Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖
Trzydziestoletnia Julia jest rozgoryczona. Jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za swojego kuzyna, Wiktora, w poczuciu, że to wielka miłość. Okazało się jednak, że było to zauroczenie, a małżeństwo z Wiktorem jest wybitnie nieudane.
Julia jest strasznie rozgoryczona — uprawia „legalną prostytucję”, ale romanse nie dają jej satysfakcji. Nie potrafi także ostatecznie odejść od męża. Oczekuje już tylko na śmierć. Zdaniem tłumacza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, powieść jest swego rodzaju rewolucją — ukazuje nieudane małżeństwo, a nie iluzję pozostawianą za słowami „i żyli długo i szczęśliwie”.
Kobieta trzydziestoletnia należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Do kroćset — wykrzyknął generał — to jak wycelowane. Muszą mieć specjalne armatki.
— Och, jak ten gada, to trzeba być cicho — odparł jeden z majtków. — Paryżanin nie zląkłby się angielskiego okrętu...
— Wszystko stracone — wykrzyknął z rozpaczą kapitan, który wycelowawszy lunetę, nie ujrzał nic od strony lądu... — Jesteśmy dalej od Francji, niż przypuszczałem.
— Czemu rozpaczać? — odparł generał. — Wszyscy pańscy pasażerowie to Francuzi, oni najęli pański statek. Ten korsarz to paryżanin, jak pan powiada; wywieś pan zatem białą chorągiew i...
— I on nas zatopi — odparł kapitan. — Czyż on nie jest w miarę okoliczności wszystkim, czym trzeba, kiedy chce zagarnąć bogatą zdobycz?
— A, więc to pirat!
— Pirat! — odparł któryś majtek z gniewem. — Oho! On jest zawsze w porządku, umie się urządzić.
— A więc — zawołał generał, wznosząc oczy do nieba — trzeba się pogodzić z losem.
I miał jeszcze na tyle siły, aby powstrzymać łzy.
Kiedy domawiał tych słów, druga kula armatnia, lepiej wymierzona, przeszyła Świętego Ferdynanda.
— Zwinąć żagle — rzekł smutno kapitan.
Ów majtek, który bronił uczciwości Paryżanina, pomógł bardzo zręcznie do tego rozpaczliwego manewru. Załoga przetrwała śmiertelne pół godziny pogrążona w największym lęku. Święty Ferdynand wiózł w piastrach cztery miliony stanowiące majątek pięciu pasażerów; część generała wynosiła milion sto tysięcy franków. Wreszcie Otello, który znajdował się w tej chwili na dziesięć strzeleń z fuzji, pokazał wyraźnie groźne paszcze dwunastu armat gotowych do strzału. Zdawało się, że go niesie wiatr, który diabeł dmie umyślnie dla niego; ale oko biegłego marynarza odgadywało łatwo tajemnicę tej chyżości. Wystarczało popatrzeć na wygięcie bryka, na jego podłużną formę, na wąski korpus, na wysokość masztów, krój żagli, cudowną lekkość drabin; na swobodę, z jaką rój jego majtków, zgodny jak jeden człowiek, czuwał nad obrotami białej powierzchni, którą przedstawiały te żagle. Wszystko zwiastowało nadzwyczajną świadomość siły w tym smukłym, drewnianym stworzeniu, równie inteligentnym jak wyścigowy koń lub ptak drapieżny. Załoga korsarza czekała w milczeniu, gotowa w razie oporu połknąć biedny statek kupiecki, który, szczęściem dla siebie, stał spokojnie, niby uczeń złapany na gorącym uczynku przez nauczyciela.
— Mamy armaty! — wykrzyknął generał, ściskając dłoń kapitana.
Ten rzucił na starego wojaka spojrzenie pełne wraz męstwa i rozpaczy i rzekł:
— A ludzie?
Margrabia spojrzał na załogę Świętego Ferdynanda i zadrżał. Czterej kupcy stali bladzi i drżący, gdy majtkowie skupieni dokoła jednego ze swoich naradzali się widocznie, w jaki sposób stanąć po stronie Otella i spoglądali na korsarza z łakomą ciekawością. Jedynie kapitan, porucznik i margrabia wymieniali spojrzenia nacechowane odwagą.
— Ach, kapitanie, żegnałem się niegdyś z krajem i rodziną z sercem pełnym goryczy; czyż trzeba znów się z nimi pożegnać, w chwili gdy przynoszę radość i szczęście swoim dzieciom?
Generał odwrócił się, aby uronić w morze łzę wściekłości, i ujrzał sternika płynącego ku korsarzowi.
— Tym razem — odparł kapitan — pożegna się pan z nimi zapewne na zawsze.
