Piotruś - Leo Lipski (gdzie można czytać za darmo książki TXT) 📖
Awangardowa minipowieść rozgrywająca się w Palestynie w latach czterdziestych. Na targowisku w Jaffie Piotruś, młody mężczyzna z gumową ręką, „zmuszony okolicznościami i długami moralnymi” wystawia się na sprzedaż. Kalekiego Piotrusia otacza groteskowy świat: wymęczonego natłokiem towarów, zapachami, gwarem przekupniów i gorącem kupuje wreszcie stara, flejtuchowata pani Cin. Zatrudnia go jako strażnika… klozetu, w którym Piotruś ma przesiadywać zamknięty przez cały dzień, blokując dostęp innym lokatorom, których chce się pozbyć jego nabywczyni.
Czerpiąc temat z własnej biografii, autor przedstawia wyobcowanie i degradację człowieka we współczesnym zdegenerowanym świecie, szybkim, wirującym, w którym wszystko jest prowizoryczne, w świecie pełnym zabiegania za interesami i zmysłowymi przyjemnościami, rządzonym przez powierzchowne, instrumentalne relacje międzyludzkie. Urzeczowiony, zamknięty w wychodku Piotruś cierpi bez skargi; być może ratunkiem dla niego okaże się młoda, żywiołowa malarka Batia.
- Autor: Leo Lipski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Piotruś - Leo Lipski (gdzie można czytać za darmo książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Leo Lipski
Robiło się coraz to gęściej. Jarzyny, mięso już ledwo widoczne i tak podobne do ciemnych skór tutejszych ludzi, kolorowe chustki, spoceni rzeźnicy, całe tony słońca opadającego ciężko, kwiaty — to wszystko kręciło się w kółko, potem oddzielało, odpływało pomału, niknęło, równocześnie rodziło się na nowo, wyciągane z szuflad, z komór, z czeluści sklepów i składów. A spodem arabskiego targu nurkowali mali chłopcy, pięcioletni, niewidoczni w tłumie, roznosili małe filiżanki kawy, herbaty, wypływając w miejscach bezpiecznych. Śmierdziało falaflem7. Trochę dalej arabskie lody, niezrównane, robione gołymi rękami i językiem. Można było zamówić w kształcie bramy lub kwiatu.
Podeszła do mnie starsza pani, czarno ubrana. Zbliżyła twarz do mojej, mokrej z potu. Poczułem smród jej ust, fetor nieznośny. Pochyliła się, ja siedziałem. Zobaczyłem brudny stanik, połowę piersi. Miała czarne rozbiegane oczy. Kucnęła. Zaczęła mnie gruntownie macać. Nie pominęła żadnej części ciała. Kazała wstać. Uczyniłem to niezgrabnie. „Aha” — mruknęła. Macała mnie dokładnie, niby kurę, czy ma jajka, czy jest tłusta. Bała się widać, bym nie był dostatecznie zdrów ani też zbyt chory, by umrzeć jej zaraz. Byłem widać w sam raz, bo powiedziała po niemiecku:
— Bo widzi pan, mój mąż po śmierci leżał w lodówce w szpitalu i kosztowało mnie to masę... Tu mięso rozkłada się tak szybko.
Nagle poruszenie, jakby pomruk. Ludzie zaczęli się tłoczyć. Groziło zawaleniem bud.
I wtem, jakby się rozwarło morze, mały osiołek z brodatym Arabem. Za osiołkiem brodate wielbłądy, kiwające się dostojnie, które poruszały się w ten sposób, jakby każda część ciała wykonywała dowolną funkcję. Objuczone po dachy domów.
— Och, jak mnie przycisnęli do muru — powiedziała moja pani. Oddycha ciężko.
— To było — mówi, nawiązując do poprzedniego — to było jeszcze podczas procesu. Tego o otrucie. A co pan robił wczoraj, przedwczoraj?
— Wczoraj? Wczoraj opuściłem dom, rodzaj sanatorium, rodzaj domu starców. Wczoraj to właśnie było. Wyszedłem na balkon, a tam płacze stara Żydówka.
— Dlaczego pani płacze? — pytam.
— Bo jestem stara i muszę umrzeć. — Tak odpowiedziała.
I jeszcze powiedziała:
— Sama siebie nie mogę znieść, taka starucha, to mi każą jeszcze z kilkoma mieszkać.
