Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖
Trzydziestoletnia Julia jest rozgoryczona. Jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za swojego kuzyna, Wiktora, w poczuciu, że to wielka miłość. Okazało się jednak, że było to zauroczenie, a małżeństwo z Wiktorem jest wybitnie nieudane.
Julia jest strasznie rozgoryczona — uprawia „legalną prostytucję”, ale romanse nie dają jej satysfakcji. Nie potrafi także ostatecznie odejść od męża. Oczekuje już tylko na śmierć. Zdaniem tłumacza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, powieść jest swego rodzaju rewolucją — ukazuje nieudane małżeństwo, a nie iluzję pozostawianą za słowami „i żyli długo i szczęśliwie”.
Kobieta trzydziestoletnia należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— A to pewna — mówił wciąż rejent — że pani jest zbyt dobrą matką, aby nie miała kochać jednako swoich dzieci. Jest pani zresztą zbyt cnotliwa, aby robić między nimi owe bolesne różnice, których opłakane skutki możemy obserwować specjalnie my, rejenci. Społeczeństwo przechodzi przez nasze ręce; toteż widzimy namiętności w najohydniejszej formie: interesów. Tu matka chce wydziedziczyć dzieci męża na rzecz dzieci, które są jej bliższe; gdy ze swej strony mąż stara się niekiedy zabezpieczyć swój majątek dziecku znienawidzonemu przez matkę. I dopieroż zaczynają się walki, podchody, akty, fikcyjne sprzedaże, kontrrewersy, fideikomisy, słowem straszliwy bigos, słowo honoru, straszliwy! Tam znów ojciec stara się wydziedziczyć dzieci, kradnąc majątek żony... Tak, kradnąc, nie można rzec inaczej, to jedyne określenie. Mówiliśmy o dramacie; och, zaręczam państwu, gdybyśmy mogli zdradzić tajemnicę pewnych donacji, nasi autorowie mogliby z tego sklecić potworne dramaty rodzinne. Nie wiem, jakich sposobów używają kobiety, aby robić zawsze to, co chcą, bo mimo pozorów słabości zawsze one zwyciężają. Ho, ho, mnie nie wywiodą w pole. Zawsze umiem przejrzeć przyczynę tych wyróżnień, które w świecie nabywa się grzecznie niewytłumaczonymi! Ale mężowie (trzeba im oddać tę sprawiedliwość) nie domyślają się niczego nigdy. Odpowiecie mi państwo, że jest to łaska osobli...
Helena, która wróciła z ojcem do salonu, słuchała uważnie rejenta i rozumiała go tak dobrze, że patrzała na matkę z lękiem, przeczuwając nieomylnym dziecięcym instynktem, że ta okoliczność ściągnie na nią zdwojone rygory. Matka zbladła, wskazując margrabiemu tragicznym gestem męża, który wpatrywał się w dywan. W tej chwili dyplomata mimo swoich form nie mógł się wstrzymać i zmiażdżył rejenta piorunującym spojrzeniem.
— Niech pan pozwoli — rzekł, kierując się żywo do przyległego pokoju.
Rejent udał się za nim drżąc, nie dokończywszy zdania.
— Panie — rzekł ze zdławioną wściekłością margrabia de Vandenesse, zamknąwszy gwałtownie drzwi od salonu, gdzie zostawił generała z żoną; od obiadu robi pan i mówi same głupstwa. Na miły Bóg, niech już pan sobie idzie, bo w końcu sprawiłbyś nieszczęście. Jeżeli pan jesteś dobrym rejentem, siedź w swojej kancelarii, ale gdy przypadkowo znajdziesz się między ludźmi, staraj się być ostrożniejszy...
Wrócił do salonu, nie pożegnawszy się z rejentem. Ten stał jakiś czas oszołomiony, zdumiony, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Kiedy ustąpił gwałtowny szum, który czuł w uszach, zdawało mu się, że słyszy jęki, kroki w salonie, gwałtowne dzwonki. Obiegł go strach, aby nie spotkać margrabiego; zebrał, co miał sił w nogach, aby się wymknąć i dotrzeć do schodów; ale na progu natknął się na służbę, która pędziła po rozkazy pana.
— Oto jacy oni są wszyscy, ci wielcy panowie — mruczał, znalazłszy się na ulicy i rozglądając się za dorożką. — Wciągają cię do rozmowy, zachęcają komplementami, myślisz, żeś ich zabawił, aha, właśnie! Robią ci impertynencje, zamykają ci gębę, wyprawiają cię bez ceremonii za drzwi. Co do mnie, byłem bardzo na miejscu, wszystko, com mówił, było rozsądne, grzeczne, przyzwoite. Daję słowo, on mi mówi, żebym był ostrożniejszy: to dobre, mnie uczyć ostrożności! Cóż u licha, jestem rejentem i członkiem izby notarialnej. Et, chimery ambasadorskie, dla tych ludzi nie ma nic świętego. Jutro mi wytłumaczy, w czym ja to mówiłem i robiłem same głupstwa. Musi mi za to, to jest na to odpowiedzieć. Ostatecznie, może ja niepotrzebnie... Et, co ja sobie głowę będę łamał! Co mnie to obchodzi?