Francuz przeraził Hiszpana osłupiałym wzrokiem, jakim nań spoglądał. W tej chwili dwa okręty stykały się prawie; na widok nieprzyjacielskiej załogi generał uwierzył w złowróżbne proroctwo Gomeza. Po trzech ludzi stało przy każdej armacie. Widząc ich atletyczne postacie, ich wyraziste rysy, nagie i żylaste ramiona, wzięłoby się ich za posągi z brązu. Śmierć zabiłaby ich, ale nie obaliła. Majtkowie, dobrze uzbrojeni, czynni, zwinni i mocni, stali nieruchomo. Wszystkie te męskie twarze były spalone słońcem, stwardniałe od trudu. Oczy błyszczały jak ogniste skry i zwiastowały tęgie inteligencje, piekielne temperamenty. Głębokie milczenie panujące na tym pomoście, czarnym od ludzi i od kapeluszy, świadczyło o nieubłaganej karności, w jakiej potężna wola trzyma tych wcielonych czartów.
Wódz stał u stóp masztu z założonymi rękami, bez broni; jedynie siekiera znajdowała się u jego stóp. Miał na głowie dla ochrony od słońca kapelusz filcowy z wielkim rondem, którego cień zasłaniał mu twarz. Podobni psom leżącym u nóg pana kanonierzy, żołnierze i majtkowie zwracali kolejno oczy na swego kapitana i na statek kupiecki. Kiedy dwa bryki się zderzyły, wstrząśnienie wyrwało korsarza z zadumy; szepnął parę słów młodemu oficerowi stojącemu o dwa kroki.
— Haki! — wykrzyknął porucznik.
I Otello zahaczył Świętego Ferdynanda z cudowną chyżością. W myśl rozkazu wydanego cicho przez korsarza, a powtórzonego przez porucznika, ludzie wyznaczeni do każdej czynności szli, niby klerycy na mszę, na pomost wziętego statku, aby wiązać ręce majtkom, pasażerom i zagarnąć skarby. W jednej chwili beczki pełne piastrów, żywność i załogę Świętego Ferdynanda przeniesiono na pokład Otella. Generał miał uczucie, że śni, kiedy się znalazł ze związanymi rękami, rzucony na jakiś worek, jak gdyby sam był towarem. Odbyła się narada między korsarzem, jego porucznikiem oraz majtkiem, który widocznie pełnił funkcję wachmistrza. Skoro dyskusja, która trwała krótko, się skończyła, majtek zagwizdał na ludzi. Na rozkaz, jaki wydał, skoczyli wszyscy na Świętego Ferdynanda, wdrapali się na liny i zaczęli zdzierać reje, żagle i drabinki, równie zwinnie jak żołnierz rozbiera na polu bitwy zabitego towarzysza, którego buty i płaszcz były przedmiotem jego pożądań.
— Jesteśmy zgubieni — rzekł spokojnie do margrabiego kapitan hiszpański, który śledził spod oka trzech naradzających się dowódców oraz ruchy majtków, dopełniających regularnej grabieży jego bryku.
— Czemu? — również spokojnie spytał generał.
— Cóż pan chcesz, aby poczęli z nami? — odparł Hiszpan. — Doszli widać do przekonania, że niełatwo przyszłoby im sprzedać Świętego Ferdynanda w jakim francuskim lub hiszpańskim porcie. Zatopią go, aby nie mieć kłopotu. Co do nas, czy pan myśli, że wezmą sobie na kark trud żywienia nas, kiedy nie wiedzą, dokąd zawinąć?
Ledwie kapitan dokończył tych słów, kiedy generał usłyszał okropny krzyk, a po nim głuchy plusk, spowodowany upadkiem kilku ciał strąconych w morze. Obrócił się i nie ujrzał już czterech kupców. Ośmiu kanonierów o groźnych twarzach kołysało jeszcze rękami, w chwili gdy wojskowy spojrzał na nich ze zgrozą.
— Nie mówiłem? — rzekł zimno kapitan.
