Eugenia Grandet - Honoré de Balzac (czytak biblioteka .TXT) 📖
Tytułowa postać, Eugenia Grandet, to córka majętnego — choć skąpego — i poważanego w mieście bednarza. Uchodzi za świetną kandydatkę na żonę, o jej rękę starają się przedstawiciele dwóch rywalizujących, również możnych, rodów.
Eugenia jednak w swojej niewinności nie jest zainteresowana ich staraniami. Zakochuje się dopiero w Karolu, bratanku Grandeta, oddanym przez ojca chcącego popełnić samobójstwo pod opiekę bednarza. Karol jednak musi wyjechać. Młodzi przysięgają sobie wieczną miłość, a Eugenia oddaje ukochanemu wszystkie swoje oszczędności. Po wyjeździe Karola ojciec chce się dowiedzieć, co córka zrobiła z majątkiem…
Eugenia Grandet należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Eugenia Grandet - Honoré de Balzac (czytak biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— I cóż, kuzynie, zadowolony jesteś z interesów? — spytała Eugenia cicho.
— Nie zadawaj nigdy takich pytań, moje dziecko. — rzekł Grandet. — Cóż, u licha, ja ci nie mówię o swoich sprawach, po jakie licho pakujesz nos w interesy kuzyna? Zostawże tego chłopca.
— Och, ja nie mam tajemnic — rzekł Karol.
— Ta ta ta ta, mój chłopcze, dowiesz się, że w handlu trzeba trzymać język za zębami.
Kiedy zakochani znaleźli się sami w ogrodzie, Karol rzekł do Eugenii, pociągając ją na starą ławkę, gdzie usiedli pod orzechem.
— Słusznie ufałem Alfonsowi: wywiązał się znakomicie. Załatwił moje interesy roztropnie i wiernie. Nic nie jestem winien w Paryżu, wszystkie moje ruchomości sprzedał i donosi mi, że idąc za radą doświadczonego kapitana okrętu, obrócił pozostałe trzy tysiące na zakup ładunku złożonego z osobliwości europejskich, które doskonale można spieniężyć w Indiach. Skierował moje pakunki do Nantes, gdzie znajduje się statek odpływający na Jawę. Za pięć dni, Eugenio, trzeba nam będzie pożegnać się: może na zawsze, a w każdym razie na bardzo długo. Mój ładunek i dziewięć tysięcy franków, które posyła mi dwóch przyjaciół, to bardzo chudy początek. Nie mogę marzyć o powrocie przed upływem wielu lat. Droga kuzynko, nie wiąż swego życia z moim, ja mogę zginąć, może ci się trafi bogata partia...
— Kochasz mnie?... — rzekła.
— Och tak, bardzo — odparł z akcentem, który zdradzał równą głębię uczuć.
— Będę czekała, Karolu. Boże! Ojciec jest w oknie — rzekła, odpychając kuzyna, który chciał ją uścisnąć.
Uciekła do sieni; Karol pośpieszył za nią. Widząc go, przycisnęła się do schodów i otworzyła drzwi; potem nie wiedząc dobrze, dokąd idzie, znalazła się w pobliżu komórki Nanon, w najciemniejszym miejscu korytarza. Tam Karol, który podążył za nią, ujął ją za rękę, przycisnął Eugenię do serca, wziął ją w pół i uściskał lekko. Eugenia nie opierała się, przyjęła i oddała mu najczystszy, najsłodszy, ale też najpełniejszy pocałunek.
— Droga Eugenio, kuzyn to więcej niż brat, może się z tobą ożenić — rzekł Karol.
— Amen — wykrzyknęła Nanon, otwierając drzwi swojej nory.
Wystraszeni kochankowie uciekli do sali, gdzie Eugenia podjęła swoją robotę, a Karol zaczął czytać litanię do Najświętszej Panny z książki pani Grandet.
— Oho! — rzekła Nanon — wszyscy odmawiamy pacierze.
Skoro Karol oznajmił swój wyjazd, stary Grandet zaczął się mocno krzątać, aby okazać, że się nim bardzo zajmuje. Okazał się hojny we wszystkim, co nie kosztowało nic; posłał po stolarza i uznał, że ten człowiek za drogo żąda za skrzynie; ofiarował zrobić je sam; wziął w tym celu stare deski, wstał wcześnie, aby je heblować, dopasowywać, wygładzać, zbijać gwoździami i zrobił bardzo ładne skrzynie, do których zapakował wszystkie rzeczy Karola. Podjął się sam spławić je przez Loarę, ubezpieczyć je i dostawić w porę do Nantes.
