Darmowe ebooki » Powieść » Bambi - Feliks Salten (biblioteka na zamówienie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Bambi - Feliks Salten (biblioteka na zamówienie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Feliks Salten



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:
gapisz, smarkaczu! Wynoś się!

Bambi uciekł przerażony, dogonił matkę i grzecznie szedł teraz dalej za nią, posłuszny i nastraszony, przekonany, że nie zauważyła, iż zatrzymał się przedtem na drodze.

Po chwili zapytał:

— Mamo... co to jest zuchwalstwo?

Matka powiedziała:

— Nie wiem.

Bambi zastanowił się. Potem zaczął znowu:

— Mamo, dlaczego te dwa ptaki były na siebie takie złe?

Matka odpowiedziała:

— Pokłóciły się o jedzenie.

Bambi zapytał:

— Czy my także będziemy się kiedyś kłócić o jedzenie?

— Nie — odpowiedziała matka.

Bambi zapytał:

— Dlaczego?

Matka odpowiedziała:

— Jest go dość dla nas wszystkich.

Ale Bambi chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć:

— Mamo?...

— Co znowu?

— Czy my także będziemy kiedyś na siebie tacy źli?

— Nie, moje dziecko — odpowiedziała matka — u nas to nie bywa.

Poszli dalej.

Nagle zrobiło się przed nimi zupełnie jasno, promiennie jasno. Skończyła się zielona gmatwanina krzaków i zarośli, skończyła się ścieżka. Jeszcze tylko kilka kroków i wyszli na jasną, wolną przestrzeń, która rozwarła się przed nimi.

Bambi chciał skoczyć naprzód, ale matka przystanęła.

— Co to jest? — zawołał Bambi niecierpliwie, zupełnie już oczarowany.

— Łąka — odpowiedziała matka.

— Co to jest łąka? — nalegał Bambi.

Matka przerwała mu:

— Sam zobaczysz.

Zrobiła się nagle poważna i czujna. Stała bez ruchu, uniósłszy głowę, nadsłuchiwała z naprężeniem, głębokimi wdechami badała wiatr i miała bardzo surowy wygląd.

— Wszystko w porządku — powiedziała wreszcie — możemy wyjść.

Bambi skoczył naprzód, ale matka zagrodziła mu drogę.

— Zaczekaj, aż cię zawołam.

Bambi zatrzymał się natychmiast.

— Tak, dobrze — pochwaliła go matka. — A teraz zapamiętaj sobie dokładnie, co ci powiem.

Bambi słyszał, jak podniecony był głos matki, i ogarnęło go silne zdenerwowanie.

— Iść na łąkę to rzecz nie tak prosta — ciągnęła matka. — Jest to rzecz bardzo trudna i niebezpieczna. Nie pytaj, dlaczego. Nauczysz się tego jeszcze później. Chwilowo zastosuj się tylko dokładnie do tego, co ci powiem. Dobrze?

— Tak — obiecał Bambi.

— Więc słuchaj! Ja wyjdę najpierw sama, a ty stój tutaj i czekaj. I ciągle patrz na mnie. Ani na chwilę nie spuszczaj ze mnie oka. Kiedy zobaczysz, że biegnę z powrotem na to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, wówczas zawrócisz natychmiast i uciekniesz, jak będziesz mógł najszybciej. Już ja cię dogonię.

Zamilkła, jakby się zastanawiała, potem ciągnęła dobitnie:

— W każdym razie biegnij, biegnij, ile sił... Biegnij... nawet gdyby się coś stało... nawet gdybyś widział, że ja... że ja padam na ziemię... nie zwracaj na mnie uwagi, rozumiesz?... Cokolwiek byś widział albo słyszał... uciekaj stąd, uciekaj, jak możesz najszybciej!... Czy przyrzekasz mi to?

— Tak — powiedział Bambi cicho.

— Jeżeli zaś zawołam cię — mówiła dalej matka — w takim razie możesz przyjść. Tam na łące będziesz się mógł bawić. Bardzo tam jest ładnie, na pewno ci się będzie podobało... Tylko... musisz mi przyrzec jedno... Na pierwszy mój okrzyk musisz być natychmiast u mego boku. Bezwarunkowo! Rozumiesz?

— Tak — powiedział Bambi jeszcze ciszej.

Matka mówiła tak poważnie!

