Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖
Klasyka powieści dla młodzieży, opowieść o dorastaniu czwórki sióstr March, napisana na podstawie przeżyć autorki i jej sióstr. Zabawy i radości, upokorzenia i smutki bohaterek, z których najmłodsza liczy 12, zaś najstarsza 16 lat, zostały przedstawione pod znaczącym tytułem. Każda z sióstr przechodzi przemianę, przeżywa przełomowe doświadczenie, zamykające na zawsze czasy niewinnego dzieciństwa i wprowadzające w świat dorosłości. Chociaż określenie „nastolatki” powstało i upowszechniło się dopiero sto lat później, autorce z wielką trafnością udało się zobrazować okres, w którym dziewczynki przestają być dziećmi i stają się młodymi kobietami.
Powieść, opublikowana w 1868, natychmiast odniosła sukces wydawniczy i uznanie krytyki. Czytelnicy domagali się dalszego ciągu, więc Alcott szybko napisała następną część, sprzedawaną przez pewien czas w Wielkiej Brytanii jako Dobre żony, później wydawaną jako drugi tom tego samego tytułu. W kolejnych latach ukazały się następne dwie części cyklu o siostrach March. Książka doczekała się adaptacji scenicznych i radiowych, na jej podstawie powstało siedem filmów, kilka seriali telewizyjnych i seriali anime.
- Autor: Louisa May Alcott
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louisa May Alcott
— Zapamiętamy t,o mamo! — rzekły, i tak istotnie uczyniły.
Eliza utrzymywała pocztę, bo najwięcej siedząc w domu, mogła ją regularnie obsługiwać. Z wielką przyjemnością co dzień otwierała biuro, by rozdawać przesyłki. Pewnego dnia w czerwcu przyszła stamtąd z pełnymi rękami i chodziła po mieszkaniu, rozdając listy i paczki.
— Oto bukiet dla mamy, Artur nigdy o nim nie zapomina — rzekła, kładąc kwiaty do wazonu, który codziennie w „kąciku mamy” bywał napełniany przez kochającego chłopca.
— Dla panny Małgorzaty March list i rękawiczka — mówiła dalej, wręczając te przedmioty siostrze, która obok matki stebnowała mankiety do koszuli.
— Ależ ja zostawiłam całą parę, a tu jest tylko jedna — rzekła Małgosia, spoglądając na szarą bawełnianą rękawiczkę. — Czy nie upuściłaś drugiej w ogrodzie?
— Nie, jestem pewna, że na poczcie była tylko jedna.
— Nie cierpię nieparzystych rękawiczek, ale mniejsza o to, może się znajdzie druga. To nie list, tylko przekład niemieckiej piosenki, którego sobie życzyłam. Zapewne dzieło pana Brooke’a, bo to nie pismo Artura.
Pani March spojrzała na Małgorzatę, która bardzo ładnie wyglądała w perkalikowym szlafroczku, z loczkami spadającymi na czoło, i z miną dorosłej kobiety szyła przy stoliku pełnym białych kłębków ułożonych w porządku. Nieświadoma myśli przebiegającej po głowie pani March, śpiewała, podczas gdy jej paluszki przemykały się. Jej umysł zajmowały panieńskie marzenia, tak niewinne i świeże jak bratki w jej ogródku. Matka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Dla doktora Ludwika dwa listy, książka i jakiś dziwaczny stary kapelusz, który zakrył całą pocztę — rzekła Eliza, wchodząc ze śmiechem do pracowni, gdzie Ludka pisała.
— Co za złośliwy chłopiec! Odezwałam się kiedyś z żalem, że wolałabym, aby w modzie były większe kapelusze, bo w gorące dnie opalam sobie twarz. Odpowiedział wówczas: „Dlaczego zważasz na modę? Noś duży kapelusz, jeżeli ci z tym wygodniej”. Ponieważ odpowiedziałam, że nie mam takiego, więc przysłał to straszydło, żeby mnie wypróbować. Założę go dla żartu i pokażę mu, że nie dbam o modę.
Powiesiwszy staroświecki kapelusz o szerokich skrzydłach na popiersiu Platona75, odczytywała listy. Jeden z nich, od matki, rozognił jej policzki i napełnił oczy łzami, brzmiał bowiem jak następuje:
Piszę słówko, żeby oznajmić ci, że z wielkim zadowoleniem widzę, jak usiłujesz poskramiać swój temperament. Nie mówisz nic, ile cię to kosztuje prób, upadków, jak cię raduje powodzenie, i myślisz, że je widzi tylko ten Przyjaciel, którego co dzień prosisz o pomoc — jak wskazuje zniszczona okładka twego Przewodnika. Ja także widzę i mocno wierzę w twe szczere chęci, bo zaczynają przynosić owoce. Moja droga, postępuj dalej tą drogą cierpliwie, odważnie, i ufaj, że nikt z tobą tak tkliwie nie dzieli wszystkiego, jak kochająca cię
Matka
— To mi skarb! To warte więcej niż litanie pochwał. Ach, mamo, tak się będę starać! Wytrwam w próbach i nie znużę się nimi, mając twoją pomoc.
