Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖
Palimpsest Powstanie Radosława Wiśniewskiego, opowiadający o Powstaniu Warszawskim, a jeszcze ściślej:będący swoistym przeglądem czy prześwietleniem pamięci jednostki, której ten temat leży na sercu,trudno zaklasyfikować pod względem formalnym. Jest to esej? Osobliwy rodzaj gawędy wojennejtraktującej o wojnie, w której gawędziarz nie uczestniczył? Może, biorąc pod uwagę nagromadzenieszczegółów, reportaż bez uczestnictwa?
Zupełnie jednoznaczne jest natomiast oddziaływanie emocjonalne utworu, sytuujące się gdzieś pomiędzyapelem poległych a wywoływaniem duchów. Autor umiejętnie przechodzi od szerokiej perspektywyginącego miasta do jednostkowych, przeważnie tragicznych losów. Szczególnie dba o przybliżenieczytelnikowi swoich bohaterów, nawet tych, o których wiadomo niewiele, stara się zrekonstruować ichcharaktery z dostępnych strzępków informacji. Opowieść ma przy tym mocne podstawy źródłowe. Mimojej meandrycznego toku czytelnik może mieć pewność, że fakty zostały sprawdzone. Relacja budzizaufanie na poziomie biografistycznym, historycznym i zwłaszcza geograficznym, bo z tekstu przebijadojmująca świadomość kurczenia się przestrzeni opanowanej przez powstańców.
Pamięć pozostaje żywa, dopóki można się do niej odwołać w sposób nieoficjalny. A takiejest przecież pochodzenie Palimpsestu Powstanie Radosława Wiśniewskiego. Notki, które potem weszły w jegoskład, w pierwszej chwili publikowane były na Facebooku. Tym większe wrażenie wywiera fakt, że ten materiał udało sięzebrać w jednolitą całość.
- Autor: Radosław Wiśniewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Radosław Wiśniewski
Wygląda też na to, że nie mając specjalnie operacyjnego pomysłu, jak wykorzystać Zgrupowanie „Kampinos”, podobnie jak w przypadku innych zgrupowań partyzanckich — we wrześniu Komenda Główna AK traci nim zainteresowanie. Partyzanci mają odbierać zrzuty, organizować transport żywności, amunicji i broni dla Warszawy, korzystając z nie do końca szczelnego kordonu wokół Żoliborza. 2 września „Bór”-Komorowski w depeszy do Londynu wnosi o rezygnację ze zrzutów dla partyzantów w Kampinosie. Zapewne zdaje sobie sprawę, że wobec upadku Starego Miasta przerzut czegokolwiek z Żoliborza do innych dzielnic będzie bardziej niż problematyczny. Myślenie KG AK w zasadzie było tutaj — na co zwraca uwagę Kirchmayer, ale też inni historycy — zadziwiająco jednokierunkowe. Oddziały partyzanckie miały wartość, o ile „szły z odsieczą” dla Warszawy. Nie było zupełnie innego pomysłu ich wykorzystania, ani nawet prób podobnego myślenia. W czasie pierwszych rozmów kapitulacyjnych (na razie pod pozorem konieczności zawarcia porozumienia o ewakuacji ludności cywilnej) wysłanników KG AK z von dem Bachem, ten ostatni w luźnej atmosferze będzie głośno dziwił się, dlaczego dowództwo Powstania nie wykorzystało rozbudowanych sił partyzanckich wokół Warszawy dla zakłócenia przerzutu wojsk do tłumienia Powstania w pierwszych dniach sierpnia, dlaczego później także w bezpośredniej bliskości Warszawy w zasadzie wszystkie niemieckie wojska miały całkowitą swobodę manewru. Dziwił się, dlaczego nikt nawet nie próbował wysadzić torów linii Warszawa-Skierniewice.
