...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖
Tragiczna historia Czesława o tym, jak trudno odnaleźć swoje miejsce na świecie, będąc wybitną jednostką.
Ta krótka powieść z 1902 roku opowiada o mężczyźnie i kobiecie, Czesławie i Janinie, którzy znali się od najmłodszych lat dzieciństwa i których więzi zacieśniały się z każdym rokiem. Oboje byli bardzo ciekawi świata, zdolni, mieli w sobie wiele energii, ale ich uczucia, poza epizodycznymi wybuchami, były przytłumione chęcią zdobywania wiedzy i osiągania sukcesów. Tym, co ich różniło, była wykazywana przez Janinę skłonność do altruizmu, poświęcania się innym. Czesław jest natomiast przykładem argonauty (to miano nadała mu sama Orzeszkowa), ponieważ w trudnych dla Polski czasach stawia na pierwszym miejscu swoje ambicje, a nie pomoc ojczyźnie będącej pod zaborami. Jako wybitna jednostka stawia siebie na pierwszym miejscu, zapominając o obowiązkach wobec kraju, z którego pochodzi. Po latach zmienia swoje poglądy i postawę, ale czy nie jest już za późno?
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
I stało się, że dnia pewnego, Czesław uwiadomił swych blizkich o wkrótce nastąpić mającym wyjeździe swym w okolice gór Uralskich, kędy niezwykłe zdolności jego i zręczność, z jaką stosunki wśród ludzi wpływowych zawiązać potrafił, wyjednały mu stanowisko nadspodziewanie wysokie i w rozmaite korzyści bogate. Otworzyły się przed nim wrota karyery świetnej, dla ludzi rodu jego bardzo rzadko dostępnej; wstępuje więc w nie bez wahania i namysłu.
Nikt postanowienia tego odmienić nie próbował, bo jedni byli olśnieni i cieszyli się, a drudzy przekonani byli o nadaremności wszelkich w tym kierunku usiłowań. Ludzi widok rzeczy błyszczącej często olśniewa w ten sposób, że stają się ślepymi na wszystko, co nią nie jest i cieszą się ogromnie. Potem, przychodzi moment, że ślepota ich przemija i wtedy znowu, biedacy! ogromnie się martwią.
Jerzego świetny los brata nie olśnił, ale po krótkich próbach, zaprzestał odwracać go od drogi wybranej, bo zrozumiał dobrze, jak słabą w obec siły namiętności musi być siła najwymowniejszego choćby słowa. Czesław zaś łudził się, myśląc, że postępuje za wskazaniami rozumu; w świat szeroki gnały go namiętności, przeciw którym Jerzy czuł się bezsilnym i tylko, w jakiejś przedostatniej chwili nie mógł tego przenieść na sobie, aby kilku słowy nie wspomnieć bratu o Janinie. Wtedy piękne oczy Czesława zamigotały niespokojnie, lecz wnet niepokój ten zastąpiła wesołość żartobliwa.
— Panna Janina! Cóż? Śliczna to osóbka, dla której od dzieciństwa prawie miał sympatyę i na zawsze zachowa przyjaźń. Ale rzeczy tego rzędu, co sympatya, przyjaźń etc., człowieka z jasnym poglądem na świat i życie do niczego zobowiązywać nie mogą. Tak zaraz, u samego początku drogi krępować się więzami, byłoby szaleństwem, w które człowiekowi rozumnemu popaść niepodobna. On Czesław, wie dobrze, czego chce, do czego dąży; nie wstępuje w życie jak ślepiec, dający się prowadzić lada podanej ręce. Trzyma przed sobą dobrze narysowany plan swej przyszłości, od linii jego nie odrywa oczu i widzi jasno, że dla marzeń, dla przesądów nierozsądnych miejsca w nim niema. Musi on, a nawet powinien wyzyskać dla swej indywidualności wszystkie siły, któremi obdarzyła go natura i wszystkie pomyślne wypadki, które, daleko więcej niż losowi, zawdzięcza własnemu rozumowi swemu i własnej zręczności. Dlatego właśnie wypadki te znalazły się na jego drodze, że uwolnił się od przesądów, mocno w społeczeństwie jego zakorzenionych. Przesądem jest, że człowiek przez miłość dla ziemi, czy dla kobiety, czy dla jakiejś grupy ludzi, wyrzekać się powinien doprowadzenia swego indywidualnego wzrostu do miary możliwie najwyższej, i zdobywania w mierze najwyższej tego, w czem upatruje swoje szczęście. Uszczęśliwianie siebie jest uszczęśliwianiem jednego z członków ludzkości; gdyby wszyscy na ziemi ludzie umieli uszczęśliwiać samych siebie, cała ludzkość byłaby szczęśliwą. Jego zaś szczęście nie może być drobną gwiazdką, która smutnie i drżąco świeci nad skrawkiem ziemi, powleczonej szarzyzną i zmrokiem. Jego szczęście musi być tarczą słoneczną, gorejącą nad przestrzeniami szerokiemi, przyświecającą gmachom wysokim i potężnym.