Oparłszy głowę na rękach, Ludka zrosiła swoją romantyczną opowieść błogimi łzami. Myślała bowiem, że nikt nie widzi i nie ocenia jej wysiłków. Te słowa były podwójnie drogie i zachęcające, gdyż się ich nie spodziewała i pochodziły od osoby, której pochwała była dla niej najmilsza. Czując większe siły do walki z wadami, schowała list za stanikiem jako tarczę i przypomnienie, gdyby się dała znienacka zaskoczyć, po czym przystąpiła do otwarcia drugiego listu, przygotowana na złe i na dobre wiadomości. Oto co napisał Artur dużymi, eleganckimi literami:
Spodziewam się jutro panienek i chłopców znanych mi z Anglii, chciałbym więc urządzić wesołą zabawę. Jeżeli będzie ładnie, rozłożę namiot na Longmeadow, gdzie popłyniemy wszyscy na przekąskę i krokieta. Rozpalimy ogień, żeby się raczyć przysmakami na sposób cygański, i zabawimy się doskonale. Moi goście lubią takie rzeczy i są bardzo weseli. Brooke będzie trzymał chłopców w karności, a Kasia Vaughn posłuży dziewczętom za wzór. Bardzo pragnę, żebyście się z nami także wybrały. Elizy ani myślę się wyrzec i zapewniam, że jej się nikt nie będzie narzucał. Nie obciążajcie się zapasami, bo sam zajmę się wszystkim, tylko przybądźcie do
waszego na zawsze Artura
— Wspaniałe! — zawołała Ludka, biegnąc z tą wiadomością do Małgosi. — Oczywiście, nie masz nic przeciw tej wycieczce, mamo? Takie będziemy pomocne Arturowi! Ja umiem wiosłować, Małgosia przyrządzi podwieczorek, a dziewczynki też mogą coś robić.
— Mam nadzieję, że ci Vaughnowie nie są ani zbyt wykwintni, ani całkiem dorośli. Czy słyszałaś o nich, Ludko? — zapytała Małgosia.
— Wiem tylko, że jest ich czworo: Kasia, starsza od ciebie, bliźnięta Fred i Franek, prawie w twoim wieku, i mała Gracja, podobno dziesięcioletnia. Artur poznał ich za granicą i polubił tych chłopców, ale Kasią musi się nie bardzo zachwycać, bo zauważyłam, że zaciska wargi, mówiąc o niej.
— Jak to dobrze, że mam czystą perkalową suknię, bo taka jest najwłaściwsza — powiedziała Małgosia z radością. — A ty, Ludko, co masz stosownego?
— Czarna w pąsowe kwiaty będzie w sam raz, bo nie będę musiała się krępować i myśleć o sobie przy wiosłowaniu. Czy wybierzesz się z nami, Elizo?
— Jeżeli nie pozwolicie, żeby chłopcy do mnie mówili.
— Żaden się nie odezwie.
— Chciałabym sprawić przyjemność Arturowi. Pana Brooke’a się nie boję, bo on taki dobry, ale z innymi nie chcę się bawić ani rozmawiać, ani śpiewać. Znajdę sobie zajęcie, żeby nikogo sobą nie kłopotać, a ty, Ludko, się mną zaopiekujesz. Wtedy wybiorę się z wami.
— Dobra z ciebie dziewczyna — rzekła pani March. — Starasz się zwalczać nieśmiałość i kocham cię za to. Wiem z doświadczenia, że niełatwo walczyć z wadami i że dobre słowo dodaje otuchy.
— Dziękuję ci, mamo! — rzekła Ludka, składając na chudym policzku matki wdzięczny pocałunek, droższy dla niej niż gdyby jej przywróciła różową krągłość młodości.
— Otrzymałam pudełko czekolady i obrazek, który chciałam skopiować — rzekła Amelka, pokazując paczkę z poczty.
— A do mnie napisał pan Laurence, z prośbą, żebym przyszła grać o zmroku, i pójdę — dodała Eliza, której przyjaźń ze starym gentlemanem pięknie się rozwijała.
— Teraz trzeba się krzątać i pracować podwójnie, żebyśmy jutro mogły się swobodnie bawić — powiedziała Ludka, biorąc miotłę w miejsce pióra.