A potem poszedłem do pokoju. Mieszkaliśmy we czwórkę. Na moim łóżku siedziała czterdziestoletnia Niemka i udowadniała przez długi czas, że z powodu choroby kręgów może tylko ustami, językiem. Potem wszedł do pokoju mężczyzna, któremu Arabowie ucięli wszystko, razem z prąciem, i który z tego powodu śmierdział stale moczem. Dostawał napadów szału i był poetą. I był tam...
— Dość.
Wydała mi się zakłopotana. Ale nie dałem za wygraną.
— I sprzątała tam młoda dziewczyna. Lalka z czekolady.
Wtem zrozumiałem, że za dużo pamiętam. Że popełniłem fatalny błąd. Ale ona rozstrzygnęła:
— Idę po tragarza. Aha, zauważyłam, że pan sepleni i jąka się.
Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Zaczerwieniłem się i powiedziałem:
— Ttttak, nie, proszę pani.
— Czy chodzi pan po schodach?
— Nnnnie, proszę... to znaczy od czasu mojego wypadku z tym, tak, nie.
Rozważała jeszcze jakieś „za” i „przeciw”. Oglądnęła mnie jeszcze raz, w całości, i powiedziała:
— Kupuję. Idę po sabala, tragarza, to znaczy.
Zaczepiła przechodnia, aby tragarzowi, który nie umiał po niemiecku i był z Jemenu, przetłumaczył coś w tym sensie: — Zawieź go na ulicę Chapu-Chapu osiem do pani Cin. Tam ci zapłacę.
I poszła sobie.
Sabal pomógł mi przejść na swój wózek, dwukołowy. Potem przeniósł odzież. Tablicy nie przeniósł. Wyjechaliśmy na ulicę Allenby8.
Nie zwracano na nas uwagi. W tym czasie były takie przeprowadzki częste. Pchał dzielnie swój wózek, wysuwając język, jak piszące dzieci. I kiwał swoją koźlą brodą. Trudno było utrzymać równowagę. Więc tylko wierzchołki domów. Położyłem się, nie widziałem więcej ulic. Wyczuwałem miejsca cieniste. Poza tym niebo, na które trudno było patrzeć.
Koło kina Mugrabi9 zatrzymał wózek. Cień jeszcze wilgotny. Usiadłem. Oglądałem ludzi, zwłaszcza dziewczęta. Ogółem nieładne, o nisko zwisających tyłkach.
Do Palestyny przyjeżdżały przed wojną idealistki. Idealizm nie sprzyja urodzie i długim nogom. Położyłem się przygnębiony na wózku. Miałem się przekonać później, że jest parę ładnych dziewcząt w tym mieście. Żarzą się wieczorami w ciemnych domach.
Sabal ruszył nagle. Jechaliśmy, nie spiesząc się, przez ulicę Ben Jehuda, a ja myślałem o dziwnym wrażeniu, które towarzyszyło mi przez cały czas w domu starców. Czy tyczy to tylko tego domu? Czy nie widzę czegoś u przechodniów, na ulicy, tu także? Nawet u najładniejszych dziewcząt, jakie spotkałem dotychczas.
Chodzi mianowicie o dłubanie w nosie. Każdy wszędzie dłubał w nosie, widocznie czy też psychicznie. I każdy wyciągał smarki na wierzch, szukał w nich coś długo, szukał, szukał, w końcu zaczął zwijać w kulkę, niby chleb, bawić się nerwowo z niewidocznym, nienaturalnym uśmiechem, roztargnionym. I każdy też ruszał najbardziej intymne miejsca ręką czy też nogą. Naturalnie, nie często fizycznie, ale jakąś trzecią nogą, której zarysy wyraźnie widziałem. Nie mówiąc o tym, jak musieli się interesować tymi miejscami, gdy leżeli sami w łóżkach. „Interesowali się” — to dużo i mało. Nerwowo grzebali tam, myśląc o czymś innym, czytając książkę, rozmawiając, we śnie.
— Taki już naród — myślałem — wybrany przez Boga też tym. Wielka neuroza, jedno wielkie skomplikowanie, które rozgałęzia się jak arteria i kończy się dłubaniem, oglądaniem. To zaraźliwe, pomyślałem, dłubiąc, grzebiąc, gdzie się dało.
Dłubiąc, skręciliśmy w jedną z przecznic. Zielono. Dużo miejsc niezabudowanych. Jakaś wieża, w której był okrągły pokój. Sklepik z jedzeniem, mydłem, pastą do butów, sznurowadłami.
— O, już tu.
Dużo dzieci. Z rolkami i bez. I dorośli.
Mieszkanie było na parterze. Wszyscy na ulicy. Pani Cin. Przeszedłem. Przy pomocy laski nieboszczyka męża.
