Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖
Trzydziestoletnia Julia jest rozgoryczona. Jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za swojego kuzyna, Wiktora, w poczuciu, że to wielka miłość. Okazało się jednak, że było to zauroczenie, a małżeństwo z Wiktorem jest wybitnie nieudane.
Julia jest strasznie rozgoryczona — uprawia „legalną prostytucję”, ale romanse nie dają jej satysfakcji. Nie potrafi także ostatecznie odejść od męża. Oczekuje już tylko na śmierć. Zdaniem tłumacza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, powieść jest swego rodzaju rewolucją — ukazuje nieudane małżeństwo, a nie iluzję pozostawianą za słowami „i żyli długo i szczęśliwie”.
Kobieta trzydziestoletnia należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— No, Ablu — wykrzyknęła matka, chwytając moment, gdy Moina i Abel, zmęczeni i cisi, uspokoili się — chodź, synku, prędko, trzeba spać...
I patrząc nań stanowczym wzrokiem, wzięła go na kolana.
— Jak to — rzekł generał — już wpół do jedenastej, a służba jeszcze nie wróciła? A, nicponie! Guciu — dodał, zwracając się do syna — dałem ci tę książkę jedynie pod warunkiem, że ją odłożysz o dziesiątej. Powinieneś był ją sam zamknąć o oznaczonej godzinie i iść spać, jak mi przyrzekłeś. Jeśli chcesz być wybitnym człowiekiem, winieneś uczynić ze swego słowa drugą religię i strzec go jak swego honoru. Fox, jeden z największych mówców angielskich, odznaczał się zwłaszcza pięknością charakteru. Wierność w dotrzymywaniu słowa była jedną z głównych jego zalet. Kiedy był jeszcze dzieckiem, ojciec jego, Anglik starej daty, dał mu lekcję, która na zawsze wyryła się w umyśle dziecka. Będąc w twoim wieku, Fox przyjeżdżał zawsze na wakacje do ojca, który jak wszyscy bogaci Anglicy posiadał rozległy park dokoła zamku. Był w tym parku stary kiosk, który miano rozebrać i zbudować z powrotem w innym miejscu, gdzie był wspaniały widok. Dzieci lubią bardzo patrzeć na burzenie. Mały Fox pragnął przedłużyć o kilka dni wakacje, aby być świadkiem zburzenia kiosku; ale ojciec życzył sobie, aby wrócił do szkoły na dzień oznaczony. Stąd nieporozumienie między ojcem a synem. Matka, jak wszystkie mamusie, trzymała stronę chłopca. Ojciec przyrzekł wówczas uroczyście synowi, że zaczeka ze zwaleniem kiosku do następnych wakacji. Fox wrócił do kolegium. Ojciec sądził, że przy książce chłopiec zapomni o tej sprawie; kazał rozebrać kiosk i odbudować go gdzie indziej. Uparty chłopak myślał tylko o kiosku. Kiedy przybył do domu, pierwszą myślą było obejrzeć stary budynek. Wrócił na śniadanie bardzo smutny i rzekł: „Oszukałeś mnie, ojcze”. Stary szlachcic odrzekł z pomieszaniem i godnością zarazem: „To prawda, synu, ale naprawię błąd. Trzeba dbać o swoje słowo więcej niż o majątek; bo wierność słowu daje majątek, żaden zaś majątek świata nie zmaże plamy, jaką zostawia chybienie słowu”. Ojciec kazał odbudować stary kiosk, jak był wprzódy, po czym, odbudowawszy, kazał go zwalić w oczach syna. Niech ci to, Guciu, posłuży za naukę.
Gustaw, który słuchał ojca uważnie, zamknął natychmiast książkę. Nastała chwila ciszy. Generał wziął na ręce Moinę, która mocowała się ze snem, i posadził ją sobie na kolanach. Mała osunęła bezwładną główkę ma piersi ojca i usnęła, zawinięta w złote pukle ślicznych włosów. W tej chwili rozległy się na ulicy szybkie kroki i trzy nagłe stukania zbudziły echa domostwa. Te przeciągłe stukania miały wymowę równie jasną, co krzyk człowieka w niebezpieczeństwie życia. Pies podwórzowy zaszczekał gwałtownie. Helena, Gustaw, generał i jego żona zadrżeli; ale Abel, którego matka kończyła czesać, i Moina nie rozbudzili się.