Ciągnęła teraz:

— Tam na łące... kiedy cię zawołam... nie wolno ci się gapić ani rozpytywać... musisz pędzić natychmiast za mną jak wicher! Zapamiętaj to sobie. Bez namysłu, bez ociągania się... natychmiast kiedy ja zacznę biec, musisz i ty pobiec z miejsca i nie zatrzymywać się wcześniej, aż będziemy znowu tutaj w lesie. Czy nie zapomnisz o tym?

— Nie — powiedział Bambi oszołomiony.

— Więc pójdę teraz — powiedziała matka i wydawała się już trochę spokojniejsza.

Wyszła z lasu.

Bambi, który nie spuszczał z niej oka, widział, jak powolnymi, wysokimi krokami posuwała się naprzód. Pełen oczekiwania, pełen lęku i ciekawości, stał na swoim miejscu. Widział, jak matka nasłuchiwała na wszystkie strony, widział, jak się wzdrygnęła, i sam wzdrygnął się także, gotów natychmiast skoczyć w gęstwinę.

Potem matka uspokoiła się znowu, a kiedy minęła minuta, ogarnęła ją wesołość. Schyliła szyję, potem wyciągnęła ją jak długą naprzód, z zadowoleniem spojrzała w stronę syna i zawołała:

— Chodź!

Bambi wyskoczył z gąszczu.

Olbrzymia radość ogarnęła go z tak czarodziejską mocą, że natychmiast zapomniał o wszystkich lękach. W gęstwinie widział nad sobą tylko zielone wierzchołki drzew, a ponad nimi niekiedy, w małych przerwach tylko, rozsiane błękitne plamy. Teraz ujrzał całe niebo, wysokie i błękitne; zbudziło to w nim uczucie szczęścia, sam nie wiedział dlaczego.

Jeżeli idzie o słońce, to w lesie znał tylko pojedyncze, szerokie promienie albo delikatne migotanie światła, przesączającego się złociście między gałęziami. Teraz stanął nagle pod gorącą, oślepiającą mocą, której nieograniczone panowanie spływało na niego, stał pośrodku błogosławieństwa żaru, które zamykało mu oczy i otwierało serce.

Bambi był oszołomiony; był zupełnie nieprzytomny, był po prostu oszalały. Niezręcznie podskoczył w górę, trzy razy, cztery razy, pięć razy w miejscu, gdzie stał. Nie mógł inaczej; musiał. Coś go zmuszało, aby podskoczyć w górę. Młode jego członki naprężyły się z taką siłą, oddech był tak głęboki i lekki, pił oddechem, całym jestestwem swoim pił zapach łąki i wchłaniał w siebie tyle swawolnej wesołości, że po prostu musiał skakać.

Bambi był dzieckiem. Gdyby był dzieckiem człowieka, krzyczałby teraz z radości. Ale był dzieckiem sarny, a sarny nie umieją krzyczeć z radości, w każdym razie nie w ten sposób, w jaki robią to dzieci ludzi. Krzyczał więc z radości na swój sposób. Nogami, całym ciałem, rzucając się w powietrze.

Matka stała obok niego i cieszyła się. Widziała, że Bambi oszalał z radości. Widziała, że podskakiwał w powietrze i niezręcznie spadał na to samo miejsce, potem przez chwilę spoglądał przed siebie stropiony i oszołomiony, a w następnej sekundzie znowu rzucał się w powietrze, znowu i znowu.

Rozumiała, że Bambi znał tylko wąskie ścieżki saren w lesie, że podczas krótkich dni swego życia przyzwyczaił się tylko do ciasnoty gąszczu leśnego, że więc dlatego tylko nie ruszał się z miejsca, iż nie umiał jeszcze biegać swobodnie po wolnej łące.

Schyliła się nieco na wyciągniętych przednich nogach, przez sekundę śmiała się do swego dziecka, potem skoczyła nagle naprzód i poczęła biec pędem w kółko, aż zaszeleściły wysokie źdźbła trawy.

Bambi przeraził się i trwał bez ruchu w miejscu. Czy to był znak, że miał wracać w gęstwinę? „Nie troszcz się o mnie — powiedziała matka — cokolwiek byś widział lub słyszał, tylko uciekaj, uciekaj, jak możesz najszybciej!”

Chciał więc zawrócić i uciec, jak mu kazano. Ale w tej chwili matka nadbiegła nagle galopem. Przemknęła z cudownym szelestem trawy, zatrzymała się o dwa kroki przed nim, pochyliła się trochę, jak przedtem, zaśmiała się do niego i zawołała:

— Złap mnie!