Margrabia podniósł się szybko. Morze uspokoiło się już, tak że nie mógł nawet dojrzeć miejsca, gdzie zatonęli nieszczęśliwi towarzysze. Płynęli w tej chwili ze związanymi rękami i nogami pod wodą, o ile ich już nie pożarły ryby. O kilka kroków od niego zdradziecki sternik oraz majtek ze Świętego Ferdynanda, ów, który niedawno wychwalał potęgę paryskiego kapitana, bratali się z korsarzami i wskazywali palcem marynarzy, których uznali za godnych wcielenia do załogi Otella. Co się tyczy innych, majtkowie wiązali im nogi mimo rozpaczliwych zaklęć. Po dokonanym wyborze ośmiu kanonierów chwyciło skazanych i rzuciło ich bez ceremonii do morza. Korsarze obserwowali ze złośliwą ciekawością sposób, w jaki ci ludzie spadali, ich miny i ostatnie męczarnie; ale twarz ich nie zdradzała ani drwin, ani zdziwienia; byli snadź16 przyzwyczajeni. Najstarsi woleli patrzeć z ponurym i łakomym uśmiechem na baryłki pełne piastrów złożone u stóp masztu. Generał i kapitan Gomez, siedząc na jakimś pakunku, porozumiewali się martwym niemal spojrzeniem. Niebawem oni jedni pozostali przy życiu ze Świętego Ferdynanda. Siedmiu majtków wybranych przez szpiegów z załogi hiszpańskiej już się przeobraziło radośnie w Peruwiańczyków.
— Cóż za łajdaki! — wykrzyknął generał, w którym szlachetne oburzenie stłumiło ból i rozwagę.
— Poddają się konieczności — odparł zimno Gomez. — Gdybyś pan gdzie spotkał którego z nich, czybyś go nie przebił bez namysłu?
— Kapitanie — rzekł porucznik, zwracając się do Hiszpana — Paryżanin słyszał o panu. Pan jest, powiada, jedyny człowiek, który zna dobrze strefę Antyli i wybrzeża Brazylii. Czy chce pan...
Kapitan przerwał młodemu porucznikowi wykrzykiem wzgardy i odparł:
— Umrę jak marynarz, jak wierny Hiszpan, jak chrześcijanin. Rozumiesz?
— W morze! — krzyknął młody człowiek.
Na ten rozkaz dwóch kanonierów chwyciło Gomeza.
— Jesteście podli! — krzyknął generał, wstrzymując korsarzy.
— Mój stary — rzekł porucznik — nie unoś się zanadto. Jeśli twoja czerwona wstążeczka robi pewne wrażenie na naszym kapitanie, ja sobie z niej kpię. Rozmówimy się za chwilę.
W tej chwili głuchy plusk, któremu nie towarzyszyła żadna skarga, dał znać generałowi, że dzielny Gomez umarł jak marynarz.
— Mój majątek albo życie! — wykrzyknął w straszliwej furii.
— A, jesteś rozsądny — odparł korsarz, śmiejąc się. — Teraz możesz być pewny, że coś od nas otrzymasz...
Zaczem na znak porucznika dwaj marynarze jęli wiązać nogi Francuzowi; ale ten, odtrąciwszy ich, wydobył nieoczekiwanym gestem szablę, którą porucznik miał przy boku, i zaczął nią wywijać gracko, jak przystało na generała kawalerii znającego swoje rzemiosło.
— A łajdaki, nie wrzucicie jak ostrygę do wody starego napoleończyka!
Strzały pistoletowe, wypalone z bliska w opornego Francuza ściągnęły uwagę Paryżanina dozorującego właśnie przenoszenia przyborów, które kazał zabrać ze Świętego Ferdynanda. Nie przejmując się zbytnio, chwycił z tyłu dzielnego generała, podniósł go lekko, pociągnął na burt i gotował się go wrzucić w morze jak wysortowany ładunek. W tej samej chwili generał spotkał się z płowym okiem człowieka, który mu wydarł córkę. Ojciec i zięć poznali się od razu. Kapitan, dając swemu rozmachowi przeciwny kierunek, tak jak gdyby margrabia nie ważył nic, zamiast go wrzucić w morze, postawił go opodal wielkiego masztu. Szmer rozległ się na pomoście, ale korsarz spojrzał tylko na swoich ludzi: natychmiast zapanowała najgłębsza cisza.
— To ojciec Heleny — rzekł kapitan dźwięcznym i stanowczym głosem. — Biada temu, kto by go nie uszanował.
Radosny okrzyk rozległ się na pokładzie i wzbił się w niebo jak modlitwa kościelna, jak pierwszy akord Te Deum. Chłopcy okrętowi zakołysali się na linach, majtkowie wyrzucili czapki w górę, kanonierzy zatupali nogami, wszystko machało rękami, wyło, gwizdało, klęło. Ten wybuch fanatycznej radości zaniepokoił i zasępił generała. Sądził, iż kryje się w tym jakaś straszliwa tajemnica; toteż pierwszym jego krzykiem, skoro odzyskał mowę, było: „Moja córka! Gdzie moja córka?”. Korsarz rzucił na generała owo głębokie spojrzenie, które, nie wiadomo czemu, przejmowało drżeniem najodważniejszych; nakazał mu gestem milczenie ku zadowoleniu majtków, uszczęśliwionych, że władza ich kapitana rozciąga się na wszystkie istoty; powiódł go ku schodom, sprowadził go w dół do drzwi kajuty i otworzył je żywo, mówiąc:
— Oto ona.
