Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
Wspomnienia niebieskiego mundurka to powieść autorstwa Wiktora Gomulickiego osadzona w realiach XIX-wiecznej Polski.
Autor opisuje rzeczywistość ówczesnej szkoły powiatowej dla chłopców w Pułtusku, ukazuje również ich pozaszkolne życie i rozterki. Gomulicki zwraca uwagę na realia społeczne, problemy przystosowania się uczniów pochodzacych z różnych warstw społecznych, relacje zachodzące w klasie, różnych nauczycieli i podejście do nauczania, a także sposoby spędzania wolnego czasu, zabawy, rozterki i dylematy młodzieży tamtych czasów.
Wspomnienia niebieskiego mundurka są bardzo cennym obrazem życia młodych ludzi w XIX wieku. Zainteresuje i dorosłych, i dzieci ze względu na ciekawe i pełne humoru, ale także wzruszające przedstawienie tak odległych lat.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Właśnie zatrudniona była myciem podłogi, gdy zjawił się Sprężycki, zapytując nieśmiało o gospodynia fiesora.
Zapytana wyprostowała się, trzymając w ręku dużą, mokrą ścierkę, którą zaczęła wyżymać takim ruchem, jakby rzucić ją chciała na głowę przybysza.
— A czego to pan uczeń od nich chcą? Czy to pan uczeń nie wie, że tera kanikuły370 i że oni są chore371?... (Wojciechowa przyswajała sobie zawsze sposób wyrażania się swych pupilów).
— Gospodyń fiesor — usprawiedliwiał się Sprężycki — sam przyjść rozkazał...
— Ha, to niech pan uczeń do nich idą. Oni w ogrodzie są.
— A gdzież ten ogród?
— Gdzież ma być? — Na podwórzu!
Na środku olbrzymiego dziedzińca znajdował się spory placyk, otoczony sztachetami, malowanymi (niegdyś) na zielono — on to miał być owym ogrodem.
Wszedł tam chłopiec przez półotwartą, na jednej zawiasie372 smętnie kołyszącą się furtkę i rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł coś pośredniego między trawnikiem a śmietnikiem. Kilka suchych, bezlistnych, z obłamanymi gałęźmi pni oraz kilka wbitych w ziemię kołków urozmaicały przykrą tego miejsca pustkę. Od kołków do pni i od pni do kołków przeprowadzono sznury, na których suszyła się bielizna i wietrzyła pościel. Po pewnych znakach szczególnych poznawało się, że bielizna była pochodzenia rosyjskiego, pościel zaś stanowiła żydowskie tak zwane „bety373”. Do jednego z kołków przywiązano na mocnym powrozie kozę, z którą drażniła się gromada brudnych, rozczochranych dzieciaków. Na jednym z trawników-śmietników Żydówka karmiła niemowlę; na drugim siedział, wprost na ziemi, bosy dziad z gołą głową, w samej tylko bieliźnie; na trzecim gdakały kury, otaczając koguta, który chciał przybierać pozy bohaterskie, lecz mu w tym przeszkadzał sromotny brak piór w ogonie...
Profesora Jastrebowa na próżno oczy chłopca wszędzie wypatrywały.
I już cofnąć się miał z miejsca, które dla śmiechu chyba nazwał ktoś ogrodem, gdy wtem dobiegły go wygłoszone basem głębokim słowa, tak dobrze mu znane i w pamięci jego jakby ostrymi ćwiekami wybite:
Rzecz była do pojęcia trudna, a jednak namacalnie prawdziwa: odę Dzierżawina deklamował dziad bosonogi, na trawie siedzący.
Sprężycki zwrócił się w tę stronę i postąpiwszy kilka kroków, rozpoznał w deklamującym dziadzie z niezawodną pewnością, choć i z niesłychanym zdziwieniem, swego nauczyciela języka rosyjskiego.