Jego praca, mająca być głównym składnikiem jego szczęścia, nie może chadzać wązkimi szlakami ścieżyn i trzeba jej dróg szerokich, dalekich, bijących zdrojami myśli, bogatych w różnorodną radość życia, z której myśl pije swą trwałość, swą moc, swój rozpęd wszerz i w górę. Tu wzrastać mogą gatunki nadziei tylko nikłe i blade, jego zaś nadzieje wzrostem i płomiennością dorównywują wzrostowi jego uzdolnień i płomienności jego potrzeb, duchowych zarówno jak fizycznych. Bo na żadną część swojej istoty, swojej odrębnej od innych indywidualności, na żadną część fizycznej zarówno jak duchowej swej natury nie chce i nie zamierza on nakładać sztucznych hamulców i tłumików, ale, przeciwnie, chce i zamierza dać im wszystkim pełen bieg, pełen rozwój, pełne zadośćuczynienie, aby wszystkie razem, zadowolone, wyćwiczone, doświadczone, zharmonizowane, wytworzyły z niego typ, czy wzór, w pełni rozwiniętego, silnego i szczęśliwego człowieka.
Kędyż w takim planie życia mogłoby znaleźć się miejsce dla tak uroczej, lecz zwykłej istotki, jaką jest panna Janina, i jakąż czynność spełniaćby ona mogła we wznoszeniu budowy życia, tak wysokiej i skomplikowanej? Nie przeczy temu, że rozłącza się z nią z niejakim żalem i że pozostanie w nim wspomnienie o niej na zawsze przyjazne, a przez czas jakiś może nawet nieco tęskne, ale trudno! Człowiek zdążający drogą pełną przeszkód do celu dalekiego i mający silne postanowienie stanięcia u celu nie może oglądać się za wyrastającym u brzegu drogi kwiatem, ani czasu tracić na jego zrywanie, ani zajmować sobie dłoni jego niesieniem... Nakoniec, pewnym jest, bo z własnych ust jej nieraz słyszał, że panna Janina nie podziela wszystkich przekonań jego i na wszystkie jego dążności nie przystaje. Czy Jerzy zaprzeczyć temu może?
Jerzy nie mógł temu zaprzeczyć. Owszem, posiadał również pewność, że w tej młodej dziewczynie, wytwarzał się i już się nawet wytworzył, pogląd na świat i życie, na wielu punktach niepodobny do tego, którym kierował się i kierować się zawsze postanowił Czesław.
— Widzisz więc, Jurku, że byłby to, zamiast harmonii, zgrzyt!
I tem zakończeniem rozmowy zabawiony, na nutę żartobliwą wyśpiewał:
Wesoła twarz jego, z błyszczącemi oczyma i śmiejącemi się usty, stanowiła sprzeczność z tą ciężką chmurą, która spadła na czoło i oczy Jerzego. Niepokój o brata spłynął mu na dno serca i uczynił je bardzo ciężkiem.
Zajęty swoim planem, swoją budową, swoją drogą, swemi przygotowaniami i obrachowaniami, Czesław pożegnał się z Janiną i z krewnymi po przyjacielsku, lecz na prędce i raz już tylko, gdy żegnał się z bratem, objawiły się w nim uczucia dawne, — przynajmniej objawić się im pozwolił. Ta chwila pożegnania, przepojona gorącem wzruszeniem obustronnem, głęboko zapadła w serce i pamięć Jerzego. Pomimo podstawowych różnic zachodzących w ich poglądach i charakterach, bracia kochali się bardzo.
Co myślała i czuła Janina po odjeździe Czesława i zupełnem, jak się zdawało, z nim rozstaniu, nikt z razu napewno nie wiedział. W rzeczach serca dziewczyna była jak mimoza; nie można było ich dotykać bez zadawania bolu. Jednak skrytość jej była tylko wstydliwością, towarzyszącą naturom wytwornym i z samego już instynktu wysoce moralnym. Ustąpiła też raz przed zaufaniem i może wezbranym żalem. Janina przyszła raz do świeżo zamężnej siostry i po chwili spokojnej rozmowy, z nagle wybuchającym płaczem rzuciła się jej na szyję. Krysia przyczynę płaczu tego odgadła, lecz nic o niej nie mówiąc, przycisnęła tylko siostrę do swego szczęśliwego serca i nieśmiało zapytała:
— Cóż teraz będzie? Co uczyni? Czem się zajmie? W czem znajdzie wsparcie i pociechę? Bo przecież wiecznie tak smucić się, smutkiem zachmurzać młodość i zatruwać siły...