Rejent wrócił do domu i poddał tę zagadkę swojej rejencinie, opowiadając punkt po punkcie zdarzenia wieczoru.
— Mój drogi, pan ambasador miał najzupełniejszą słuszność, mówiąc, żeś robił i gadał same głupstwa.
— Czemu?
— Choćbym ci powiedziała, to by ci nie przeszkodziło zacząć jutro na nowo. Zresztą radzę ci jeszcze raz, żebyś w towarzystwie mówił tylko o interesach.
— Jeżeli ty mi nie chcesz powiedzieć, spytam jutro...
— Mój Boże, najgłupsi ludzie starają się ukryć podobne rzeczy, a ty myślisz, że ambasador ci je powie. Doprawdy, nigdy jeszcze nie bredziłeś tak jak dzisiaj.
— Dziękuję ci, moje serce!
Ex-oficer ordynansowy Napoleona, którego nazwiemy po prostu margrabią albo generałem, a który za Restauracji zaszedł wysoko, przybył na lato do Wersalu, gdzie mieszkał w pałacyku między kościołem a rogatką Montreuil, opodal alei wiodącej do Saint-Cloud. Urząd dworski nie pozwalał mu się oddalać od Paryża.
Pałacyk ten, przeznaczony niegdyś na gniazdko dla przelotnej miłostki magnata, rozbudowany był szeroko. Ogrody, w których się chował, dzieliły go zarówno od domów Montreuil, jak i od chat wznoszących się w pobliżu rogatki; tak iż nie będąc nadto odosobnieni, właściciele tej willi kosztowali o dwa kroki od miasta słodyczy samotności. Przez osobliwy kaprys front i brama wychodziły bezpośrednio na drogę, która dawniej była może mało uczęszczana. Przypuszczenie to zyskuje na prawdopodobieństwie, jeśli sobie uprzytomnić, że droga ta kończy się przy rozkosznym domku zbudowanym przez Ludwika XV dla panny de Romans, a nim się tam dojdzie, ciekawi widzą tu i ówdzie niejeden pałacyk, którego wnętrze i ozdoby zdradzają inteligentną rozpustę naszych przodków. Bądź co bądź, w rozpuście, o którą się ich wini, szukali oni cienia i tajemnicy.
W zimowy wieczór margrabia, jego żona i dzieci znajdowali się sami w tym odludnym domu. Służbie pozwolono iść do Wersalu na jakieś wesele. Sądząc, że święto Bożego Narodzenia, schodzące się z tą uroczystością, będzie dostateczną wymówką wobec państwa, nie robili sobie skrupułów z przeciągnięciem zabawy dłużej, niż tego dozwalał domowy regulamin. Ponieważ jednak generał znany był z tego, że dotrzymywał nieubłaganie słowa, skoro tedy minęła nakazana godzina, nieposłuszni tancerze doznawali pewnego niepokoju. Jedenasta wybiła, a jeszcze nikt ze służby nie wrócił. Głęboka cisza pozwalała chwilami słyszeć wiatr świszczący w czarnych gałęziach, wyjący wkoło domu lub hulający po długich korytarzach. Mróz tak oczyścił powietrze, ściął ziemię i stężył bruk, że każdy odgłos nabierał niesamowitej dźwięczności. Ciężki krok zapóźnionego pijaka, turkot dorożki wracającej do Paryża rozlegały się głośniej i bliżej niż zwykle. Zeschłe liście wprawione w taniec nagłym podmuchem drżały na bruku, użyczając głosu nocy, gdy chciała zaniemieć. Był to jeden z owych mroźnych wieczorów, które wydzierają naszemu samolubstwu jałowe westchnienie nad biedakiem lub nad podróżnym i umilają nam sąsiedztwo kominka. W tej chwili rodzina skupiona w salonie nie troszczyła się ani o nieobecność służby, ani o ludzi bez dachu nad głową, ani o poezję, jaką iskrzy się noc zimowa. Nie filozofując daremnie, ufne w opiekę starego żołnierza kobiety i dzieci oddawały się rozkoszy, jaką daje życie rodzinne, kiedy uczucia płyną swobodnie, kiedy szczerość i przywiązanie dają urok rozmowie, spojrzeniom i zabawom.