Gdy nazajutrz słońce zajrzało do pokoju dziewcząt z obietnicą pięknej pogody, ujrzało komiczny obraz, bo każda z nich uczyniła pewne przygotowania do zabawy. Małgosia dodała jeden szereg papilotów nad czołem, Ludka obficie namaściła twarz kremem, Eliza wzięła ze sobą Joasię do łóżka, żeby jej wynagrodzić zbliżającą się rozłąkę, Amelka zaś prześcignęła wszystkie: ścisnęła sobie nos spinaczami, podobnymi do tych, jakich używają artyści do mocowania papieru na desce. Chciała bowiem w ten sposób podnieść w górę szpecący ją nos. Zdaje się, że słońce bawiło się tym śmiesznym widokiem, bo wniknęło z takim blaskiem, że Ludka ocknęła się i obudziła siostry, śmiejąc się serdecznie z pomysłu Amelki.
Promienie słoneczne i śmiech były dobrymi wróżbami dla wycieczki i wkrótce w obu domach rozpoczął się wesoły ruch. Eliza, która pierwsza była gotowa, donosiła, co się dzieje w sąsiedniej bramie, a jej telegramy, przesyłane od okna, uprzyjemniały siostrom czas ubierania się.
— Idzie człowiek z namiotem — mówiła. — Pani Barkes układa przekąski w dużych koszykach, Pan Laurence przygląda się niebu i chorągiewce. Chciałabym, żeby się wybrał z nami. Teraz pokazał się Artur, wygląda jak marynarz, jaki ładny chłopiec! Ach, mój Boże! Jakiś powóz pełen gości! Siedzi w nim dorosła panna, dziewczynka i dwóch dużych chłopców. Jeden z nich kaleka, biedak, bierze kule! Artur nam o tym nie mówił. Spieszcie się, dziewczęta! Już późno! Jak to, Ned Moffat, doprawdy! Patrz, Małgosiu, czy to nie ten sam co się ukłonił, jakeśmy dziś chodziły po sprawunki?
— Tak, dziwne, że on też będzie. Myślałam, że pojechał w góry. Otóż i Salusia! Cieszę się, że wróciła na czas. Czy się dobrze ubrałam? — spytała Małgosia z pośpiechem.
— Prawdziwa z ciebie stokrotka. Podciągnij trochę sukienkę i załóż prosto kapelusz, bo wygląda sentymentalnie przekrzywiony w ten sposób i gotów polecieć w górę za pierwszym powiewem wiatru. Chodźcie już!
— Ludko, przecież nie włożysz tego szkaradnego kapelusza. To zbyt niedorzeczne! Nie możesz z siebie robić straszydła — przekonywała Małgosia, widząc, że siostra przywiązuje czerwoną wstążką wielki, staroświecki słomkowy kapelusz, który Artur przysłał dla żartu.
— Właśnie, że założę! Jest doskonały, daje tyle cienia, jest taki lekki i duży! Mniejsza o to, że wyglądam jak straszydło, kiedy mi będzie wygodnie.
Powiedziawszy to, Ludka ruszyła naprzód, a siostry w ślad za nią. Wszystkie ładnie wyglądały w lekkich sukienkach, z wesołymi twarzyczkami pod rondami kapeluszy.
Artur wybiegł na spotkanie i uprzejmie przedstawił im gości. Łąka służyła im za salon i od kilku minut panowało tam wielkie ożywienie. Małgosia była zadowolona, że miss Katarzyna, mając lat dwadzieścia, ubrała się jednak tak skromnie, że amerykańskie panny mogłyby z niej brać wzór. Bardzo jej też pochlebiło zapewnienie pana Neda, że przybył specjalnie po to, żeby ją zobaczyć.
Ludka zrozumiała, czemu Artur zaciskał usta, mówiąc o Kasi, miała bowiem minę: „Nie zbliżaj się do mnie!”, co silnie kontrastowało ze swobodnym zachowaniem się innych dziewcząt. Eliza, przyjrzawszy się nowym chłopcom, zdecydowała, że ten chromy wcale nie jest „okropny”, owszem miły i słaby, więc będzie dla niego uprzejma. Gracja wydała się Amelce osóbką dobrze ułożoną i wesołą; wpatrywały się w siebie pewien czas w milczeniu i nagle zawiązały wielką przyjaźń.
Namiot, przekąska i sprzęt do krokieta76 były już wysłane przodem, więc się gromadka prędko wybrała i dwie łodzie odbiły razem od brzegu, a pan Laurence został nad rzeką, powiewając kapeluszem. Artur z Ludką wiosłowali na jednej łódce, pan Brooke i Ned na drugiej.
