Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Mary Lennox, małej Angielki wychowanej w Indiach, sympatycznym dzieckiem, jednak nawet ona nie zasłużyła na los, jaki ją spotkał.
Jej rodzice zmarli podczas epidemii cholery, a ona sama została wysłana do Anglii, do nieznanego wuja, Archibalda Cravena.Od tej chwili życie Mary ma się toczyć w scenerii niczym z powieści grozy: Misselthwaite Manor to ponura posiadłość otoczona wrzosowiskami, w domu czasem rozbrzmiewają krzyki i płacz, a najpiękniejszy z ogrodów jest otoczony murem. Dziewczynka w tym pozornie mrocznym otoczeniu odnajduje jednak przyjazne dusze i sama zaczyna się zmieniać. Szczególnie od chwili, gdy pewien mały ptaszek pokaże jej drogę do klucza i ukrytych drzwi do zamkniętego ogrodu. A to dopiero pierwsza z tajemnic.
Tajemniczy ogród to jedna z najbardziej znanych powieści Frances Hodgson Burnett. Doczekała się wielu ekranizacji, m.in. w reżyserii Agnieszki Holland w 1993.
- Autor: Frances Hodgson Burnett
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett
— Mówią, że ma takie same oczy, jak jego matka, tylko że jej były śmiejące się i wesołe — powiedział. — Mówią też, że pan Craven nie może znieść jego widoku, kiedy nie śpi, a to właśnie przez te oczy, że takie podobne do matki, a takie inne w tej smutnej, wymizerowanej twarzy.
— Czy myślisz, że chciałby, żeby on umarł? — szeptała Mary.
— To to nie, ale chciałby, żeby się nigdy nie był urodził. Matka mówi, że to już jest, co może być najgorszego dla dziecka. Takie dzieci, których się nie pragnie, rzadko kiedy tyją. Pan Craven to by mu kupił wszystko, co za pieniądze kupić można, ale wolałby zapomnieć, że on na świecie żyje. Przy tym boi się, że mu pewnego pięknego dnia wyrośnie garb.
— Colin sam tak się tego boi, że wcale siadać nie chce — rzekła Mary. — Zawsze mówi, że gdyby czuł, że mu coś rośnie na plecach, to by zwariował i na śmierć by się zapłakał.
— Nie powinien on tak leżeć i rozmyślać o takich rzeczach — zauważył Dick. — Najzdrowszy chłopiec mógłby się rozchorować, gdyby ciągle myślał tylko o tym.
Lisek leżał w trawie przy chłopcu, spoglądając na niego i prosząc się o pogłaskanie czasem. Dick zaś pochylał się i łagodnie gładził go po grzbiecie, potem kilka minut w ciszy rozmyślał. Podniósł głowę i rozejrzał się po ogrodzie.
— Gdyśmy tu przyszli pierwszy raz — wyrzekł — wydawało się wszystko szare. Niech panienka teraz spojrzy i powie, czy jest różnica.
Mary spojrzała i odetchnęła głęboko.
— A co! — zawołała. — Ta szara ściana zaczyna się zmieniać. Tak wygląda, jakby ją przesłaniała zielona mgiełka, jakby wszystko okrywało się gazą zieloną.
— Ojoj! — wołał Dick. — Będzie tej zieloności coraz więcej i więcej, aż cała szarość zniknie. Czy panienka zgadłaby, o czym teraz myślałem?
— Wiem, że musiałeś myśleć o czymś ładnym i dobrym — z przekonaniem odrzekła Mary. — Sądzę, że myślałeś coś o Colinie.
— Myślałem, że gdyby mógł być tu razem z nami, to by nie myślał o naroślach, które mu się mogą utworzyć na plecach; patrzałby na pączki róż, które się rozwinąć mają i byłby zaraz zdrowszy — tłumaczył Dick. — Ciekawy jestem, czy by nam się kiedy udało wprawić go w dobry humor i namówić na poleżenie w wózku tutaj pod tymi oto drzewami.
— Ja też już o tym myślałam. A myślałam, odkąd pierwszy raz z nim rozmawiałam — rzekła Mary. — Ciekawa jestem, czy by on potrafił zachować tajemnicę i czy byśmy mogli przynieść go tutaj tak, by o tym nikt nie wiedział. Myślałam sobie, że ty byś mógł pchać jego wózek. Doktor powiedział, że on powinien przebywać na świeżym powietrzu, a on chciałby wyjść, ale z nami, a jego muszą wszyscy słuchać. On z nikim innym nie chce wychodzić, więc może będą nawet radzi, jeżeli zechce wyjść z nami. Ogrodnikom może kazać nie wchodzić do parku, więc nikt by nas nie podpatrzył.