Kiedy w połowie września major „Okoń” zadepeszował do KG AK, informując, że wedle jego wiedzy i w wyczucia Niemcy zaciągają coraz ściślejszą blokadę wokół Kampinosu i szykują się do operacji ostatecznego zniszczenia jego zgrupowania, jedyną sugestią, jaką uzyskał, był rozkaz, by w razie niemożności walki w Kampinosie — przebijał się oczywiście do zrujnowanej Warszawy i tam kontynuował walkę do końca. Major „Okoń” poweźmie decyzję, że w razie ataku ze strony Niemców zgrupowanie ruszy w stronę Gór Świętokrzyskich, co będzie zgodne ze zdrowym rozsądkiem, chociaż sprzeczne z sugestiami KG AK. W jednej ze swoich depesz do Londynu prosi w razie zrzutów na jego teren o dostarczenie dokładnych map Kielecczyzny, Jury Krakowsko-Częstochowskiej i Śląska.
27 września, kiedy Niemcy bombardują wieś Wiersze, miejsce pobytu sztabu zgrupowania, „Okoń” zarządza wymarsz całości zgrupowania. Nie ma mowy o podjęciu otwartej walki z Niemcami, bowiem nie ma szans jej wygrać. Zgrupowanie liczy około 2700 żołnierzy, 700 koni, ma na wyposażeniu jedną armatę 75 mm, kilka działek przeciwlotniczych, sto kilkadziesiąt pojazdów mechanicznych, kilkaset furmanek, szpitale polowe. Żołnierze w porównaniu do Powstańców w Warszawie są świetnie uzbrojeni, mają — znowu w porównaniu — ogromne zapasy amunicji. Ale w starciu z jednostkami zmechanizowanymi SS mogliby co najwyżej zorganizować obronę na miejscu, a ta wobec przewagi manewru ze strony przeciwnika oznacza śmierć. Jedyną szansą jest manewr, odwrót. 27 i 28 września zgrupowanie idzie w kierunku zachodnim z Wierszy i Truskawia na Kampinos, dopiero w nocy 28 na 29 września zawraca na wschód, a potem na południe przez Marysinek, aż do Bud Zosinych w pobliżu Jaktorowa. Można sobie sprawdzić dzisiaj poprzez nawigację czy jeden z internetowych atlasów samochodowych, ile w przybliżeniu wynoszą te przemarsze, kiedy czoło Zgrupowania dociera w pobliże torów linii Warszawa-Skierniewice. Wychodzi około 90 do 100 kilometrów. Jak na dwa dni — duże wyzwanie dla pojedynczego piechura, a co dopiero dla zgrupowania kilku tysięcy ludzi z taborami, rannymi na podwodach, zaopatrzeniem, które musi przecież starczyć na drogę w Góry Świętokrzyskie i na zimowanie w obcej dla większości partyzantów okolicy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Kampinos” chce dokonać sztuki, z której zrezygnowało zgrupowanie Kieleckiego Korpusu AK „Jodła”. Zgrupowanie, klucząc po lasach, gubi poszczególne grupy, niektóre z grup zresztą samowolnie lub w porozumieniu z „Okoniem” odłączają się, rozpuszczają ludzi co cywila, rozpraszają się w walkach z niemieckimi grupami pościgowymi — tak jak szwadron „Jerzyków” w walkach nad Utratą.
W mniejszej skali powtarza się w Kampinosie dramat oddziałów Armii „Poznań” i „Pomorze” przebijających się znad Bzury do Warszawy, które pięć lat wcześniej w podobnej atmosferze szły, ale w przeciwnym kierunku.