Jastrebow, od dłuższego czasu nie golony, ze szczecinowatą, na pół siwą brodą, z głową, na wierzchu łysą, a z boków i z tyłu okoloną długimi pasmami włosów, na szyję i kark spadających, miał na sobie zgrzebną koszulę, wyłożoną na szerokie płócienne szarawary374 i nad biodrami paskiem rzemiennym ściśniętą.
Przed nim, na niskiej, prostej ławie, leżał napoczęty bochenek razowca i stała miska mleka zsiadłego oraz duża, czworograniasta, do połowy już opróżniona butelka z wódką. Wódkę pił Rosjanin szklanką, którą właśnie w tej chwili, uczyniwszy przerwę w deklamacji, do ust podnosił. Musiało zaś to podnoszenie już nieraz się powtarzać, gdyż twarz siedzącego była czerwona jak kołnierz burmistrza, a oczy, na wierzch wysadzone, miały wyraz zarazem dziki i obłędny.
Nie bez strachu przystąpił uczeń do nauczyciela i czapkę zdjąwszy, zaczął jąkać nieśmiało:
— Gaspadyń fiesor! Ja bardzo przepraszaju... Ja musiał przyjść, bo mnie tamci kazali... Ja przyszedł tolko zapytaćsia...
Nie dokończył.
Jastrebow obrócił się do niego całą twarzą i skierował nań zaiskrzone375 oczy. Wyraz tych oczu był tak straszny, że chłopcu ciarki przebiegły po krzyżu i nogi pod nim zadygotały.
Tamten wpatrywał się w niego długo, w milczeniu, okropnym, razem wściekłym i pełnym przerażenia wzrokiem — nagle machać zaczął rękami, jakby coś czy kogoś odepchnąć chciał od siebie, i krzyknął przeraźliwie:
— Satana376!... Satana!...
Sprężycki zdrętwiał.
Po krzyku nastąpiła cisza. Rosjanin zdawał się uspokajać, twarz i oczy w inną zwrócił stronę. Ale nie trwało to długo. Po chwili znów dojrzał chłopca, rękę w jego kierunku wyciągnął i cichszym już, jakby złamanym głosem rozkazał:
— Procz377!
Sprężycki schował się za drzewo.
Drżał ze strachu, lecz ciekawość w miejscu go trzymała.
Nauczyciel uciszył się. Głowę zwiesił nisko — twarz jego przybrała znany tak dobrze uczniom wyraz ostatecznego znużenia i apatii. Po chwili wyciągną rękę po butelkę, szklankę napełnił i wychylił. Twarz mu się rozjaśniła — hardym ruchem głowę podniósł — cały się wyprostował i jakby urósł.
Mocnym, patetycznym głosem zagrzmiał:
— Ja car — ja rab! Ja czerw’ — ja boh!...
Sprężycki zrozumiał, że przed tą jego wielkością należało albo na twarz upaść, albo — uciec...
Wybrał drugie.
— A czy odważyłby się który z was pójść w nocy na cmentarz?...
Chłopcy, srodze zmęczeni „palantem378” i „ekstrametą379”, obsiedli kloce, leżące nad rzeką, oddając się z rozkoszą zasłużonemu wypoczynkowi oraz rozwiązywaniu najzawilszych zagadek filozoficznych i życiowych.
Czapki na tył głowy zesunęli, mundurki porozpinali — co sprzeciwia się wprawdzie przepisom szkolnym, ale jest niezrównanie pomocne na upał i znużenie.
W odpoczywającej i filozofującej gromadce rej wodzą: Kozłowski, Sitkiewicz, Dembowski — oni też głównie podtrzymują zapał dysputy, dostarczając coraz nowego do niej przedmiotu.
Rzucone w ten ul brzęczący zapytanie wywołało ten skutek bezpośredni, że wszyscy naraz zamilkli.
— Na cmentarz?... — odzywa się wreszcie, przeciągając wyrazy, Sitkiewicz. — Żeby mi jeszcze jaki „umarlak” głowę ukręcił? Nie głupim!