Śmieszny kapelusz Ludwisi zasłużył na wotum dziękczynne, oddał bowiem tę ogólną przysługę, że wywołując śmiech, przełamał lody zapoznawania się, sprawiał przyjemny wietrzyk, powiewając tam i z powrotem, gdy wiosłowała, i jak powiedziała, byłby w razie deszczu doskonałym parasolem dla całego towarzystwa. Kasia z pewnym zdziwieniem przyglądała się zachowaniu Ludki, zwłaszcza gdy upuściwszy wiosło, wykrzyknęła: „Krzysztofie Kolumbie!” lub gdy Artur zapytał: „Czy zrobiłem ci krzywdę, drogi kolego?”, nadepnął jej bowiem na nogę, zajmując jej miejsce przy wiośle. Ale przyjrzawszy się parę razy przez szkło „tej osobliwej dziewczynie”, zawyrokowała, że wprawdzie jest dziwaczna, ale ją bawi, i uśmiechała się potem do niej z daleka.
Małgosia siedziała w drugiej łodzi, naprzeciw wioślarzy, którzy wpatrywali się w nią z uwielbieniem, bardzo zręcznie wiosłując. Pan Brooke, poważny, milczący młodzieniec, miał pięknie ciemne oczy i przyjemny głos. Małgosia lubiła jego spokojne maniery i uważała go za encyklopedię pożytecznych wiadomości. Niewiele do niej mówił, ale często się w nią wpatrywał, i była pewna, że czyni to bez niechęci. Ned, będący w kolegium, jak każdy nowicjusz przejął naturalnie miejscowe zwyczaje. Nie był zbyt rozumny, ale poczciwy, wesoły i urządzał wyborne pikniki. Salusię Gardiner pochłaniało czuwanie nad białą pikową suknią i rozmowa z ruchliwym Fredem, którego figle wprawiały Elizę w ciągły strach.
Do celu nie było daleko, a jednak przybywszy, zastali namiot już rozstawiony i wszystko gotowe. Była tam ładna łąka, po środku rozłożyste dęby i równy kawałek ziemi przeznaczony na krokieta.
— Witam was w obozie Laurence’a! — rzekł młody gospodarz, gdy wylądowali z okrzykami radości. — Brooke będzie naczelnym dowódcą, ja głównym intendentem77, reszta chłopców oficerami, a wy, moje panie, szeregowcami. Namiot służy wyłącznie do waszego użytku. Pod jednym dębem będzie salon, pod drugim jadalnia, a pod trzecim kuchnia obozowa.
— Zagrajmy partię krokieta, póki nie gorąco, a potem pomyślimy o obiedzie.
Franek, Eliza, Amelka i Gracja usiedli, żeby się przyglądać grze. Pan Brooke wybrał Małgosię, Kasię i Freda, Artur Salusię, Neda i Ludkę. Anglicy grali dobrze, ale Amerykanie jeszcze lepiej i tak silnie bronili każdej piędzi ziemi, jak gdyby ich ożywiał duch roku siedemdziesiątego szóstego78. Ludka z Fredem mieli kilka małych utarczek, i nawet wyrwały im się raz ostre słowa. Ludka doszła do ostatniej bramki i nie trafiła w kulę, co ją mocno rozgniewało. Fred był tuż za nią i jego kolej wypadała przed jej. Wykonał uderzenie, kula uderzyła w bramkę i zatrzymała się o cal79 po niewłaściwej stronie. Nikt nie stał w pobliżu, skorzystał więc z tego, pobiegł i ukradkiem przesunął ją nogą na właściwą stronę.
— Pobiję cię teraz, panno Ludwiko, i wejdę pierwszy — wykrzyknął wywijając młotkiem, by znowu uderzyć.
— Pchnąłeś kulę, widziałam. Teraz moja kolej — cierpko odezwała się Ludka.
— Daję słowo, że nie pchnąłem. Może się trochę potoczyła, ale to dozwolone, więc proszę mi ustąpić, żebym mógł celować do słupka.
— Amerykanie nie oszukują, ale ty możesz, jeżeli ci się podoba! — rzekła Ludka gniewnie.
— Jankesi to daleko więksi oszuści, każdy to wie. Odejdź stąd! — odpowiedział Fred, odpychając jej kulę.
Ludka otworzyła usta, by powiedzieć coś ostrego, ale się powstrzymała w porę, zarumieniła się po czoło i stała przez chwilę, tłukąc z całej siły w bramkę, podczas gdy Fred uderzył w słupek i z wielkim triumfem ogłosił swą wygraną. Ludka poszła podnieść swoją kulę. Długo szukała jej w krzakach, ale wróciła z chłodną, spokojną miną i cierpliwie czekała na swą kolej. Wystarczyło kilka uderzeń, żeby odzyskać stracone miejsce, i gdy tam dotarła, druga strona prawie wygrała,
Uwagi (0)