Tymczasem w przedświcie 29 września patrol ułanów stwierdza, że tor linii kolejowej Warszawa — Skierniewice przed frontem zgrupowania nie jest obsadzony, tylko w budce dróżnika znajduje się kilkuosobowy patrol niemiecki. „Okoń” ku zdumieniu większości zarządza postój. „Dolina” i wielu innych komendantów naciska na jak najszybszy marsz i przekroczenie nasypu, ale „Okoń” jest nieugięty. Jego zdaniem wojsko po dwóch dniach kluczenia po lesie i polach musi chwilę odpocząć, trzeba podciągnąć tabor, zaopatrzenie, rannych, zebrać rozbitków. Do nasypu jest kilkaset metrów, nad zgrupowaniami od wielu dni skoro tylko nastaje świt — krążą niemieckie samoloty rozpoznawcze. Jest jasne, że o ile fortel z nagłą zmianą marszu o 180 stopni i późniejszym skrętem na południe chwilowo się udał, o tyle jest kwestią godzin, kiedy Niemcy się zorientują w lokalizacji zgrupowania, które teraz liczy około 1200 ludzi. Postój jednak trwa. Jeden z oficerów prosi księdza kapelana ks. Jerzego Baszkiewicza ps. „Radwan II”167 o spowiedź. Jak pisze Stanisław Podlewski na podstawie relacji księdza:
„jak mówi — księże kapelanie, tu już musimy zostać. Osłupiały pytam o sytuację. Otrzymuję odpowiedź, że nad ranem toru kolejowego pilnowało zaledwie pięciu kałmuków, teraz nadjechał już pociąg pancerny. Niemcy obstawiają mocno nasyp kolejowy. Nie zapomnę słów kpt. Wojtka, który na propozycję, aby mjra Okonia zmusić do natychmiastowego forsowania torów kolejowych i ukryć się w lasach bolimowskich, odległych o jakieś 2 kilometry, odpowiedział:
„ — Księże kapelanie, czy my jesteśmy bandą, czy wojskiem regularnym. Dowództwo dało rozkaz stać, to musimy stać. Każą ruszać — ruszamy. [...] To, że tu zginiemy, to fakt.
[...] Właśnie przechodził mjr Okoń. Podszedłem do niego i referuję opinie oficerów, a równocześnie akcentuję konieczność natychmiastowego wymarszu z kotła, w który sami się wpakowaliśmy. W odpowiedzi usłyszałem stek ordynarnych słów, a równocześnie major ręką sięgnął do kabury:
— Zabiję cię, klecho!
Oficerowie chwycili jak jeden za pistolety i skierowali w stronę majora”.
Rozkaz wymarszu „Okoń” wydaje dopiero około 11: 00, ale nasyp trzeba już zdobywać w krwawym natarciu. Pierwszym oddziałom udało się przekroczyć linię kolejową i kiedy zapanowała radość, że to jednak możliwe, od Skierniewic nadjechał pociąg pancerny, masakrując żołnierzy ogniem po obu stronach toru, przy okazji niszcząc też jedyne działo polowe, jakie mieli partyzanci (według innych relacji utracili je wcześniej w czasie przemarszu, tak czy inaczej nie odegrało większej roli w bitwie). Po porażce w natarciu na tor „Okoń” zdecydował się na obronę w miejscu i przetrwanie zgrupowania do nocy. O ile od południa Niemcy blokowali tor i następowali od strony północnej, od strony Baranowa, o tyle od wschodu i zachodu teren był jeszcze otwarty. Ale rozkaz był — wytrwać do nocy. Czas działał na niekorzyść Polaków. Około 16 „Okoń” zmienił decyzję, nakazując atak w kierunku północno-zachodnim, przy czym sam major „Okoń” już po wydaniu tego rozkazu rozpoczyna przebicie z kompanią „Zemsta” w kierunku południowym. To natarcie zostaje odrzucone, partyzanci rowami melioracyjnymi spod nasypu cofają się w głąb kurczącego się terenu, jaki jest pod ich kontrolą. Wtedy też ostatni raz jest widziany major „Okoń”. Stanisław Podlewski, wytrwale zbierający przez dziesiątki lat rozliczne relacje, wyraźnie pisze, że nikt do końca nie wie, jak zginął. Rzekomo miał zdjąć mundur, opaskę i próbować się przedostać jako cywil z powrotem do Puszczy, rzekomo miał być wtedy zastrzelony przez jednego ze swoich podkomendnych w akcie rozpaczy, miał też — uznając swoją odpowiedzialność za zagładę zgrupowania — popełnić samobójstwo. Ciała jego nie znaleziono. Znalazł się w liczbie blisko 200 żołnierzy zgrupowania, którzy zginęli tego dnia pod Jaktorowem. Około 120–180 żołnierzy zostało rannych, około 200 dostało się do niewoli bądź zostało uznanych za zaginionych. Dokładna liczba strat była trudna do określenia. Wielu żołnierzy wzięli do niewoli Węgrzy, puszczając później Polaków wolno. W samych Budach Zosinych doszło do sytuacji, kiedy grożąc bronią Honwedzi stworzyli kordon oddzielający wziętych do niewoli „swoich” Polaków od oddziału SS, których chciał ich przejąć. Trudno się dziwić, że dowództwo niemieckie niechętnie używało ich w walkach z polską partyzantką.