Generał siedział lub, mówiąc ściślej, tonął w berżerce przy kominku, z którego tęgi ogień rozlewał owo wnikliwe ciepło, oznakę szczególnego zimna na dworze. Oparta o fotel i lekko pochylona głowa tego poczciwego ojca przybrała pozę głębokiego spokoju, luby wyraz szczęścia. Ręce jego, miękko zwisając z poręczy, podkreślały jeszcze ten wyraz. Spoglądał na najmłodsze z dzieci, na chłopca liczącego ledwie pięć lat, który wpół nagi nie pozwalał się rozebrać matce. Chłopiec uciekał przed koszulką i czepeczkiem, którymi matka groziła mu co chwilę. Przytrzymywał rączkami haftowany kołnierzyk, śmiał się do matki, kiedy go wołała, widząc, że i ona się śmieje z tego dziecięcego buntu. Wówczas zaczynał się na nowo bawić z siostrzyczką, równie naiwną, ale sprytniejszą od niego. Dziewczynka mówiła wyraźniej od chłopca, którego paplanie zaledwie było zrozumiałe dla rodziców. Mała Moina, starsza o dwa lata, budziła swymi kobiecymi już zaczepkami ciągłe śmiechy, które strzelały jak race, na pozór bez przyczyny; ale patrząc na ich dwoje, jak się tarzali przed ogniem, pokazując bez wstydu pulchne ciałka, swoje białe i delikatne kształty, mieszając pukle jasnych i ciemnych włosów, przyciskając do siebie różowe twarzyczki, w których wesołość żłobiła naiwne dołeczki, z pewnością ojciec, a zwłaszcza matka rozumieli te małe duszyczki, dla nich już wyraźne, dla nich grające życiem. Te dwa aniołki żywością wilgotnych oczu, błyszczących policzków, białej cery gasiły kwiaty puszystego dywanu, po którym się tulały, wywracały, mocowały, taczały bez niebezpieczeństwa.
Siedząc na kozetce po drugiej stronie kominka, na wprost męża matka miała wkoło siebie porozrzucane ubranka i czekała z czerwonym trzewiczkiem w ręku, w swobodnej pozie. Rzekoma jej surowość zamierała w łagodnym uśmiechu. W trzydziestym szóstym roku zachowała jeszcze swą piękność, dzięki rzadkiej doskonałości rysów twarzy, którą ciepło, światło i szczęście rozjaśniały w tej chwili szczególnym blaskiem. Często odwracała oczy od dzieci, aby spocząć pieszczotliwym wzrokiem na poważnej twarzy męża. Czasami oczy małżonków, spotykając się, wymieniały nieme uciechy i głębokie refleksje. Generał miał twarz silnie ogorzałą. Na szerokie i szlachetne jego czoło spadało parę kosmyków siwizny. Męski blask błękitnych oczu, odwaga wypisana w zmarszczkach przywiędłych lic, świadczyła, że ciężkim trudem nabył czerwoną wstążeczkę błyszczącą w klapie surduta. W tej chwili niewinne uciechy dzieci odbijały się na dzielnej i energicznej fizjonomii, z której widniała dobroduszność i poczciwość. Ten stary wódz stał się dzieckiem bez wielkiego wysiłku. Czyż nie znajdzie się zawsze trochę sympatii do dzieci u żołnierzy, którzy dosyć poznali klęsk życia, aby umieć ocenić niedole siły i przywileje słabości?
Dalej, przy okrągłym stole oświeconym lampą, której żywe światło walczyło z mdłym blaskiem świec stojących na kominku, siedział trzynastoletni chłopiec i obracał szybko kartki wielkiej książki. Krzyki rodzeństwa nie przeszkadzały mu, a twarz jego wyrażała młodzieńczą ciekawość. Głębokie to zajęcie usprawiedliwiały cuda Tysiąca i jednej nocy oraz mundur studencki. Siedział w skupionej pozie, z łokciami na stole, z głową wspartą na ręce, której białe palce odcinały się od ciemnych włosów. Światło padające mu na twarz i zostawiające resztę postaci w cieniu, dawało mu podobieństwo do owych ciemnych portretów, w których Rafael odmalował samego siebie, uważnego, pochylonego, myślącego o przyszłości. Między tym stołem a margrabiną rosła i piękna dziewczyna pracowała przy krosienkach, na przemian pochylając i cofając głowę, której artystycznie ułożone hebanowe włosy połyskiwały w świetle. Helena sama była istnym obrazem. Piękność jej odznaczała się rzadkim skojarzeniem wykwintu i siły. Włosy, mimo że podczesane w górę i okalające głowę, były tak bujne, iż buntując się grzebieniowi, kręciły się nad karkiem. Obfite i kształtne brwi odbijały od białego, czystego czoła. Górna warga pod doskonale zarysowanym greckim nosem miała znamiona świadczące o odwadze. Ale ujmująca krągłość kształtów, wytworny owal twarzy, zwłaszcza zaś czystość dziewiczego spojrzenia, dawały tej bujnej piękności słodycz kobiecą, czarującą skromność, jakiej żądamy od tych aniołów pokoju i miłości. Nie było tylko nic wątłego w tej dziewczynie; serce jej musiało być równie słodkie, a dusza równie silna, jak kształty jej były wspaniałe, a twarz pociągająca. Była równie milcząca jak jej brat, widocznie pogrążona w owej niebezpiecznej zadumie dziewiczej, często uchodzącej uwagi ojca, a nawet bystrości matek. Niepodobna było rozstrzygnąć, czy należy przypisać grze światła, czy też jakimś tajemnym cierpieniom kapryśne cienie, które przesuwały się po jej twarzy niby chmurki po czystym niebie.