— Jest na to sposób... — zauważa nieśmiało Petrykowski, potulny chłopczyna, zdradzający zawsze pociąg do spraw kościelnych i teologicznych. — Trzeba tylko przy wejściu powtórzyć trzykrotnie, raz po raz, jednym tchem i bez najmniejszej omyłki: „A dusze wiernych zmarłych niech odpoczywają w pokoju wiecznym — Amen!”...
— Jednym tchem? I bez omyłki? — podrwiwa znów Sitkiewicz. — To tak będzie jak z nieboszczykiem Lutrem, któremu nasi księża kazali odmawiać prędko: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny”...
— I cóż Luter? — dopytują ciekawie chłopcy.
— Język mu skręciło i powiedział: „Od pól fieprza, głowa, ogon i nogi”...
Chwila hałaśliwej wesołości, którą przerywa ktoś uwagą:
— Ja słyszałem, że modlitwa pomaga tylko przed północą. Punkt o samej dwunastej „dusze” wychodzą z grobów i zaczynają spacerować po cmentarzu. Wówczas nie darują nikomu, kto im w drogę wejdzie.
— I któż to widział? — zauważa sceptycznie Dembowski.
— Byli tacy...
Petrykowski wyrywa się z niespodzianym wyznaniem:
— Raz na wsi, wieczorem, „dusza” przeleciała obok mnie tak blisko, jak stąd do tego kloca...
Wyznanie silnie oddziaływa na słuchaczów.
— Zląkłeś się? — bada jeden.
— Jeszcze jak! Alem zaraz odmówił: „A dusze wiernych zmarłych”... — i natychmiast zniknęła.
— Jakaż była? — dopytuje drugi.
— Bielusieńka.
Trzeci jest ciekawy szczegółów.
— W ziemię się zapadła, czy też do góry pofrunęła?
— Nie wiem. Zniknęła i tyle. Jakby ją kto zdmuchnął.
— Nie pływaj po piasku! — śmieje się ironicznie Sprężycki. — Duszy widzieć nie można.
— Dlaczego?
— Bo dusza nie ma ciała.
Rozsądniejsi przytakują.
— Ma rację. Prawda. Petrykosio puścił finfę! Zbajał się!
Ale występuje i opozycja.
— Ciało ciału nierówne. Dusza nie ma ciała takiego jak my, ale może mieć inne.
— Nie ma i nie może mieć żadnego!
— Tamta dusza — objaśnia ośmielony Petrykowski — nie miała wcale ciała. Była przeźroczysta, jak z mgły.
— A czyż mgła to nie ciało?
Stronnicy Petrykowskiego śmieją się.
— Mgła jest ciałem! Ha, ha, ha!... To pewnie człowiek składa się z mgły i duszy?... Ha, ha, ha!
— A po śmierci mgła w proch się rozsypuje... Ha, ha, ha!
— Zbajał się Sprężycki, zbajał! — decyduje Sitkiewicz głosem, niedopuszczającym zaprzeczenia.
Ale Sprężycki lekceważy sobie tę stanowczość.
— Wcale się nie zbajałem — mówi spokojnie. — Zbajali się ci, dla których ciałem jest to tylko, co ich boli, gdy dostaną bicie i którzy nie wiedzą, co jest ciało fizyczne.
— Mgła nie jest ciałem fizycznym — oświadcza Sitkiewicz tym samym co wpierw tonem.
— A woda?... Przypomnij sobie co nam mówił profesor Wiśniewski...
— Woda co innego, a mgła co innego...
— Tak?... A z czegóż powstaje mgła?
Teraz zrozumieli już rzecz nawet najmniej pojętni. Wszystkie głosy zwracają się przeciw tamtemu.
— Zbajał się Sitko! Zbajał!...
Gdy wrzawa uciszyła się, zabiera znów głos Kuszkowski, ten, co wystąpił z zasadniczym pytaniem, dotyczącym pójścia nocą na cmentarz. Kuszkowski jest „z wyższej klasy”, co mu daje niezmierną przewagę nad młodszymi i otacza jego kędzierzawą głowę jakby aureolą.
— Tchórze! Baby! — woła z pogardliwym lekceważeniem. — Nie ma między wami ani jednego, coby zdobył się na czyn bohaterski. Znam was! Wyście zuchy: z żydziakami wojować i do ogrodu zamkowego skradać się po niedojrzałe owoce!
Tu zabrał głos Kozłowski, dotąd milczący.
— Najpierw — mówi spokojnie i z wielką powagą — to nie może odnosić się do mnie, bo choć byłem z Bałandowiczem „na gruszkach”, ogrodnik Pawlicki nie mnie złapał, lecz Bałandowicza, i czapkę nie mnie zerwał, lecz Bałandowiczowi. Najlepszy dowód, że do moich ciotek na skargę nie przychodził, a do ojca Bałandowicza poszedł i dostał „złoty, groszy sześć” za zerwany owoc. I wszystko jest już w porządku i nie ma o czym mówić.
— Po wtóre?... — dopytuje z surową wyniosłością Kuszkowski.
— Po wtóre: Kozłowski nie jest tchórzem ani babą. „Umarlaków” ani „dusz” wcale się nie boi i na cmentarz pójdzie o samej północy.
— Słowo?
— Słowo.
Któryś z młodych śmieszków wyrywa się:
— A jakie słowo380? — czynne, bierne, posiłkowe?
— Słowo Kozłowskiego!
Wszyscy wiedzą, że to rękojmia381 wystarczająca. Nie było jeszcze zdarzenia, żeby Kozłowski swego słowa nie dotrzymał. Pomiędzy młodymi chłopcami i dobre, i złe udziela się zaraźliwie. Bohaterstwo Kozła zbudziło u pozostałych popędy współzawodnicze. I ten i ów zamyśla się — coś kombinuje, postanawia...
Radzicki, niski, krępy brunet, żywo poruszający się, z miną śmiałą, pewną siebie, odzywa się nieco ironicznie:
— A czy to pan Kuszkowski myśli, że pójść na cmentarz w nocy to już największa sztuka?...
— Wymyśl większą, kiedyś taki zuch!
— A jak też na przykład zdaje się panu Kuszkowskiemu: czy przepłynąć wpław Narew, naprzeciw „murowanki”, trzymając na głowie ubranie i nie zamoczywszy go, lada kiep382 potrafi?
— Potrafiłby Kucharzewski — ale chory.
— No, to ja pana Kuszkowskiego przekonam, że tu Kucharzewski niepotrzebny, bo to zrobi Radzicki — a zrobi nawet więcej, bo przepłynie rzekę w najszerszym miejscu nie raz, lecz dwa razy: tam i z powrotem.
Szmer podziwu ozwał się wśród gromadki. Któryś ze sceptyków, nieuniknionych w każdej liczniejszej drużynie, półgłosem mruczy:
— Bajki!...
Zapalczywy chłopiec przyskakuje do niego:
— Będziesz miał prawo szydzić, jeśli słowa nie dotrzymam. Tymczasem — trzymaj język za zębami!
— Więc słowo?
— Jakem Radzicki!
Koledzy otaczają zucha numer 2-gi. Jeden wyraża uznanie, drugi ostrzega przed niebezpieczeństwem, trzeci rad by poznać tajemnicę tak nadzwyczajnego pływackiego majstersztyku...
W tejże chwili wskakuje na wierzch kloca mały Bellon, zwany „Balonikiem”, i cienkim głosem krzyczy:
— Poczekajcie!
— Czego ten znów chce? — odzywa się kilku starszych lekceważąco.
— Czy wy wiecie, jak ja umiem skakać?
— Jak pchła! — śmieje się któryś.
— Aha! Właśnie!... Przyjdźcie do mnie jutro na podwórze, to pokażę wam skok, jakiegoście nawet w cyrku nie widzieli!
— Nie chwal no się tak, malcze!...
— Nie nadymaj się, Baloniku, bo pękniesz!...
— Ostrożnie, pchełko, żeby cię „proszkiem” nie posypali!
Chłopcy śmieją się — są jednak naprawdę zaciekawieni. Bellon słynie w całej szkole z mistrzowskich kozłów. Udając, że ich to mało obchodzi, pytają:
— Jakiż to będzie skok?
— Z huśtawki.
— Piiii... wielkie rzeczy!
— Ale wy znacie przecie naszą huśtawkę.
— Wyższa od gołębnika.
— Więc cóż?
— Więc ja rozhuśtam się najwyżej, jak tylko można — aż tam, het, pod same chmury — a potem: skoczę na równe nogi na ziemię.
— Przechwalasz się, Baloniku. Tego by i Kucharzewski nie dokazał!
— Bo wielki i ciężki. A ja jestem mały i lekki, więc dokażę.
— Nie bardzo w to wierzymy.
— Przyjdźcie, to zobaczycie.
Kuszkowski zdjął czapkę, wyjął z kieszeni mały grzebyk — z zadowoleniem przeczesuje czuprynę.
— Winszuję wam — mówi. — Kozłowski, Radzicki i Bellon ocalili honor waszej klasy. Nie same z was baby i zmokłe kury. Wprawdzie znaleźli się dotąd dopiero kandydaci na bohaterów, ale ja ufam ich honorowi, że co powiedzieli, spełnią.
— Spełnimy! — krzyczy głośno bohaterska trójka.
— Czemu to jednak — zauważa surowy piątoklasista, wskazując wzrokiem chłopca, siedzącego nieco na uboczu, z twarzą mizerną, z oczyma podsiniałymi — nie stanął do apelu ten, na którego miałem prawo liczyć najwięcej: Witold Sprężycki?
Usłyszawszy swe nazwisko, Sprężycki głowę podnosi, prostuje się, bystre spojrzenie rzuca na mówiącego.
— Przed tygodniem — tłumaczy się — wstałem z łóżka po ciężkiej chorobie. Skakać i krzyczeć, choćbym chciał, nie mogę. Niech nikt jednak nie myśli, że się dam innym wyprzedzić. Ja również postanowiłem dokazać „sztuki” — i dokażę!
Głos chłopca, z początku słaby i nawet drżący cokolwiek, przy ostatnich słowach nabiera niezwykłej mocy. Sprężycki jest widocznie przejęty tym, co powiedział. Na próżno jednak i Kuszkowski i towarzysze oczekują bliższych wyjaśnień — czwarty „bohater” okazuje się mniej skłonnym od poprzedników do czynienia głośnych zapowiedzi.
— Na Sprężyckiego nie ma co liczyć — szepce poufnie Sitkiewicz piątoklasiście. — On teraz do niczego. Niedawno miał „trzy ćwierci do śmierci” — słaby teraz, jak kurczę. Nie dałby rady najmniejszemu „szajgecowi383”...
— To prawda — przytwierdza Kuszkowski — choroba zjadła naszego zucha. Jednak z taką pewnością siebie mówił o swojej „sztuce”...
— Językiem wojować łatwo...
Zapada wieczór. U fary przedzwoniono już na Anioł Pański. W powietrzu snuje się dym drzewny, lekki, niebieskawy, który nie dławi jak wyziew węgla kamiennego, ale na miejscu otwartym przyjemny być może nawet dla powonienia.
Razem z tym miłym dymkiem nadlatują zapachy skwarek ze słoniny, kawy „żołędziowej”, jajecznicy z przysmażoną cebulką. Na stancjach przygotowywa się 384 wieczerza dla uczniów — dla tych pyzatych, ociężałych chłopców ze wsi,
Uwagi (0)