Od owego pocałunku uszczkniętego w korytarzu, godziny uciekały Eugenii z przerażającą szybkością. Czasami chciała jechać za kuzynem. Ten, kto poznał najsilniejszą z namiętności, ową, na której trwałość co dnia czyhają wiek, czas, śmiertelna choroba, inne katastrofy ludzkie, ten zrozumie męczarnie Eugenii. Płakała często, przechadzając się po ogrodzie, teraz za ciasnym dla niej, tak samo jak dziedziniec, dom, miasto: puszczała się już naprzód na szeroką przestrzeń morza.
Wreszcie nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Rano w nieobecności Grandeta i Nanon szacowną szkatułkę, w której znajdowały się dwa portrety, powierzono jedynej szufladzie kantorka, która się zamykała na klucz i gdzie była sakiewka, obecnie próżna. Złożenie tego skarbu nie obeszło się bez pocałunków i łez. Kiedy Eugenia ukryła klucz na łonie, nie miała siły bronić Karolowi ucałowania tego miejsca.
— Nie wyjdzie już stąd, ukochany mój.
— I moje serce będzie tam również.
— Och, Karolu, to niedobrze — rzekła tonem niezbyt surowym.
— Czyż nie jesteśmy małżeństwem? — odparł. — Mam twoje słowo, przyjmij ty moje.
— Twój na zawsze, twoja na zawsze — powiedzieli razem.
Nigdy na ziemi nie wymieniono świętszej obietnicy; niewinność Eugenii uświęciła na chwilę miłość Karola.
Nazajutrz rano śniadanie było smutne. Mimo złotego szlafroka i krzyżyka na aksamitce, jakie jej dał Karol, nawet Nanon, mogąca swobodnie wyrazić swoje uczucia, miała łzy w oczach.
— Biedny milusi pan jedzie na morze, niechże go Bóg prowadzi.
O wpół do jedenastej rodzina ruszyła, aby odprowadzić Karola do dyliżansu jadącego do Nantes. Nanon spuściła psa, zamknęła drzwi i chciała zabrać torbę podróżną Karola. Wszyscy przekupnie na starej ulicy znaleźli się na progu sklepów, aby widzieć ten pochód, do którego na rynku przyłączył się rejent Cruchot.
— Nie płacz tylko, Eugenio — rzekła matka.
— Mój bratanku — rzekł Grandet pod bramą gospody, całując Karola w oba policzki. — Jedziesz biedny, wracaj bogaty, odnajdziesz honor swego ojca czysty. Ja ci za to ręczę, ja, Grandet; bo wówczas będzie zależało jedynie od ciebie, abyś...
— Och, stryju, osładzasz mi ból mego wyjazdu. Czyż to nie najpiękniejszy podarek, jaki mi możesz uczynić?
Nie rozumiejąc słów starego bednarza, któremu przerwał, Karol oblał stwardniałą twarz stryja łzami wdzięczności, podczas gdy Eugenia ściskała z całych sił ręce kuzyna i ojca. Tylko rejent uśmiechał się, podziwiając spryt Grandeta, bo on jeden zrozumiał starego lisa. Czterej Saumurczycy otoczeni gromadką gapiów stali przy koczobryku, dopóki nie ruszył; po czym, kiedy znikł na moście i kiedy go było słychać już tylko z dala, winiarz rzekł:
— Szczęśliwej drogi!
Na szczęście jeden tylko Cruchot usłyszał ten wykrzyknik. Eugenia i jej matka udały się w miejsce, z którego mogły jeszcze widzieć dyliżans i powiewały białymi chustkami, na co Karol odpowiedział swoją chustką.
— Mamo, chciałabym mieć na chwilę potęgę Boga — rzekła Eugenia w chwili, gdy straciła z oczu chustkę Karola.
Aby nie przerywać biegu wydarzeń, które się rozegrały w rodzinie Grandet trzeba, uprzedzając wypadki, rzucić okiem na operacje, jakie stary lis podjął w Paryżu za pośrednictwem bankiera.
W miesiąc po wyjeździe pana des Grassins, Grandet miał kwit na sto tysięcy funtów renty, kupionej po osiemdziesiąt. Dane ustalone po jego śmierci przy robieniu inwentarza, nie rzuciły najmniejszego światła na sposoby, jakie podsunęła mu nieufność, aby wymienić tymczasowy kwit na same tytuły renty. Rejent Cruchot myślał, że Nanon była bez swej wiedzy wiernym narzędziem przeniesienia kapitałów. W owej epoce służąca znikła z domu na pięć dni pod pozorem załatwienia czegoś we Froidfond, jak gdyby stary był zdolny coś tam zostawić w nieporządku!
Co do interesów firmy Wilhelma Grandet, wszystkie przewidywania bednarza ziściły się.