I ojciec, i matka zapomnieli w tej chwili zupełnie o dwojgu starszych. Jednakże badawcze oko generała kilka razy spoczęło na niemej scenie, która w głębi przedstawiała pełne wdzięku ziszczenie nadziei rysujących się w igraszkach dzieci na pierwszym planie tego rodzinnego obrazka. Ilustrując życie ludzkie nieznaczną gradacją, postacie te tworzyły żywy poemat. Bogaty sprzęt salonu, rozmaitość póz, kontrasty kolorów, przeciwieństwa tych twarzy tak wybitnie rozmaitych wiekiem i rysami, wszystko to dawało tym kartom ludzkim owe bogactwa, jakich żądamy od rzeźby, od malarzy, od pisarzy. Wreszcie zimowa cisza, samotność nocy użyczały swego majestatu temu wzniosłemu i prostemu obrazowi, cudownemu tworowi natury. Życie małżeńskie pełne jest owych świętych godzin, których czar płynie może z jakiegoś wspomnienia lepszego świata. Niebiańskie promienie tryskają zapewne na tego rodzaju sceny, mające odpłacić człowiekowi cząstkę jego zgryzot i pogodzić go z istnieniem. Zdaje się wówczas, że wszechświat jest tu, przed nami, pod uroczą postacią, że roztacza swoje wielkie idee ładu i że życie społeczne przemawia w obronie swoich praw, mówiąc nam o przyszłości.
Jednakże mimo roztkliwionego wzroku, jaki rzucała Helena na rozbawione dzieciaki, mimo szczęścia malującego się na jej twarzy, kiedy spojrzała ukradkiem na ojca, uczucie głębokiej melancholii przebijało się w jej ruchach, pozie, a zwłaszcza w oczach przesłonionych długimi rzęsami. Białe i silne ręce, przez które przechodziło światło, dając im różowość przejrzystą i niemal płynną, drżały. Jedyny raz przypadkowo oczy jej spotkały się z oczami matki. Te dwie kobiety porozumiały się wówczas spojrzeniem martwym, zimnym, pełnym szacunku u Heleny, ponurym i groźnym u margrabiny. Helena szybko spuściła oczy na krosienka, żywo pociągnęła igłę i długi czas nie podnosiła głowy, jak gdyby jej była zbyt ciężka. Czy matka była zbyt surowa dla córki i uważała tę surowość za konieczną? Czy była zazdrosna o piękność Heleny, z którą mogła jeszcze rywalizować, ale rozwijając wszystkie powaby tualety? Lub też córka podchwyciła może, jak wiele córek w chwili, gdy stają się jasnowidzące, tajemnice tej kobiety na pozór tak święcie strzegącej obowiązków, tajemnice, o których matka mniemała, iż zagrzebane są w jej sercu jak w grobie?
Helena doszła wieku, w którym czystość serca skłania do surowości przekraczającej miarę. W niektórych duszach błędy przybierają rozmiary zbrodni; wyobraźnia oddziaływa wówczas na sumienie; często wówczas młode dziewczyny przesadzają karę, wedle wagi, jaką przypisują zbrodni. Helena robiła wrażenie, że nie czuje się godna nikogo. Tajemnica jej dawniejszego życia, może wypadek, niezrozumiały zrazu, ale urastający z drażliwością jej inteligencji, wyczulonej jeszcze przez religię, poniżyła ją od jakiegoś czasu romantycznie we własnych oczach. Zmiana ta zaczęła się od dnia, w którym przeczytała w świeżym przekładzie piękną tragedię Schillera Wilhelm Tell. Połajawszy córkę, iż wypuściła książkę
Uwagi (0)