Dick rozmyślał głęboko, gładząc grzbiet liska.
— Ręczę, że by to było znakomicie dla jego zdrowia — powiedział. — My przecież wcale nie myślimy, że byłoby lepiej, żeby się nie był urodził. Jesteśmy sobie po prostu dwoje dzieci, które lubią patrzeć, jak się rozwijają roślinki w ogrodzie, a on byłby trzecim. Dwóch chłopczyków i mała dziewczynka, którzy przyglądają się wiośnie. Ręczę, że to byłoby lepsze jak52 wszystkie mikstury doktorskie.
— On od tak dawna leżał ciągle w swoim pokoju i tak się lęka o swoje plecy, że zdziwaczał trochę — mówiła Mary. — Z książek dowiedział się różnych rzeczy, ale tak to on się na niczym nie zna. Mówi, że był zbyt chory, żeby móc przyglądać się światu naokoło siebie, a zresztą nienawidzi wychodzenia na dwór, nienawidzi ogrodu i ogrodników. Lubi jednak słuchać o naszym ogrodzie, bo on jest tajemnicą. Nie mogłam przecież za wiele mu opowiadać, ale on mówił, że chciałby go zobaczyć.
— Już my go tutaj dostaniemy; na pewno — rzekł Dick. — Dla mnie to nic pchać jego wózek. Widziała panienka, jak gil i jego samiczka pracowali przez ten czas, cośmy tu siedzieli? Niech panienka spojrzy, jak to sobie siedzi na gałęzi i myśli sobie, gdzie by mógł złożyć tę gałązkę, co trzyma w dziobku.
Wydał cichy dźwięk, jakby łagodne zaćwierkanie, gil zaś odwrócił główkę i spojrzał pytająco, wciąż trzymając w dziobku gałązkę. Dick przemawiał do ptaka, jak Ben Weatherstaff, lecz przemawiał łagodnym tonem doradczym.
— Gdziekolwiek gniazdko zbudujesz, wszędzie będzie dobrze — rzekł. — Wiedziałeś ty dobrze, jak się gniazdko buduje, zanim jeszcze z jajka się wyklułeś. No, śmiało, chłopcze, do roboty. Nie trać czasu!
— Och! Jak ja lubię, gdy ty z nim rozmawiasz! — mówiła Mary, śmiejąc się rozkosznie. — Ben Weatherstaff daje mu ciągle nauki i wyśmiewa się z niego, a on skacze i patrzy, jakby każde słowo rozumiał, i wiem, że to lubi. Ben mówi, że on jest taki próżny, że wolałby, żeby go kamieniem uderzono raczej, niż nie zauważono.
Dick śmiał się i mówił dalej:
— Ty dobrze wiesz, że my oboje przeszkadzać ci nie będziemy — rzekł do gila. — My też jesteśmy jakby dwa zwierzątka albo dwie roślinki. My także gniazdko tu sobie budujemy, Bogu dzięki. Pilnuj się tylko, żebyś nas nie wydał!
A choć gil nie odpowiedział, bo miał dziobek zajęty, to przecież gdy odlatywał z gałązką w swój kącik ogrodu, poznała Mary po jego oczach, co jak dwa czarne diamenty błyszczały, że ptaszek za żadne skarby nie zdradziłby ich tajemnicy.
Dick i Mary wynaleźli sobie mnóstwo pracy tego ranka i Mary spóźniła się na obiad, potem zaś tak się spieszyła z powrotem do swego zajęcia, że dopiero w ostatniej chwili przypomniała sobie o Colinie.
— Powiedz Colinowi, że jeszcze nie mogę przyjść do niego — rzekła do Marty. — Ogromnie zajęta jestem w ogrodzie.
Marta wyglądała na przestraszoną.
— O mój Boże! Panienko! — odparła. — Jak paniczowi tak powiem, to gotów strasznie się rozgniewać.
Ale Mary nie bała się go tak, jak się bali inni, a przy tym nie lubiła się poświęcać.
— Nie mogę siedzieć w domu — odrzekła. — Dick na mnie czeka — i pobiegła.