Trzypokojowe mieszkanie. Jeden zajęty przez bezdzietne małżeństwo. Jego nie było widać, ona zdenerwowana. Syn pani Cin, dwudziestoletni chłopiec. Nazywała go „Edka”. Gdy zamknęliśmy wszyscy razem drzwi, poszedłem falującym korytarzem. Parę razy się potknąłem o wystającą kaflę10, w końcu salon.
— Jego się da do tego małego pokoju — powiedział Edka.
— Nie, nie, przez pamięć ojca. Jeszcze by tam zdechł. Tu mięso się bardzo szybko psuje.
— No to gdzie?
— Ciebie i tak nie ma cały dzień w domu. Będziesz spał ze mną. Tyle mnie kosztowało. Więc on będzie w tym drugim. I tak nas łączy balkon... Ale nie pora o tym jeszcze mówić.
— Rób, jak chcesz.
Edka był wysoki blondyn, barczysty.
— Więc on będzie tam. Zwłaszcza, że zadania jakie będą na nim ciążyć... — namaszczony ton. — Zresztą polegaj na mnie.
Przez cały czas oglądałem jej czarne wąsy i wypadającą protezę. Edka obrócił się na pięcie i wyszedł.
— Teraz ja się przebiorę.
I włożyła suknię.
Była to suknia-nie-suknia, zbrudzona sosami, tłuszczem, kurzem osiadłym, potem, i znów tłuszcz i pot. Wyglądała jak uszyta z juchtu11, garbowana korą dębową, a przez dziurę wyglądała czarniawa sutka.
— A teraz panu Piotrusiowi zrobimy coś na kolację.
Edka wrócił i zaczął czytać gazetę. Wydawało mi się cały czas, że udaje, że czyta, bo te znaki nic nie znaczą. Ale pani Cin przerwała:
— No to omówimy naszą sprawę. Pan ma wyglądać nieapetycznie. Zresztą wystarczy tak, jak pan wygląda. Rzecz decydująca. Mamy tu współlokatorów. On rzekomy inżynier — niech go szlag trafi, ona ma trypra12, którego nabawiła się w wojsku. Ale mniejsza. Chodzi o to, by pan, panie Piotrusiu, blokował klozet. Od rana do wieczora. Jedzenie dam. Zamknę pana, by było pewniej. Rozumie pan. Ja bowiem nie mogę sama siedzieć, ponieważ chodzę na posiedzenia Badaczy Pisma Świętego13. Dam panu Mayera14, pierwszy tom. Encyklopedia. Rozumie pan.
— Tttak, proszę pani.
— No, to dobrze, że pan rozumie. Żeby się panu nie nudziło. Mayera, pierwszy tom. Wieczorem będzie pan mógł wyjść. To jedyna droga. Blokowanie klozetu, gdy chce się, aby oni się wyprowadzili. Miałam nieostrożność wynająć bez mebli. Mój syn, Edka, jest ślusarzem i wychodzi wcześnie rano.
— Ale proszę... Czy oni nie będą chodzili gdzieś? Czy ja wiem.
— Raczej nie. Nie. Z każdą drobnostką tak latać. Zresztą oni mają nocnik. Szukałam okazji na szuku. Choć pan taką okazją znów nie jest.
Miałem stale wrażenie, może mylne, że oni tam, w tym pokoju z nocnikiem, podsłuchują, siedzą jak szczury, wąchają, ruszając czarnymi nosami, uważnie, cicho.
Nagle radio, w tym ich pokoju. Pani Cin podskoczyła. Zawołała:
— Edka, Eeeedka! Gdzie dzwonek?
Edka poruszył się ciężko, zmęczony. Powiedział:
— Coooo?
— Oni grają, grają, grają.
— Niech grają.
— Edka, włącz dzwonek. Kontakt. Włącz.
— To mi będzie przeszkadzał.
— Włąąąącz — syknęła pani Cin.
Westchnął i wstał.
— Gdzie dzwonek?
— Przecież ty sam...!
— Skąd?
— Jakie znowu „skąd”? Ty sam. Włącz dzwonek.
— Przecież szukam.
Znalazł. Włączył do kontaktu elektryczny mechanizm dzwonkowy, bez dzwonka. To powodowało tam, u nich, w pokoju z nocnikiem niezwykłe trzaski.
— Mają muzykę — uspokoiła się.
Wyłączyli radio.
— To takie proste — powiedziała pani Cin nad terkotem — takie proste, włącza się tu, trzaska tam.