Janina wyprostowała się, szybko stłumiła łkanie i łzy otarła z oczu.
— Cóż? To prawda! Mam młodość i siły, mam miłość dla nauki i litość dla ludzi...
— Litość! — z niejakiem zdziwieniem powtórzyła Krysia.
Tak, Janina od czasu pewnego zaczęła gorąco, głęboko litować się nad ludźmi.
— Tyle najrozmaitszych cierpień i nieszczęść... a przytem tacy słabi i mali...
Po krótkiej chwili dodała:
— Najczęściej wtedy słabi i mali, gdy się im zdaje, że są bardzo silni i wielcy...
Cichutko, przy samem uchu siostry Krysia szepnęła:
— Czy mówiąc to, myślisz o Czesławie?
Janina potakująco skinęła głową i znowu z pod rzęs jej spłynęły sznury łez. Ale znowu i z wielką siłą płacz powściągnęła.
— To tylko raz... ten raz jeden, przed tobą, Krysiu. Co pocznę? czem się pocieszę? Służyć będę ludzkim cierpieniom i nieszczęściom...
Spłakane oczy jej błysnęły jak szafiry w słonecznem świetle, po ustach różowych przewinął się uśmiech dobrej nadziei.
— Ale wpierw, przedewszystkiem, trzeba mi nauczyć się służyć...
Wkrótce potem wyjawiła swym blizkim chęć i zamiar udania się na jedną z zagranicznych wszechnic dla odbycia tam studyów naukowych. Nikt temu przeszkód żadnych nie stawił; przeciwnie, zdolności jej umysłowe zdawały się wszystkim wystarczającemi do osiągnięcia celu tak już często przez kobiety osiąganego, że zadziwiać i do oporów skłaniać przestał.
Janina z wielką prostotą rzekła:
— Chętnie zostałabym siostrą miłosierdzia, ale ponieważ nauka zaciekawia mię i pociąga, zostanę lekarką.
Od wyjazdu Czesława, w strony zauralskie upłynęło lat prawie dziesięć i tyleż od zamieszkania w leśnym domu Krystyny i Jerzego. Spotkali oni oboje na tej sporej już przestrzeni czasu niemało trosk i trudów, lecz ani razu nie zaszło im drogi nieszczęście. Pogodę serc ich, stałą pomimo trosk i trudów, przyćmiewała jedna tylko chmura. Czesław, który pisywał do brata zrazu często, potem rzadziej, od lat kilku pisywać przestał. Nie pomogły ze strony Jerzego i Krystyny zapytania, wyrzuty, naglące prośby; żadna wieść bezpośrednia z owych stron dalekich od tego człowieka blizkiego nie przebywała, a strony były tak dalekie, że żadnej wieści pośredniej znikąd i od nikogo powziąć było niepodobna. Jakby w wodę wpadł! Jakby umarł!
Ale nie umarł. W latach ostatnich szeroko po świecie rozeszła się sława naukowego dzieła jego, które znawcy za znakomite ogłosili.
Jerzy z jednej ze swych rzadkich wycieczek w świat przywiózł to dzieło i po chciwem przeczytaniu miał przez dni kilka ciężką chmurę na czole i w oczach. Było ono mądre i świetne, uczone i oryginalne, ale... tak wielka różnica w przekonaniach, w dążnościach, w mowie, panującej na ustach jednego z braci i pod piórem drugiego...
Od lat kilku tedy przestrzeń ich dzielącą zaległo milczenie nieprzerwane i sporo czasu przeminęło, odkąd Jerzy powiedział sobie, że nie ma brata. Bo taka różnica... i takie zapomnienia równają się śmierci. Jednak myślał o nim często. Zabraniał sobie myśleć i myślał znowu, nie chciał żałować i żałował, zapominał, a wspomnienie biegło za nim i niespodziewanie chwytało go za serce... Taką już jest natura związków rodzinnych i takiem było serce Jerzego.
Cicho, w pogodny wieczór czerwcowy, stał dom leśny, z gankiem, opiętym gęstwiną rozkwitłych nasturcyi i powojów, z oknami otwartemi na zieloność lasu. W oknach i pod oknami było mnóstwo kwiatów, których zapachy łączyły się w powietrzu z dogasającą wonią żywicy i nadlatującą z lasu świeżością rośnego wieczoru.