I już jej znowu nie było.

Bambi był stropiony. Co to miało znaczyć? Co się nagle stało z matką? Ale ona już nadbiegła z powrotem, z tak oszołamiającą szybkością, że aż się w głowie od tego kręciło, trąciła go nosem w bok i powiedziała szybko:

— Złap mnie!

I znowu uciekła.

Bambi skoczył za nią. Najpierw kilka kroków. Ale potem kroki przeszły w lekkie podskoki. Coś go niosło, zdawało mu się, że fruwa; coś niosło go samo. Pod krokami jego była przestrzeń, przestrzeń pod jego skokami, przestrzeń, przestrzeń.

Bambi stracił przytomność. Trawa tak cudownie szumiała mu w uszach. Kiedy go smagała w przelocie, była tak rozkosznie miękka, tak jedwabiście delikatna. Biegał łukiem, miotał się dokoła, jak strzała zataczał nowy krąg, rzucał się znowu w bok i pędził dalej.

Matka stała już chwilę spokojnie, chwytając oddech i odwracając się tylko ciągle w stronę, gdzie przebiegał Bambi.

Bambi szalał.

Nagle skończyło się to wszystko. Bambi przystanął, podszedł do matki, zgrabnie podnosząc nogi, i spojrzał na nią uszczęśliwiony. Potem w świetnych humorach spacerowali razem.

Odkąd był tu na łące, Bambi widział niebo, słońce i zieloną dal tylko ciałem; tylko oślepionym, pijanym wzrokiem postrzegał niebo; tylko rozkosznie rozgrzanym grzbietem i pokrzepiającym oddechem postrzegał słońce. Teraz jednak zaczął rozkoszować się przepychem łąki, patrząc oczyma, które krok za krokiem spotykały się z nowymi cudami.

Nie było tu ani kawałeczka wolnej ziemi, jak tam w lesie. Źdźbło przy źdźble tłoczyło się w każdym miejscu, wyginając się i prężąc w bujnym rozkwicie, łagodnie uchylało się w bok pod każdym krokiem i pojednawczo podnosiło się zaraz znowu do góry. Rozległa, zielona płaszczyzna usiana była białymi stokrotkami, fioletowymi i czerwonawymi grubymi główkami kwitnącej koniczyny i połyskującymi strojnie, złotymi gałkami, jakie wznosiły w górę kaczeńce.

— Spójrz no, mamo — zawołał Bambi — tam fruwa kwiat.

— To nie kwiat — odpowiedziała matka — to motyl.

Bambi z zachwytem przyglądał się motylowi, który niewypowiedzianie delikatnie oderwał się od źdźbła trawy i uleciał oszałamiającym lotem. Teraz dopiero zauważył Bambi, że w powietrzu nad łąką unosiło się wiele takich motyli, na pozór z pośpiechem, a jednak powoli, wznosząc się i opadając, w zabawie, która wprawiała go w zachwyt.

Istotnie wyglądało to, jakby to były fruwające kwiaty, wesołe kwiaty, które nie mogły usiedzieć na łodygach i oderwały się, aby trochę potańczyć. Albo kwiaty, które zeszły wraz ze słońcem, nie miały jeszcze miejsca i szukały go kapryśnie, opuszczając się, znikając na chwilę, jakby się już gdzieś ulokowały, ale za chwilę wznosząc się znowu w górę, to trochę tylko, to wyżej, aby szukać dalej, ciągle dalej, gdyż najlepsze miejsca były już zajęte.

Bambi spoglądał za nimi wszystkimi. Chętnie przyjrzałby się któremuś z nich z bliska, chętnie obejrzałby sobie któregoś zupełnie dokładnie, ale nie udawało mu się. Ciągle mieszały się ze sobą. Aż mu się od tego zakręciło w głowie.

Kiedy spoglądał potem znowu przed siebie w ziemię, bawiło go całe to wielorakie, żwawe życie, które wykwitało pod jego krokami. Coś tam biegało i skakało na wszystkie strony, zjawiło się nagle niby wielki tumult i ciżba, a w następnej sekundzie znikało znowu w zielonym gruncie, z którego się wynurzyło.

— Co to jest, mamo? — pytał Bambi.

— To drobne owady — odpowiedziała matka.

— Spójrz no! — zawołał Bambi. — Tam skacze kawałek trawy. Patrz... jak wysoko skacze!