— Komuś tam pilno — mruknął generał, kładąc córkę na berżerce.
Wyszedł szybko, nie słysząc próśb żony.
— Mój drogi, nie chodź...
Margrabia wszedł do sypialni, wziął parę pistoletów, zapalił ślepą latarkę, skoczył na schody, zbiegł z szybkością błyskawicy i niebawem znalazł się przy drzwiach, dokąd syn podążył za nim nieustraszenie.
— Kto tam? — spytał.
— Otwórzcie — odparł głos niemal zduszony gwałtownym oddechem.
— Przyjaciel?
— Tak, przyjaciel.
— Czy sam?
— Tak, ale otwórzcie, bo oni idą!
Człowiek wślizgnął się do bramy z fantastyczną szybkością cienia, skoro tylko generał uchylił drzwi. Uprzedzając wszelki opór, nieznajomy zatrzasnął drzwi kopnięciem nogi, po czym oparł się o nie, jak gdyby broniąc, aby ich nie otwarto znowu. Generał, który nagłym ruchem podniósł pistolet i latarkę na wysokość piersi nieznajomego, aby go trzymać na wodzy, ujrzał człowieka średniego wzrostu, zawiniętego w obszerne i wlokące się futro, takie jakie noszą starcy, widocznie robione nie na jego miarę. Czy przez ostrożność, czy przypadkiem, czoło zbiega było całkowicie zasłonięte kapeluszem, który mu spadał na oczy.
— Panie — rzekł do generała — niech pan spuści ten pistolet. Nie mam zamiaru zostać tu bez pańskiego pozwolenia, ale jeśli wyjdę, śmierć czeka mnie u rogatki. I co za śmierć! Odpowiedziałby pan za nią przed Bogiem. Proszę pana o gościnę na dwie godziny. Niech pan zrozumie, iż, mimo że błagam cię o to, muszę rozkazywać z całym despotyzmem rozpaczy. Żądam gościny na sposób arabski. Muszę być dla pana święty, inaczej umrę. Trzeba mi tajemnicy, schronienia i wody. Och, wody! — rzekł chrapliwym głosem.
— Kto pan jesteś? — spytał generał uderzony gorączkową szybkością, z jaką przemawiał nieznajomy.
— A, kto jestem? Więc dobrze, otwórz pan, odchodzę — odparł ów człowiek z wyrazem piekielnej ironii.
Mimo zręczności, z jaką generał manewrował latarką, mógł ujrzeć jedynie dolną część twarzy; nic w niej nie przemawiało na korzyść tej tak osobliwie żądanej gościny. Blade policzki drżały, rysy były kurczowo ściągnięte. W cieniu kapelusza oczy błyszczały jak dwie lampy, od których gasło niemal wątłe światło świecy. Jednakże trzeba było odpowiedzieć.
— Panie — rzekł — mowa pańska jest tak dziwna, że na moim miejscu pan sam...
— Rozporządza pan moim życiem — przerwał straszliwym głosem nieznajomy.
— Dwie godziny — rzekł margrabia z wahaniem.
— Dwie godziny — powtórzył tamten.
Ale naraz zerwał z głowy kapelusz gestem rozpaczy, odsłonił czoło i jak gdyby chciał próbować ostatniego środka, objął generała spojrzeniem, którego blask przeszył gospodarza na wskroś. Ten rzut inteligencji i woli podobny był do błyskawicy, był miażdżący jak piorun; są chwile, w których ludzie posiadają niepojętą siłę.
— Więc dobrze, kimkolwiek jesteś, jesteś bezpieczny pod moim dachem — odparł poważnie pan domu, idąc za bezwiednym uczuciem, które człowiek nie zawsze umie sobie wytłumaczyć.
— Niech panu Bóg odpłaci — rzekł nieznajomy z głębokim westchnieniem.
— Czy pan ma broń? — spytał generał.