— To tyrczenie przeszkadza. Chcę czytać gazetę.
— Niech mają, niech mają. A nafty do jedzenia, jak mi się uda — powiedziała.
— Wyłącz dzwonek.
— Nie. Nie wyłączę.
— Ale ja mam dość. Chcę czytać gazetę.
— Zapominasz, że śmierdzą ci nogi. Jak kozioł śmierdzisz.
— Jak nie wyłączysz tego dzwonka...
— To co?
— To zbiję talerz.
— Spróbuj.
Brzęk. Talerz poszedł na podłogę.
— Edka, co ty robisz? Uspokój się.
— Właśnie, że nie. Ty stara.
— Uspokój się — krzyczała nad turkotem — bo jak nie...
— Właśnie, że nie. Ona tylko to rozumie. Rozbijać jej.
— Właśnie, że nie.
— Odsuń się, ooodsuń.
Pani Cin zasłania jakiś kryształ. Ale Edka tam idzie, twarz mu się zmienia. Mocują się.
— Eeedka.
— Ona tylko to rozumie, tylko.
Krzyczą oboje. Już wiem. Przychodzi się na to z trzech ulic. Okna otwarte. Dorośli i dzieci siadają na murkach. Wygodnie. Kobietom puchną pochwy. Ona wpada w szał.
— Odsuń się, odsuń.
— Właśnie nie. Właśnie.
— Ty cuchnąca...
— Policja, policja. On dusi.
Charczenie. Brzęk szkła. Ona wpada na mnie. Histerycznie.
— Ratuj przyjacielu, mój złoty.
Edka zdyszany:
— Jak nie przestaniesz krzyczeć... Milcz. Milcz!
Twarz robi się niebieska.
To się widać powtarza.
Mrowi się ulica. Nawet oni zerkają. Ci z nocnikiem. Nawet podnoszą dzieci, aby lepiej widziały. On zrywa się nagle, wybiega z domu. Rozchodzą się pomału. Tylko dzieci zostają. Słychać chrobot hulajnogi.
Ona:
— ...więc od jutra. Pan zaczyna, myślę.
— Tak, proszę pani.
— On jest dobry chłopak, ten Edka. Tylko nieco gwałtowny. Jak czasem rąbnie naszego inżyniera w pysk, to aż miło patrzeć. Tak bez powodu. Zresztą15 łagodny jak dziecko. Ale ja muszę wciąż uważać. Aby nie był za łagodny. Wtedy by ci, stamtąd, mieli używanie. A tak to ich trzyma za pysk. To zresztą z temperamentu. No, ja idę spać, a rano na plażę. I potem na posiedzenie Badaczy Pisma Świętego.
— Dobranoc pani.
— A jutro, no, no.
I poszła. Przedtem wskazała mi kanapę, na której miałem spać.
Fioletowa noc. Na peryferiach szakale. Ich żałosny śmiech. Kwitną przerażająco kwiaty pomarańczy. Zapach wychodzi o zmierzchu na ulicę, jak głodny wilk, i krąży niby krew tętnicami. Koty kwilą i wrzeszczą. Załatwiają tu swoje marcowe sprawy o wszystkich porach roku. Uginają blaszany dach na fabryczce, tuż obok. Pieją koguty. Nie wiem, jak Jezus mógł sobie z nimi poradzić. „Trzeci kur” jest całkowicie dowolnym pojęciem. Pieją całą noc. Z daleka i z bliska.
Poza tym — kurwy. Na podwórzu, na stojąco. Czasem, na żądanie, kładą się. Potem otrzepują się z igliwia i liści.
Tej nocy są dwie. Jedna z nich jest głucha, młoda. Druga, widząc moją twarz w ciemnym oknie, zbliża się i odchodzi. Spokój aż do dwunastej.
Po dwunastej wybucha spór. Kurwiarz szybko zapina się i odchodzi. Zostają tylko one dwie. Ta niegłucha, druga, przezywa tę pierwszą głuchą. Życzy jej, aby siedem tysięcy nieboszczyków miało z nią stosunek. I to nie zwykły. A jak znajdzie się przypadkiem jakiś żywy, to jak tylko wprowadzi swój szanowny członek tu i tam, pod pachę lub w tył — ma natychmiast zwiędnąć, zmięknąć, przepadnąć, zginąć. W końcu dodaje:
— Tfu, taka kurwa, żeby przynajmniej rozumiała.
I odchodzi.
Ta pierwsza krztusi się i wyje, mówi „aba, aba,
Uwagi (0)