— A jakże, od wiek wieka.
— Dobrze króla mieć panem we wsi, prawda? — rzekł podróżny żartobliwie. — Człek jakby u Boga za
Uwagi (0)