Za całą odpowiedź, obcy, zaledwie dając mu czas na sprawdzenie, rozchylił płaszcz i zapiął go szybko z powrotem. Był najwidoczniej bez broni, w stroju młodego człowieka, który wraca z balu. Mimo iż rzut oka podejrzliwego wojaka trwał krótko, ujrzał dosyć, aby wykrzyknąć:
— Gdzież, u licha, tak się pan ochlapał w taki suchy czas?
— Znowu pytania! — odparł tamten wyniośle.
W tej chwili margrabia ujrzał syna i przypomniał sobie swoją lekcję o ścisłym przestrzeganiu słowa; zrobiło mu się tak przykro, że rzekł gniewnie:
— Co ty, smarkaczu, tutaj, zamiast leżeć w łóżku?
— Myślałem, że mogę się ojcu przydać w niebezpieczeństwie — odparł Gustaw.
— No, idź do swego pokoju — rzekł ojciec ułagodzony. — A pan — zwrócił się do nieznajomego — proszę za mną.
Stali się niemi jak dwaj gracze nieufający sobie wzajem. Generał zaczął mieć złe przeczucia. Nieznajomy ciężył mu już jak zmora; ale związany słowem poprowadził go przez korytarze, przez schody i wpuścił go do wielkiej izby na drugim piętrze, nad salonem. Ta niezamieszkała izba służyła w zimie za suszarnię i nie łączyła się z innym pokojem. Cztery pożółkłe ściany nie miały żadnej ozdoby prócz lichego lusterka zostawionego na kominku przez poprzedniego właściciela oraz wielkiego lustra, które, nie mogąc go nigdzie umieścić, w chwili gdy margrabia się wprowadzał, postawiono na wprost kominka. Podłogi tego obszernego poddasza nie zamiatano nigdy, powietrze było tam lodowate, a dwa stare wygniecione krzesła stanowiły całe umeblowanie. Postawiwszy latarkę na kominku, generał rzekł:
— Pańskie bezpieczeństwo wymaga, abyś przyjął za schronienie tę nędzną izbę. A ponieważ masz pan moje słowo, że ci dochowam tajemnicy, pozwolisz, że cię tu zamknę.
Nieznajomy schylił głowę na znak zgody.
— Prosiłem jedynie o schronienie, o tajemnicę i o wodę — dodał.
— Przyniosę panu — odparł margrabia, który zamknął starannie drzwi i zeszedł po omacku po świecę, aby poszukać w kredensie karafki.
— Co się tam stało, mężu? — spytała żywo margrabina.
— Nic, moja droga — odparł obojętnie.
— Ależ słyszałyśmy wyraźnie, że ojciec prowadził kogoś na górę...
— Helenko — rzekł generał, spoglądając na córkę, która podniosła nań oczy — pamiętaj, że honor ojca zależy od twej dyskrecji. Powinnaś nic nie słyszeć.
Młoda dziewczyna odpowiedziała znaczącym skinieniem. Margrabina milczała dotknięta sposobem, jakiego użył mąż, aby jej nakazać milczenie.
Generał poszedł po karafkę i szklankę i udał się do pokoju, w którym znajdował się więzień. Zastał go opartego o ścianę przy kominku, z gołą głową; kapelusz rzucił na krzesło. Nie spodziewał się zapewne, że go oświecą tak silnie. Czoło jego zmarszczyło się, twarz spochmurniała, kiedy oczy jego spotkały przenikliwy wzrok generała; ale niebawem złagodniał i przybrał uprzejmą minę, aby podziękować swemu zbawcy. Kiedy ten postawił karafkę i szklankę na kominku, nieznajomy, objąwszy go jeszcze raz płomiennym spojrzeniem, przerwał milczenie:
— Panie — rzekł łagodnie, głosem wolnym już od poprzedniej chrypki, ale zdradzającym mimo to wewnętrzne drżenie — to, o co poproszę, zdziwi pana, wydam się panu dziwakiem. Niech pan daruje konieczności. Jeśli pan zostanie w pokoju, proszę niech mi się pan nie przygląda, gdy będę pił.
Nierad, że musi wciąż słuchać człowieka, który mu się nie podobał, generał odwrócił się szybko. Obcy wydobył białą chustkę owinął nią sobie prawą rękę; następnie chwycił karafkę i wypił jednym tchem całą jej zawartość. Nie myśląc łamać obietnicy, margrabia spojrzał machinalnie w lustro; gra dwóch luster pozwoliła mu całkowicie ujrzeć nieznajomego. Spostrzegł, jak chustka sczerwieniła się nagle od jego rąk pełnych krwi.