Po czym znikł, zostawiając starego żołnierza zdumionego widokiem, jaki przedstawił się jego oczom. Słysząc, jak drzwi otwierają się nagle, Helena wstała z kanapy, na której spoczywała; ujrzała margrabiego i wydała krzyk zdumienia. Była tak zmieniona, że trzeba było oczu ojca, aby ją poznać. Podzwrotnikowe słońce opaliło jej białą twarz, dając jej cudowny koloryt, który miał coś poetycznego. Była w niej jakaś wielkość, majestat, głębokie uczucie, które musiało przeniknąć do najpospolitszej duszy. Długie i bujne włosy, spadające puklami na szlachetnie zarysowaną szyję, dodawały jeszcze siły tej dumnej twarzy. W pozie, w geście Heleny, przebijała świadomość własnej potęgi. Tryumfujące zadowolenie wzdymało lekko jej różowe nozdrza: spokojne szczęście znaczyło się w każdym szczególe jej piękności. Był w niej i wdzięk dziewiczy, i duma właściwa istotom bardzo kochanym. Była to wraz niewolnica i pani; chciała słuchać, bo mogła panować. Była ubrana z pełnym wdzięku i wykwintu przepychem. Suknię miała z indyjskiego muślinu; ale kanapa i poduszki były kaszmirowe; dywan perski zaścielał obszerną kajutę; czworo jej dzieci bawiło się u jej stóp, budując dziwne zamki ze sznurów pereł, z cennych klejnotów, kosztownych cacek. Kilka wazonów z sewrskiej porcelany malowanych przez panią Jaquotot zawierało rzadkie pachnące kwiaty, jaśmin meksykański, kamelie; wśród nich małe amerykańskie ptaszki bujały swobodnie, wyglądając niby żywe rubiny, szafiry, złoto. W salonie tym znajdował się przytwierdzony fortepian, na ścianach zaś obitych żółtym jedwabiem widać było obrazki małych rozmiarów, ale najlepszych pędzli: Zachód słońca Gudina znajdował się tam przy Terburgu; Madonna Rafaela walczyła na poezję ze szkicem Girodeta; Generał Dow zaćmiewał Drollinga. Na stoliku z chińskiej laki znajdował się złoty talerz pełen soczystych owoców. Słowem, Helena była niby królowa wielkiego mocarstwa w tym buduarze, w którym jej ukoronowany kochanek zebrał najprzedniejsze rzeczy z całej ziemi. Dzieci zwróciły na swego dziadka wzrok pełen przenikliwej żywości; nawykłe żyć wśród walk, burz i zgiełku, podobne były do owych małych Rzymianiątek ciekawych krwi i wojny, które Dawid odmalował w swoim Brutusie.
— Jak to być może? — wykrzyknęła Helena, chwytając ojca, jak gdyby chciała się przekonać o prawdzie tego widoku.
— Heleno!
— Ojcze!
Padli sobie w ramiona, a uścisk starca był jeszcze gorętszy i tkliwszy niż uścisk córki.
— Byłeś, ojcze, na tym statku?
— Tak — odparł smutno, siadając na kanapie i patrząc na dzieci, które skupione wkoło spoglądały nań z naiwnym zaciekawieniem. — Byłbym zginął, gdyby...
— Gdyby nie mój mąż — przerwała — rozumiem.
— Ach — wykrzyknął generał — i czemuż trzeba, abym cię odnalazł w ten sposób, Heleno, ciebie, którą tyle opłakiwałem! Będę więc jeszcze musiał biadać nad twym losem!
— Czemu? — spytała z uśmiechem. — Czy nie będziesz rad dowiedzieć się, że jestem kobietą najszczęśliwszą w świecie?
— Szczęśliwą? — wykrzyknął, zrywając się zdumiony.
— Tak, mój dobry ojcze — odparła, chwytając jego ręce, całując i przyciskając do bijącego serca oraz podkreślając jeszcze te słowa wymową oczu błyszczących radością.
— Jakim cudem? — spytał ciekaw życia córki i zapominając o wszystkim wobec tej promiennej twarzy.
— Słuchaj, ojcze, mam za kochanka, za męża, za niewolnika, za pana, człowieka, którego dusza jest równie wielka jak to bezbrzeżne morze, równie żyzna w słodycz jak niebo; słowem, boga. Od siedmiu lat nigdy nie wymknęło
Uwagi (0)