— To nie trawa — wyjaśniła matka — to poczciwy konik polny!

— A dlaczego tak skacze? — zapytał Bambi.

— Bo my idziemy — odpowiedziała matka — ...boi się...

— O!

Bambi zwrócił się do konika polnego, który usiadł właśnie pośrodku kielicha stokrotki.

— O — powiedział uprzejmie — niech się pan wcale nie obawia, na pewno nic panu nie zrobimy.

— Nie obawiam się wcale — odpowiedział konik polny świszczącym głosem. — Przestraszyłem się tylko w pierwszej chwili, gdyż rozmawiałem właśnie z żoną.

— Niech nam pan wybaczy, proszę — powiedział Bambi skromnie. — Przeszkodziliśmy panu!

— Nic nie szkodzi — zasyczał konik polny. — Ponieważ to pan, więc nic nie szkodzi. Ale nigdy przecież nie można wiedzieć, kim jest ten, kto właśnie nadchodzi, więc trzeba się mieć na baczności.

— Bo trzeba panu wiedzieć, że jestem dzisiaj po raz pierwszy w życiu na łące — wyjaśnił Bambi. — Matka powiedziała mi...

Konik polny stał z czupurnie schyloną główką, zrobił poważną minę i mruknął:

— To mnie nie interesuje. Nie mam czasu gawędzić tu z panem, muszę teraz poszukać żony. Hop!

I już go nie było.

— Hop! — powtórzył Bambi stropiony, podziwiając wysoki skok, jakim zniknął konik polny.

Bambi pobiegł do matki.

— Wiesz... rozmawiałem z nim!

— Z kim? — zapytała matka.

— No, z tym konikiem polnym — odpowiedział Bambi. — Rozmawiałem z nim. Był dla mnie bardzo uprzejmy. I bardzo mi się podobał. Jest tak cudownie zielony, a na końcach tak przezroczysty, jak nie może być żaden liść, nawet najcieńszy.

— To są skrzydła.

— Tak? — mówił dalej Bambi. — I ma taką poważną twarz, taką zamyśloną. Ale mimo to był dla mnie bardzo uprzejmy. A jak on umie skakać! To musi być bajecznie trudne. „Hop!” mówi i skacze tak wysoko, że wcale go już nie widać.

Poszli dalej.

Rozmowa z konikiem polnym wprawiła Bambiego w podniecenie i trochę go zmęczyła, gdyż po raz pierwszy w życiu rozmawiał z kimś obcym. Uczuł głód i przytulił się do matki, aby się pokrzepić.

Kiedy stał potem znowu spokojnie i na chwilę popadł w rozmarzenie, w ową lekką, słodką opiłość, która ogarniała go za każdym razem, kiedy się nasycił mlekiem matki, spostrzegł nagle w gmatwaninie trawy jasny kwiat, który się poruszał. Bambi przyjrzał się dokładniej. Nie, to nie był kwiat, to był motyl.

Bambi cichutko przysunął się bliżej.

Motyl wisiał ociężale na źdźble trawy i leniwie poruszał skrzydełkami.

— Proszę, niech pan zostanie na miejscu — zawołał Bambi.

— Dlaczego mam zostać na miejscu? Jestem przecież motylem — odpowiedział owad zdziwiony.

— Ach, niech pan tylko przez chwileczkę zostanie na miejscu — prosił Bambi. — Dawno już pragnąłem zobaczyć pana z bliska. Niechże pan będzie tak dobry.

— Ostatecznie niech będzie — odpowiedział motyl — ale nie długo.

Bambi stanął przed nim.

— Jaki pan jest piękny — zawołał z zachwytem — jaki cudowny! Jak kwiat!

— Co? — Motyl strzepnął skrzydełkami. — Jak kwiat? No, w moich sferach panuje na ogół przekonanie, że jesteśmy piękniejsi od kwiatów.

Bambi zmieszał się.

— Oczywiście — wybełkotał — o wiele piękniejsi... niech pan wybaczy... chciałem tylko powiedzieć...

— Zupełnie mi jest obojętne, co pan chciał powiedzieć — odparł motyl wyniośle.

Przesadnie wygiął wąskie ciało i dumnie poruszył delikatnymi czułkami.

Bambi obserwował go z zachwytem.

— Jaki pan jest zgrabny — powiedział — jaki delikatny i zgrabny! I jakie cudowne

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Bambi - Feliks Salten (biblioteka na zamówienie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz