Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
Wspomnienia niebieskiego mundurka to powieść autorstwa Wiktora Gomulickiego osadzona w realiach XIX-wiecznej Polski.
Autor opisuje rzeczywistość ówczesnej szkoły powiatowej dla chłopców w Pułtusku, ukazuje również ich pozaszkolne życie i rozterki. Gomulicki zwraca uwagę na realia społeczne, problemy przystosowania się uczniów pochodzacych z różnych warstw społecznych, relacje zachodzące w klasie, różnych nauczycieli i podejście do nauczania, a także sposoby spędzania wolnego czasu, zabawy, rozterki i dylematy młodzieży tamtych czasów.
Wspomnienia niebieskiego mundurka są bardzo cennym obrazem życia młodych ludzi w XIX wieku. Zainteresuje i dorosłych, i dzieci ze względu na ciekawe i pełne humoru, ale także wzruszające przedstawienie tak odległych lat.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia niebieskiego mundurka - Wiktor Teofil Gomulicki (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
— Wiesz, Bronek? Teraz nikogo nie ma w domu; wszyscy w ogrodzie. Myślą, że ja usnąłem. Zrzuć, niby przypadkiem, tę kapę; podnieś roletę — otwórz okno.
— Bój się Boga! Może ci zaszkodzi?
— Nie zaszkodzi — pomoże. Czuję, że świeże powietrze jest dla mnie tak konieczne, jak woda dla ryby.
— A co powie matka?
— Zanim przyjdzie, okno zamkniesz. Zresztą. Już ja to jakoś wykręcę.
Dembowski nie bez trudności uwalnia okno od ciężkich zasłon i na całą szerokość otwiera.
Potoki światła i powietrza wpadają do dusznego pokoju. Odsłania się widok na ogród falami słońca zalany, na czysty turkusowy błękit nieba, po którym w różnych kierunkach z głośnym ćwierkaniem śmigają jaskółki.
Wiosna, jak wspaniała, dobroczynna królowa, przychodzi do chorego dziecka, aby je pocieszyć.
Sprężycki uniósł głowę, chudą szyję wyciągnął; oczy mu błyszczą, usta się śmieją. Na twarzy jego maluje się zachwyt.
Dopiero przy świetle dziennym widać, jak bardzo go choroba wycieńczyła. Policzki ma zapadłe, kości wystające. Nos mu się wydłużył i zaostrzył; włosy, dawno nie strzyżone, długimi kosmykami spadają mu na czoło.
Dembowski przygląda się koledze ze szczerym wzruszeniem.
— Zmizerniałeś, Witek! — mówi kręcąc głową.
— A tak, jestem teraz jasno-kościsty. Mogliby mnie wymalować zamiast „kostusi289” na chorągwi żałobnej. Ale to głupstwo! Odstąp, proszę cię!
Ruchem ręki pokazuje koledze, żeby mu okna nie zasłaniał.
Zatonął wzrokiem w błękitach nieba — pierś jego szybko oddycha, wchłaniając przesycone zapachem bzu powietrze. Przez długi czas leży w milczeniu, potem mówi szeptem:
— Tak bym chciał mieć skrzydła!...
Nacieszył się wreszcie słońcem i powietrzem. Mruga na kolegę, a gdy Dembowski pochylił się nad nim, szczypie go w jedno ucho, potem w drugie i uśmiecha się do niego wesoło.
— No, Bronek — mówi rześko — teraz do czytania.
Dembowski otworzył starą, zatłuszczoną książkę — zaczyna:
„Szumiał wiatr gwałtownie nad grzbietami wyniosłych Apeninów290, kołysał stuletnich dębów wybujałymi wierzchami i miotał słabym płomieniem ognia, koło którego przy skale Rinaldo i Altaverde siedzieli. Noc była ciemna, czarne chmury zakrywały księżyc, żadna gwiazda nie iskrzyła się na posępnym niebie”...
— Śliczne!... — wzdycha zachwycony Sprężycki— Ale ja to już znam. Pamiętasz, czytaliśmy ten początek zaraz po świętach na lekcji Żebrowskiego...
— Który nam zabrał książkę — ciągnie kolega.
— Którą potem Żebrowczak wykradł ojcu i nam oddał — kończy tamten.
Dembowski przewraca kilka kartek.
— „Doliny zabrzmiały trąb odgłosem”. Czy stąd zacząć?
— Trochę dalej.
— Aha, już mam! „Rozpoznawszy stanowiska nieprzyjaciół, Rinaldo dał znak i ruszył w lewo. Zaledwie sto kroków uszli, spostrzegli jakiś papier na ziemi. Podniósł go Altaverde i oddał Rinaldiniemu. Ten zaczął czytać: W imię rządu, daje się przebaczenie każdemu z Rinaldiniego bandy, który opuści wodza swojego i do wojska przejdzie. Który zaś głowę Rinaldiniego przyniesie, ten oprócz wolności, otrzyma jeszcze pięćset cekinów291 w nagrodę”.
— Pięćset cekinów! — wykrzykuje Sprężycki. — Jak myślisz, Bronek: czy połakomi się kto z towarzyszów Rinalda na tę nagrodę?
— Z pewnością ani Altaverde, ani Cinthio, ani Lodovico...
— O! Ja myślę, że nie znajdzie się ani jeden taki podły. Czytaj, Bronek! Umieram z ciekawości: co się dalej stało?
Dembowski ciągnie:
”Przeczytawszy, Rinaldo zawołał: — Towarzysze! To pismo obiecuje nam wolność i przebaczenie, jeżeli mnie opuścicie i na słowo oddacie w ręce żołnierzy. — Nie damy się uwieść! Przysięgliśmy ci wierność i tę zachowamy aż do śmierci — odezwał się Altaverde. — Wodzu! Wodzu! podrzyj ten papier na kawałki; zrobimy z nich ładunki, i obiecujących własnymi ich obietnicami zgładzimy ze świata!”
— Dzielni! Dzielni!... — krzyczy rozpromieniony Sprężycki. — Wiedziałem, że tak postąpią. I ja bym uczynił to samo, będąc na miejscu Altaverda.
Rinaldo jest ideałem obu przyjaciół. Nie pojmują fałszywego założenia książki, nie widzą jej częstych wykroczeń przeciw moralności — zachwyca ich jedynie śmiałość i waleczność bohaterów, wielbią żywość opowiadania, nadzwyczajną ruchliwość obrazów, przesuwających się szybko jak w kinematografie.292
Ponadawali sami sobie i najbliższym kolegom imiona wzięte z powieści. Bronek Dembowski jest Altaverde, Maks Bałandowicz — Cinthio, Józio Sitkiewicz — Leonardo. Imię głównego bohatera Sprężycki zatrzymał dla siebie.
Przyjaciel skończył rozdział; chory odzywa się z mocą:
— Wiesz? Urządzimy teatr...
— Ba! — wzdycha Dembowski, spoglądając na chorą nogę kolegi.
— Do 13 czerwca muszę chodzić, choćby na kuli. Uczcimy imieniny matki nadzwyczajnym przedstawieniem: „Nigdy tu jeszcze nie pokazywany Rinaldo Rinaldini, wielki bandyta włoski, czyli tajemniczy gość w zamku, czyli wpierw przestrach, potem radość”. Las z prawdziwych gałęzi, ognie bengalskie293, wystrzały. Wszystko obmyśliłem. Hrabina — Walerka Bałandowiczówna; Alicja, jej siostra i powiernica — Walerka Zawistowska; Rinaldo — ja. Od ojca wezmę krócicę294, burmistrz pożyczy starego pistoleta. Jedno i drugie popsute, ale my na to poradzimy. Za sceną będzie kamień, na kamieniu kapiszon295, przy kamieniu ty będziesz klęczał z młotkiem w ręce. W chwili, gdy Rinaldo przystępuje do otwartego okna i mówi: „Drżyj, hrabino, za chwilę ujrzysz całą bandę Rinaldiniego!”, ja podniosę pistolet do góry, a ty uderzysz młotkiem w kapiszon. Nastąpi wystrzał, Walerka spadnie z krzesła, a wy wszyscy z okropnym — pamiętaj: z okropnym krzykiem wpadniecie na scenę, wołając: „Niech żyje nasz dowódca”!...
Zmęczony długą mową chory upadł na poduszki. Przez długą chwilę leży w zupełnym milczeniu, ciężko oddychając. Dembowski ze zwykłą troskliwością krząta się przy koledze: wachluje go gałązką bzu, od much opędza, zwilżył chustkę wodą kolońską i czoło mu naciera.
Nagle Sprężycki, coś ważnego sobie przypomniawszy, bystro spogląda w oczy kolegi.
— Dawnoś widział nasz kamień? — tajemniczo pyta.
— Wczoraj.
— Nieporuszony?
— Nieporuszony.
— Do kryjówki zaglądałeś?
— Trudno było. Wciąż się tam teraz kręcą ogrodnicy.
— Idź o północy, ze ślepą latarką296 w jednej ręce, z oskardem297 żelaznym w drugiej.
— Ba! Skąd wziąć oskarda?... Skąd wziąć ślepej latarki?...
— To prawda!... — zamyślił się tamten. — U nas wcale tych rzeczy nie znają. Co robić? W powieściach do podważania takich kamieni używają zawsze oskardów. Niepodobna brać ze sobą łopaty. To byłaby śmieszność zabijająca.
Wpadli obaj w zadumę — przemyśliwają, skąd wziąć romantycznych przyborów. Zgodzili się wreszcie na jedno: ślepej latarki i oskarda pożyczą z rekwizytorni teatru wędrownego, który na lato ma przybyć do P. Przy sposobności wezmą też stamtąd dwa sztylety...
Obaj chłopcy są niezmiernie dumni z posiadania tajemnicy. Ach! Wiedzieć coś takiego, co oprócz nas nikomu na ziemi całej nie jest znane — cóż to za rozkosz dla trzecioklasistów!
Tajemnica Sprężyckicgo i Dembowskiego spoczywa zakopana w ziemi, w ustronnym kącie ogrodu zamkowego, pod dużym kamieniem, który przyjaciele, wszystkie siły wytężywszy, na jeden cal od ziemi podnieśli.
Mieści się owa tajemnica w maleńkim, kryształowym flakoniku po perfumach; jest zaś — strach powiedzieć, a nawet pomyśleć — trucizna...
Na co chłopcom trucizna? Czyżby mieli, broń Boże, zamiar zgładzić kogo ze świata? Cóż by im jednak na czyjejś śmierci zależeć mogło? Na te pytania żaden nie umiałby dać odpowiedzi. Ale w Trzech Muszkieterach, w Monte-Chrisito, w Królowej Margot298 itp. naczytali się tak wiele o truciznach, że wydało im się rzeczą, każdego porządnego bohatera obowiązującą: posiadać własną, niesłychanej mocy truciznę.
Trucizna Sprężyckicgo i Dembowskiego była podwójnie ich własnością: nie tylko należała do nich, lecz i przez nich własnoręcznie została przyrządzona. Cóż to był za okropny jad! — Włosy się jeżą na samo wspomnienie!...
Do przyrządzenia swej trucizny chłopcy użyli wszystkiego, co — w ich pojęciu — ziemia posiada najbardziej morderczego. Mieścił się w niej: sok pokrzywy, rozgniecione pająki i stonogi, miałko tłuczone szkło oraz wydobyte ze stłuczonego termometru żywe srebro (rtęć).
Kryjówka z trucizną znana była tylko przyjaciołom. Nikt postronny nie został przypuszczony299 do tajemnicy. Co więcej, obaj koledzy wykonali nawzajem przed sobą przysięgę, że do końca życia nigdy nikomu, nawet pod groźbą śmierci, tajemnicy owej nie wyjawią.
Honor Dembowskiego został niebawem wystawiony na próbę. Matka, zauważywszy brak kosztownego, pamiątkowego flakonika, posądziła o przywłaszczenie go służącą. Służąca udowodniła swą niewinność. Z kolei zwrócono się z podejrzeniem do Bronka. Sumienie małego bohatera musiało toczyć przykrą walkę. Ciężko było zwodzić matkę, kłamać i zapierać się popełnionej winy; ciężej jeszcze — złamać przysięgę, wykonaną o północy, przy bladym świetle księżyca, z sakramentalnym złożeniem dwóch palców na krzyż...