Popołudnie było nawet jeszcze milsze i więcej było pracy niż rano. Powyrywali już prawie wszystkie chwasty, a drzewa i róże obkopali i z suchych gałęzi oczyścili. Dick przyniósł swoją łopatę, Mary zaś nauczył, do czego i jak się jakim posługiwać narzędziem, tak że teraz już było widoczne, że choć to urocze, dzikie miejsce nie będzie podobne do „ ogrodu porządnego ”, to jednakże będzie cudnym gąszczem kwitnącym, zanim wiosna minie.
— Będziemy mieli nad głowami całą powódź kwiatów jabłoni i wisien — rzekł Dick, pracując zawzięcie. — Na murach zakwitną porozpinane drzewa brzoskwiniowe i śliwki, a trawniki wyglądać będą jak dywan z różnobarwnych kwiatów.
Mały lisek i kawka były równie uszczęśliwione i zajęte, jak Dick i Mary, gil zaś i jego samiczka przelatywały nieustannie, jak dwa świecące, czerwone maku płateczki. Kawka co jakiś czas załopotała skrzydłami i przelatywała na drzewa parkowe. Za każdym razem, gdy wracała z wędrówki, siadała blisko Dicka i skrzeczała, jakby mu opowiadała swoje przygody; Dick zaś przemawiał do niej, jak zwykł był przemawiać do gila. Raz, gdy, będąc bardzo zajętym, nie zaraz jej odpowiedział, Sadza usiadła mu na ramieniu i szerokim dziobem swoim schwyciła go i pociągnęła lekko za ucho. Gdy Mary, zmęczona, pragnęła trochę odpocząć, Dick usiadł z nią na trawie pod drzewem, wyjął fujarkę i słodko, cicho zagrał kilka tonów, a w tejże chwili ukazały się na murze dwie wiewiórki, patrząc i nasłuchując.
— Panienka już dużo mocniejsza teraz — rzekł Dick, przyglądając jej się, gdy kopała. — Już panienka na pewno bardzo się odmieniła.
Mary promieniała.
— Jestem z dnia na dzień tłuściejsza — mówiła radośnie. — Pani Medlock będzie musiała sprawić mi większe sukienki. Marta mówi, że mi włosy urosły i nie są już takie bezbarwne i przyklepane.
Gdy się rozchodzili, słońce poczynało zachodzić, rzucając na ziemię i drzewa ukośne, czerwono-złote promienie.
— Cudny dzień będzie jutro — rzekł Dick. — O wschodzie słońca będę już przy robocie.
— Ja także — odparła Mary.
Pobiegła do domu tak prędko, jak tylko nóżki podołały. Pragnęła opowiedzieć Colinowi o młodym lisku i o kawce Dicka i o tym, jakich cudów wiosna dokazuje. Była pewna, że chętnie to wszystko usłyszy. Toteż nie ucieszyła się wcale, gdy, wszedłszy do pokoju, zastała tam Martę, która na nią czekała ze smutnym wyrazem twarzy.
— No, co? — spytała. — Co mówił Colin, gdy mu powiedziałaś, że nie mogę przyjść?
— O mój Boże! — odparła Marta. — Byłabym wolała, żeby panienka była poszła. Będzie znów miał z pewnością napad. Miałam ja z nim kłopotu niemało całe popołudnie, aby go uspokoić. Ciągle tylko na zegarek spoglądał.
Mary zacisnęła usta. Ona tak samo jak Colin nie zwykła była oglądać się na innych i nie widziała powodu, dlaczego by chłopak rozzłoszczony i rozkapryszony miał być przeszkodą w tym, co jej jest miłe. Nie rozumiała wrażliwości osób wiecznie chorych i zdenerwowanych, nieumiejących panować nad sobą i doprowadzających otoczenie również do zdenerwowania. Kiedy ją samą dawniej — w Indiach — bolała głowa, robiła wszystko co możliwe, by i drugim ból głowy sprowadzić. I zdawało jej się, że ma słuszność; teraz wszakże widziała jasno, że Colin zupełnie słuszności nie miał.
Colin nie siedział na swej kanapie, gdy Mary weszła do pokoju. Leżał na wznak w łóżku i nie odwrócił ku wchodzącej głowy. Był to zły znak; dziewczynka podeszła ku niemu sztywno.
— Dlaczegoś nie wstał? — spytała.