W jednem z okien, nad kwiatami, wśród białych firanek, wypukle od ciemnego tła wnętrzna odrzynała się głowa starej kobiety, z siwymi włosy, z delikatną, uwiędłą twarzą i oczyma spuszczonemi na karty otwartej książki. Na twarzy tej uwiędłej i cierpiącej rozlewała się jednak słodycz dogasającego w zadowoleniu serca.
Na ganek wyszła Krysia i zaraz spotkała się z mężem, który nadchodził szeroką drogą, przerzynającą las w pobliżu domu. Powitali się przyjacielskiem uściśnieniem dłoni.
Krysia była wesołą, Jerzy wydawał się zmęczonym, ale pogodnym. Zapytał czy dzieci są w domu. Odpowiedziała, że z Janką poszły do lasu, aby uzbierać storczyków, tych białych, pachnących, które to przed kilku dniami rozkwitły.
— Janka przepada za kwiatami, więcej jeszcze odemnie, a dzieci ją naśladują... małe małpeczki!
Zaśmieli się oboje.
— Zdaje się, że Jance dobrze jest u nas...
— Oddawna nie widziałem jej tak wesołą. Co za wspaniały pomysł mieli ci jej koledzy, przysyłając ją tu dla wypoczynku i wzmocnienia się na zdrowiu. Codziennie przybywa jej sił, świeżości...
— Cieszy mię to niewypowiedzianie, Wszakże1 to siostra twoja, Krysiu, i doprawdy bardzo miły jest ten doktorek nasz w różowej sukience.
Znowu zaśmieli się wesoło.
Na ganek weszła niemłoda służąca, wysoka, barczysta, z twarzą szeroką, płaską, dobroduszną, trochę też pomarszczoną i z tak powolnemi, że prawie majestatycznemi ruchami, poczęła stół do wieczerzy nakrywać.
— Nie widziałaś, Dębsiu, co robi matusia?
— Siedzi w swoim pokoju przy oknie i książkę czyta. Już mówiłam, że o zachodzie słońca nie trzeba czytać, bo oczy od tego bolą... ale nie, czyta.
— Nieposłuszna! — żartował Jerzy.
Dębsia, powoli wyraz po wyrazie wymawiając, odcięła się jednak.
— I pan, dzieckiem jeszcze będąc, nieraz mnie słuchał i wychodził na tem dobrze.
Krysia podskoczyła i gęste pnącze pomiędzy słupami ganku nieco rozchylając, zapytała:
— Czy matusia przyjdzie do nas na wieczerzę, czy zanieść ją do pokoju?
Z za pnączów doszedł głos słaby i łagodny:
— Do pokoju, moje dziecko; lękam się wilgoci wieczornej.
— Dobrze, zaraz przyniosę.
— Nie, nie — sprzeciwił się głos. — Janka niech przyniesie, tak dawno już jej nie widziałam.
Krysia uśmiechnęła się do męża.
— Niema jeszcze dwu godzin, jak Janka odeszła i — już dawno.
— Cóż? Przywykły do siebie, ciągle są z sobą i przytem — faworytka.
— Słusznie — Dodała Krysia i powiedziała Dębsi, że z podaniem wieczerzy trzeba na powrót z lasu Janki i dzieci zaczekać.
Potem usiadła na ławce obok męża i oparła na jego ramieniu swą złotą i różową głowę. Nie mówili już nic. Piękny wieczór nawiewał do oczu i ich zadumę, na usta milczenie.
Dokoła domu, z blizka, z daleka, ze stron wszystkich las, przez zachodzące słońce pozłocony i zaróżowiony. W lesie rozlegał się szczebiot ptaków, pełen tych pieszczotliwych tonów, z jakimi po gniazdach dzieci układają się do snu nocnego. Na gospodarskiem obejściu domu, z za drzew niewidzialnem, porykiwały krowy, zabeczały owce i umilkły. Kogut po raz ostatni w dniu tym zapiał i umilkł. Kędyś w lesie ktoś przeciągle huknął, ktoś na kogoś przeciągle zawołał i echo tuż za domem huknęło, zawołało.
— To Janka zwołuje dzieci. Już wracają... — szepnęła Krysia.
Wązki rąbek tarczy słonecznej zniknął za lasem i w głębiach lasu, błąkać się poczęły rubinowe łuny. Dom z gankiem, pełnym kwitnących pnączów i siedzącą
Uwagi (0)