Nie wiadomo jaki przebieg i jakie zakończenie miała ta sprawa drażliwa w domu państwa Dembowskich — ostatecznie jednak tajemniczy flakonik na swym miejscu pozostał — i dotąd tam zapewne pozostaje...
Na posiadaniu tajemnicy nie kończą się tajemnice przyjaciół. Wymyślili nadto sztuczny alfabet i piszą do siebie listy „cyfrowane300”, w których litery są zastąpione dziwacznymi zygzakami. Próbowali nawet ułożyć własny język, ale im się to nie udało. Przy posługiwaniu się tym językiem wytwarzały się takie dziwolągi, że mimo największych wysiłków dla utrzymania powagi, żaden nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu.
Jest coś rozrzewniającego w stosunku tych chłopców. Bracia rodzeni rzadko tak się kochają, jak oni. Jednego dnia bez siebie wytrzymać nie mogą. Jeśli jakaś nadzwyczajna przeszkoda nie pozwoli im widzieć się ze sobą, zaraz służące biegają z listami od jednego do drugiego.
Sprężycki cierpi na bezsenność. Brak ruchu, osłabienie, głuche, nieznośne bóle, wreszcie lekarstwa narkotyczne rozstroiły mu nerwy. Z wieczora długo zasnąć nie może; jest też pewnie ostatnim w miasteczku, któremu sen skleja znużone powieki.
Te chwile oczekiwania na spoczynek, w niebieskawym półmroku zakrytej umbrą301 lampy, w głębokiej, jakby cmentarnej ciszy, są dlań najboleśniejsze.
Czuje się wówczas tak samotny, tak opuszczony przez wszystkich, tak nieszczęśliwy...
Domownicy, wyczerpani ciągłym czuwaniem, pozasypiali. Nawet matkę, która siedziała na fotelu z zegarkiem w ręce, pilnując pory podawania lekarstw, zmieniania okładów, sen pokonał. Słychać tylko szelest wahadła zegarowego, cykanie „repetiera302”, miarowe oddechy śpiących.
Przez okna, nie dość szczelnie zasłonięte roletami, zagląda noc, czarna jak kir na katafalku. Co pewien czas, zegar na wieży farskiej bije przeciągle godzinę. Daleko, na krańcach miasta, nawołują się warty wojskowe — głos ich drżący, smutny, oddaleniem stłumiony przedziera się przez ciemność, jak ostatni jęk konającego...
Śmiertelnie lęka się tych chwil chory chłopczyna. Gdyby przynajmniej skrócić je mógł książką lub rozmową! Niestety, i rozmawiać z kim nie ma, i czytać mu nie wolno.
Dowiedział się o tym przyjaciel. Jakże nie ulżyć cierpiącemu! Jakże nie pocieszyć opuszczonego! I oto niemal codziennie przesiaduje przy chorym do północy, książki mu czyta, zabawia go opowiadaniem — nawet panią Sprężycką w podawaniu lekarstwa wyręcza.
Dopiero gdy chory uśnie, Dembowski wysuwa się na palcach z pokoju, budzi zdrzemniętą, czekającą nań w kuchni Marysię i w towarzystwie sługi, niosącej zapaloną latarnię, pustymi, ciemnymi uliczkami powraca do domu. Matka czyni mu głośne wyrzuty, łaje go, odmawia mu wieczerzy — ale poczciwy chłopiec, zaprzysiągłszy koledze przyjaźń, wszystko dla stwierdzenia jej ścierpieć jest gotów.
Jednego dnia przyszedł smutny, pobladły, z zaczerwienionymi od płaczu powiekami. Było widoczne, że go coś głęboko wzruszyło i że to wzruszenie ukryć pragnie. Silił się na zwykły humor, starał się zabawiać kolegę żarcikami — głos mu jednak drżał, załamywał się — smutny wyraz twarzy świadczył o usposobieniu bynajmniej nie żartobliwym...
Sprężycki zauważył, że przypatruje mu się z niezwykłym natężeniem i jakby z politowaniem, że co pewien czas wzrok odwraca, powiekami mruga i szybko zerwawszy się z krzesła, odchodzi od okna, lub w ciemny kąt pokoju.
Odwrócił się raz za nim i dostrzegł, że ręką oczy ociera...
— Bronek! — zawołał zdziwiony — Ty płaczesz?