— Od rana wstałem, bom myślał, że przyjdziesz — odrzekł, nie patrząc na nią. — Kazałem się jednak po południu znów położyć do łóżka. Plecy mnie bolały i głowa i byłem zmęczony. Czemu nie przyszłaś?
— Pracowałam w ogrodzie z Dickiem — odparła.
Colin zmarszczył czoło i raczył na nią spojrzeć
— Zakażę temu chłopakowi przychodzić tutaj, jeżeli z nim będziesz przestawała, zamiast przyjść porozmawiać ze mną — rzekł wyniośle.
Mary zapieniła się ze złości. Potrafiła ona wpaść w furię, nie robiąc hałasu. Stawała się zjadliwa, uparta i nie dbała o to, co się stać może.
— Jeśli Dicka odeślesz stąd, to noga moja nie postanie już nigdy w tym pokoju! — odparła.
— Będziesz musiała przyjść, jeśli ja zechcę! — rzekł Colin.
— Nie przyjdę! — odpowiedziała Mary.
— Ja cię zmuszę! — wołał Colin. — Ja cię tu każę przywlec siłą!
— Czyś aż tak bardzo potężny? — zasyczała wściekła. — Mogą mnie tu przywlec siłą, ale mnie nikt nie zmusi do mówienia. Usiądę i zęby zacisnę i nic ci nigdy, nigdy nie powiem. Nie chcę nawet patrzeć na ciebie. Będę ciągle patrzała na podłogę!
Była to para rozkosznych dziecinek, gotowych sobie skoczyć do oczu. Gdyby byli dwoma ulicznikami, byliby się wzięli za czupryny i zbili się na kwaśne jabłko. Tymczasem czynili ku temu wstępne kroki.
— Jesteś wstrętny samolub! — krzyczał Colin.
— A ty co? — wołała Mary. — Kto sam jest samolub, ten zawsze tak mówi. Każdy dla niego samolub, kto nie robi tego, czego on chce. Tyś gorszy samolub ode mnie. Jesteś najsamolubniejszym chłopakiem, jakiego znałam.
— Kłamiesz! — ofuknął Colin. — Nie jestem taki samolub, jak twój piękny Dick. Zatrzymuje cię w ogrodzie, żebyś się w błocie z nim babrała, a wie, że tu jestem sam. Daruj, ale to on jest samolub najgorszy!
Oczy Mary ciskały płomienie.
— Dick jest milszy i grzeczniejszy od wszystkich innych chłopców! — zawołała. — To jest... to jest anioł! Może... może będzie śmieszne to, co powiedziałam... a, mniejsza o to!
— Piękny mi anioł! — sapał wściekły Colin. — Nie anioł, tylko zwyczajny chłopak z wrzosowiska!
— Lepszy on niż zwyczajny radża! — odcięła Mary. — Tysiąc razy lepszy!
Była mocniejsza z nich obojga i zaczęła brać nad chłopcem górę. Co prawda, nigdy on w życiu nie miał utarczki z nikim równym sobie i tak Bogiem a prawdą, było to nawet z pożytkiem dla niego, choć ani on, ani Mary nie zdawali sobie z tego sprawy. Odwrócił głowę, oczy zamknął, a grube łzy popłynęły mu po policzku. Zaczynał rozrzewniać się i żałować samego siebie — broń Boże, innych.
— Nie jestem taki samolub jak ty, bo zawsze jestem chory i wiem na pewno, że mi się narośl tworzy na plecach — mówił. — A przy tym umrę niedługo.
— Wcale nie umrzesz! — sprzeciwiła się Mary.
Zrobił wielkie oczy z oburzenia. Nigdy przedtem nic podobnego nie słyszał. Był on równocześnie wściekły i trochę uradowany, jeśli możliwe być jednym i drugim jednocześnie.
— Nie umrę? — krzyknął. — Właśnie, że umrę! Wiesz, że umrę. Wszyscy to mówią!
— Ja tam nie wierzę! — obojętnie odrzekła Mary. — Mówisz tak umyślnie, żeby mnie złościć. Ty się z tego pysznisz! Ale ci nie wierzę! Gdybyś był bardzo dobry, to może by to była prawda! Ale zanadtoś niegodziwy!
Pomimo swoich chorych pleców, Colin usiadł na łóżku, rozzłoszczony jak najzdrowszy.
— Idź precz
Uwagi (0)