Z kotła z bronią w ręku wyrwał się m.in. „Dolina” na czele kilkudziesięciu ludzi. Wyrwał się także dywizjon 27 pułku ułanów pod dowództwem Zdzisława Nurkiewicza ps. „Nieczaj”168, idąc do jednej z ostatnich szarż w dziejach polskiej kawalerii, nie tyle z szablami, ile z granatami w rękach. Jak opisywał kpr. Franciszek Kosowicz ps. „Maciejka”169 we wspomnieniu pomieszczonym w książce Adolfa Pilcha „Doliny” — „Partyzanci trzech puszcz”:
„Nieprzyjaciel ulokowany przed nami na koloniach, ostrzeliwuje nas zawzięcie, został chyba zaskoczony, ponieważ jego ogień stał się chaotyczny. Odpowiadaliśmy mu w pełnym biegu. Przejeżdżając galopem koło nieprzyjacielskich stanowisk, rzucaliśmy nie zatrzymując się granaty, nie zważając na to, że sami możemy dostać odłamkami. Dopadliśmy wreszcie słabo zalesionego terenu, ale nareszcie mieliśmy jaką taką osłonę. Nieprzyjaciel nie mógł nas teraz razić ogniem bezpośrednim”.
O zmierzchu przeliczają się po szarży. Górą niesie się być może huk artylerii od Warszawy. Gdzieś tam umiera powstańczy Żoliborz. Ułani zbierają się na przedmieściach Żyrardowa, formują znowu kolumnę do ataku. Ruszają, ale ich uderzenie trafia w próżnię — miasto jest opustoszałe, bowiem wszystkie jednostki garnizonowe są zaangażowane w walkach pod Jaktorowem i Budami Zosinymi. Przelatują w galopie ulicami, kierując się na południe, razem około 120–140 konnych pod bronią. Ktoś być może patrzy na nich ze zdumieniem zza zaciemnionych okien ceglanych budynków, jak na fantomy wrześniowego wojska, a ci jak duchy rozpływają się w ciemnościach, żeby dołączyć za kilka dni do oddziałów 25 pułku piechoty AK pod Piotrkowem. Na miejskim bruku nie zostają po nich nawet ślady podków. Jakby byli zjawami. Tylko jeszcze nikt im tego nie powiedział, że już nie ma ich świata, a nawet nie ma ich samych, chociaż wydają się sobie — teraz w galopie, w stukocie kopyt, charczeniu końskich chrap — żywi, realni.