Kolega odsłonił twarz, wykrzywioną sztucznym uśmiechem.
— Co znowu?... Przywidziało ci się!
— A czemuś tarł powieki?
— Coś mi wpadło w oko.
— Kłamiesz, Bronek!
— Nie... nie kłamię. A zresztą... mówmy o czym innym. Wiesz? Dostałem trzeci tom Nędzników303. Nie masz pojęcia jakie awantury wyprawia ten Valjean...
Sprężycki nadstawił uszu.
Właśnie w tym czasie arcydzieło Wiktora Hugo, wzruszające całą Europę, przedostało się w tłumaczeniu i do P., gdzie nadzwyczajne przygody Valjeana, Kozety, Mariusza i rodziny Thenardierów najwyższy zachwyt budziły w sercach dwóch przyjaciół-entuzjastów...
Chory, o wszystkim zapominając, zaczął wypytywać:
— Cóż się stało z córeczką Fantiny?... Czy stary pan kupił jej wówczas tę śliczną lalkę?... A pieniądze, zakopane pod drzewem, czy nie zginęły?... Czy Javert wciąż prześladuje dobroczyńcę w piaskowym surducie?... Czy biskup nie upomniał się wypadkiem o swoje świeczniki?...
Zawiązała się ożywiona rozmowa. W zapale rozmowy nawet Dembowski o nurtującym go smutku zapomniał.
Wrócił jednak ten smutek nazajutrz i przez czas długi dobrego, czułego chłopca nie odstępował.
Tymczasem przy chorym odbywały się coraz częstsze konsylia304 lekarskie. Doktorzy dręczyli go nieustannym macaniem pulsu, wygniataniem boków, oglądaniem spuchniętej nogi, sondowaniem rany bolącej, wreszcie, najbardziej może drażniącym, łacińskim szwargotem.
Matka miewała często łzy w oczach, inni domownicy i przyjaciele domu tajemniczo szeptali po kątach, w obocznym pokoju przyciszone prowadzili narady.
Nareszcie jednego dnia zaszły przed dom konie ekstrapocztowe305; ojciec Sprężyckiego siadł na bryczkę i pojechał do Warszawy.
Po dwóch dniach nieobecności wrócił przywożąc nowego lekarza — homeopatę306.
Z tym lekarzem do pokoju i do duszy chorego wstąpiło jakby słońce.
Skończyły się bolesne sondowania, plastry palące jak ogień, okłady, podobne kajdanom, wstrętne mikstury, osłabiająca dieta — skończyła się przede wszystkim ponura, więzienna ciemność, otaczająca dotąd małego męczennika.
Homeopata kazał pootwierać okna na całą szerokość, zasłony wszelkie odrzucić, do rany przykładać tylko kawałki płótna nasmarowane zwykłym tłuszczem, a za jedyne lekarstwo używać wody, w której rozpuszczono kilka drobnych jak ziarnka makowe kuleczek.
Sprężyckiemu wydało się, że jakiś duch dobroczynny wydobył go z dna otchłani czyśćcowej. Wrócił mu sen, apetyt, humor.
Był zdolny przez całą godzinę, z błogim na ustach uśmiechem, przyglądać się przez otwarte okno błękitowi nieba, po którym — na kształt ciemnoszafirowych błyskawic, przebiegały nieustannie jaskółki. Cieszył się światłem słońca, świeżością powietrza — życie wydawało mu się skarbem nad skarbami.
Gdy już wszystkie polecenia homeopaty zostały spełnione, kazał on podać sobie do pokoju chorego drugie śniadanie i z wielkim apetytem zabrał się do jedzenia.
Sam widok tego lekarza sprawia Sprężyckiemu wrażenie przyjemne. Jest to tłuścioch, starannie i czysto ubrany, z twarzą całkowicie wygoloną, wesołą, uprzejmie uśmiechniętą. Z chorym obchodzi się delikatnie, ostrożnie, nawet serdecznie — jak z własnym synem.
Napiwszy się wódki i przekąsiwszy bułeczkę z kawiorem, homeopata wydostaje ze swej podróżnej szkatułki nóż osobliwego kształtu i błysnąwszy nim przed oczyma chłopca, mówi z uśmiechem:
— Patrz, kochanku:
Uwagi (0)