— A, patrzałeś pan! — wykrzyknął ów człowiek, kiedy wypiwszy i zawinąwszy się w płaszcz, zmierzył generała podejrzliwym spojrzeniem. — Jestem zgubiony. Oni idą, już są tutaj.
— Nie słyszę nic — rzekł margrabia.
— Nie ma pan interesu w tym, aby jak ja słyszeć każdy szelest.
— Czy pan miał pojedynek, że tak jesteś okryty krwią? — spytał generał poruszony widokiem czerwonych plam na odzieży gościa.
— Tak, pojedynek, właśnie — powtórzył obcy z gorzkim uśmiechem.
W tej chwili rozległ się w oddali galop, ale odgłos ten był tak słaby jak brzask poranka. Wprawne ucho generała poznało krok koni wojskowych.
— To żandarmeria — rzekł.
Spojrzał na swego więźnia w sposób zdolny rozproszyć obawy wywołane mimowolną niedyskrecją, wziął światło i wrócił do salonu. Ledwie pożył klucz od suszarni na kominku, kiedy tętent stał się głośniejszy i zbliżył się do domu z szybkością, która przyprawiła generała o drżenie. W istocie, konie zatrzymały się u bramy. Wymieniwszy kilka słów z towarzyszami, jeden z jeźdźców zsiadł z konia i zapukał ostro, tak że generał musiał iść otworzyć. Na widok sześciu żandarmów, których srebrne galony połyskiwały w świetle księżyca, nie mógł opanować wzruszenia.
— Ekscelencjo — spytał wachmistrz — czy pan nie słyszał niedawno człowieka biegnącego ku rogatce?
— Ku rogatce? Nie.
— Czy nie otwierał pan nikomu?
— Alboż ja mam zwyczaj sam otwierać bramę?
— Ależ... przepraszam pana generała, zdaje mi się, że w tej chwili...
— Cóż to? — wykrzyknął margrabia z gniewem — Czy pan sobie żarty ze mnie stroi? Jakim prawem to...
— Nic, nic, ekscelencjo — odparł łagodnie wachmistrz. — Niech pan wybaczy naszej gorliwości. Wiemy dobrze, że par Francji nie będzie ukrywał u siebie mordercy o tej godzinie; ale chęć uzyskania jakiejś wiadomości...
— Mordercy! — wykrzyknął generał — a kogóż...
— Barona de Mauny zabito przed chwilą siekierą — odparł wachmistrz. — Pościg jest bardzo pilny. Jesteśmy pewni, że morderca musi być w okolicy i złowimy go. Niech pan daruje, panie generale...
Żandarm mówił to, siadając już na konia, tak że na szczęście nie mógł widzieć twarzy generała. Nawykły wszystko przypuszczać, wachmistrz byłby może powziął podejrzenie na widok tej szczerej fizjonomii, na której wzruszenia odbijały się tak przejrzyście.
— Czy znane jest nazwisko mordercy? — spytał generał.
— Nie — odparł żandarm. — Zostawił sekretarzyk pełen złota i banknotów nietknięty.
— To jakaś zemsta — rzekł margrabia.
— Och! Na tym starcu!... Nie, nie; łotr nie miał po prostu czasu się z tym załatwić.
I żandarm pognał za towarzyszami, którzy już galopowali daleko. Generał stał chwilę w miejscu miotany zrozumiałymi uczuciami. Niebawem usłyszał służbę, która wracała kłócąc się tak głośno, że głosy rozlegały się aż w Montreuil. Skoro przybyli wreszcie, gniew generała, który potrzebował jakiegoś pozoru, spadł na nich jak piorun. Dom trząsł się od jego krzyku. Potem uspokoił się nagle, kiedy najśmielszy i najsprytniejszy ze służby kamerdyner usprawiedliwił spóźnienie, mówiąc, że ich zatrzymali przy rogatce żandarmi oraz agenci policyjni szukający mordercy. Generał umilkł nagle. Następnie, przypominając sobie pod wpływem tych słów obowiązki swej
Uwagi (0)