Czytasz te frazeologizmy „zażarte walki”, „dowody żołnierskiej odwagi”, „zacięta obrona”, ale co to w zasadzie znaczy? Czy jest jakiś miernik, urządzenie, którym to można zmierzyć? Jest sześćdziesiąty pierwszy dzień czuwania. Na propozycję poddania się, wystosowaną 28 września przez gen. Källnera, dowódcę wszystkich sił, jakie Niemcy zgromadzili przeciwko powstańczemu Żoliborzowi, dowódca obrony, płk. Mieczysław Niedzielski ps. „Żywiciel”, odpowiada kontrpropozycją, żeby to Niemcy poddali się Powstańcom, bo przecież wojna się kończy i widać, kto ją przegrywa. Żołnierze zgrupowania „Żywiciel” wiedzą, że po różnych walkach, które toczyły się z większą lub mniejszą intensywnością wokół dzielnicy — nadchodzi dzień ostateczny. Nie były, jak się okazuje, tym dniem walki o Marymont, próby zdobycia Dworca Gdańskiego, próby nawiązania łączności z desantem berlingowców z prawego brzegu. Od kilku dni ostrzał Żoliborza przybiera na sile, 28 września osiągając rozmiary huraganowe. Nocą, kiedy ostrzał cichnie, słychać przemieszczające się kolumny zmechanizowane, chrzęst gąsienic ciężkich pojazdów bojowych. Niektórzy uważają, że Niemcy będą się cofać, że cisza na froncie na wysokości Warszawy oznacza, że Sowieci podjęli jakiś manewr poza Warszawą, i Niemcy, sami zagrożeni okrążeniem, szykują się do odwrotu. Wątpliwości nie mają chyba tylko żołnierze szturmowej kompanii „Żniwiarza” w ruinach fabryki „Opla”170. Są blisko stanowisk kolaboracyjnych oddziałów RONA. Stamtąd słyszą wieczorem krzyki:
— Pany Powstańce! Jutro wasz ostatni dzień!
Nazajutrz, czyli 29 września, Niemcy uderzają na Żoliborz ze wszystkich stron, a po jednym odpartym natarciu następuje kolejne, uszkodzony czołg zastępuje sprawny i tak do zmierzchu toczą się te „zażarte walki”. Szczególnym miejscem jest Klasztor ss. Zmartwychwstanek, pierwotnie szpital polowy, od 17 sierpnia obsadzony przez Zgrupowanie „Żyrafy”171 i trzymany do tej pory w powstańczych rękach mimo ponawianych natarć. W pewnym momencie ostrzeliwany bez przerwy budynek zaczyna się walić. Strzelec Andrzej Landau ps. „Wirski”172 zostaje zasypany do pasa gruzami w części budynku, z której trzeba natychmiast się wycofać. Koledzy próbują go odkopać, ratować, ale nie mają sprzętu, łomów ani oskardów, nic, tylko gołe ręce. Dwie godziny trwa obrona odciętego plutonu Lewskiego, walka tyleż o utrzymanie stanowisk, co o wydobycie strzelca „Wirskiego” z potrzasku. Wreszcie strzelec Andrzej Landau ps. „Wirski” prosi kolegów, żeby już poszli i zostawili mu pistolet oraz kilka magazynków. Nie rezygnują. Dopiero kiedy Niemcy podpalają piwnice pod miejscem, gdzie walczą koledzy „Wirskiego”, spełniają jego prośbę, zostawiają mu broń i wycofują się. „Wirski” czeka na Niemców i kiedy się pojawiają, strzela do nich do przedostatniego naboju. Ostatni zostawia dla siebie. Jak podaje Stanisław Podlewski, kiedy w 1945 dokonywano ekshumacji, w ruinach klasztoru znaleziono szkielet strzelca „Wirskiego”. Stojący szkielet. Jak mityczny Cúchulainn173 w ostatniej bitwie, wiedząc, że zginie, ciężko ranny przywiązuje się do słupa, żeby przyjąć śmierć na wyprostowanych nogach, nie na kolanach, tak strzelec „Wirski”, zasypany przez gruzy, bez możliwości, by upaść, przyjmuje swój los w pozycji wyprostowanej. Brzmi jak opowieść starego wiarusa, spełnienie długiego, pełnego bohaterskich czynów życia wojownika? Być może, tylko że strzelec „Wirski”, Andrzej Landau (niech to Imię powtórzy się jeszcze raz, warte jest pamiętania i powtarzania w myślach) w dniu 6 sierpnia 1944 roku obchodził swoje 16 urodziny.
Tej nocy w kwaterze „Żywiciela” stawiają się wszyscy dowódcy zgrupowań, aby omówić nowy plan obrony. Straty w poszczególnych kompaniach i batalionach są zastraszające — od 30 do 80%, z niektórych pododdziałów
Uwagi (0)