W Banku Francuskim znajdują się, jak wiadomo, najdokładniejsze wskazówki co do wielkich fortun Paryża i prowincji. Nazwiska bankiera des Grassins i Feliksa Grandet z Saumur były tam znane i cieszyły się szacunkiem, jakiego zażywają reputacje finansowe opierające się na ogromnych dobrach ziemskich, wolnych od obciążenia. Przybycie bankiera z Saumur, uprawnionego do honorowej likwidacji firmy paryskiego Grandeta wystarczyło więc, aby oszczędzić cieniom kupca hańby protestów. Zdjęcie pieczęci odbyło się w obecności wierzycieli, a rejent zmarłego przystąpił prawidłowo do inwentarza spadku. Niebawem des Grassins zebrał wierzycieli, którzy jednogłośnie wybrali na likwidatorów bankiera z Saumur oraz Franciszka Kellera, głowę bogatej firmy, jednego z najbardziej zainteresowanych. Powierzyli im wszystkie pełnomocnictwa potrzebne dla ocalenia zarazem honoru rodziny i wierzytelności. Kredyt Grandeta z Saumur, nadzieja jaką wlał w serca wierzycieli za pośrednictwem bankiera des Grassins, ułatwiły transakcje; nie znalazł się między wierzycielami ani jeden oporny. Każdy powiadał sobie: Grandet z Saumur zapłacił!
Pół roku upłynęło, paryżanie wykupili krążące akcepty i schowali je w portfelach. To był pierwszy rezultat, jaki chciał uzyskać bednarz. W dziewięć miesięcy po pierwszym zebraniu dwaj likwidatorzy rozdzielili po czterdzieści siedem od stu każdemu wierzycielowi. Tę sumę uzyskano ze sprzedaży walorów, posiadłości, dóbr oraz wszelkich rzeczy należących do Wilhelma Grandet, czego dokonano z największą skrupulatnością. Operacja ta odbyła się pod znakiem nieskazitelnej rzetelności. Wierzyciele chętnie uznali niezaprzeczony honor Grandetów. Pochwały krążyły przez przyzwoity czas, po którym wierzyciele poprosili o resztę swoich pieniędzy. W tym celu wystosowali zbiorowy list do Grandeta.
— Tum was czekał16! — rzekł eks-bednarz, rzucając list w ogień. — Cierpliwości, chłoptasie.
W odpowiedzi na propozycje zawarte w tym liście Grandet z Saumur żądał złożenia u rejenta wszystkich tytułów wierzytelności ciążących na spadku po bracie, z pokwitowaniem spłat już dokonanych; a to pod pozorem uporządkowania rachunków i ustalenia stanu sukcesji. Depozyt ów spowodował tysięczne trudności. Na ogół wierzyciel jest typem maniaka. Dziś gotów się ugodzić, jutro chce burzyć wszystko, później znów robi się jak baranek. Dziś żona jego jest w dobrym humorze, najmłodsza pociecha ząbkuje szczęśliwie, wszystko idzie w domu dobrze, nie chce więc stracić ani grosza. Jutro deszcz pada, nie może wyjść z domu, jest smutny, godzi się na wszystkie propozycje, które mogą skończyć sprawę; pojutrze trzeba mu rękojmi, z końcem miesiąca chce cię wlec przed sądy, hycel! Wierzyciel podobny jest do tego wróbla, któremu dzieci chcą sypać soli na ogon; ale wierzyciel stosuje znowuż ten obraz do swojej wierzytelności, której nie ma sposobu uchwycić.
Grandet znał te zmiany atmosferyczne wierzycieli, a wierzyciele jego brata potwierdzili wszystkie jego obliczenia. Jedni się pogniewali i odmówili stanowczo deponowania.
— Doskonale — powiadał Grandet, zacierając ręce przy czytaniu listów, jakie przesyłał mu w tej sprawie des Grassins. Kilku innych zgodziło się deponować jedynie pod warunkiem, że stwierdzi się wyraźnie ich prawa, przy czym nie zrzekają się niczego i zastrzegają sobie nawet ogłoszenie bankructwa. Nowa korespondencja, po której Grandet z Saumur zgodził się na wszystkie zastrzeżenia. Dzięki tej koncepcji wierzyciele łagodni przekonali wierzycieli nieustępliwych. Zdeponowanie nie obyło się bez skarg.
— Ten stary — powiadano do pana des Grassins. — Kpi sobie z pana i z nas.
W dwadzieścia trzy miesiące po śmierci Wilhelma Grandet wielu kupców, porwanych wirem interesów paryskich, zapomniało już o wierzytelnościach Grandeta lub, jeżeli myślało o nich, to aby sobie powiedzieć:
— Zaczynam przypuszczać, że owe czterdzieści siedem od stu to jest wszystko, co z tego wycisnę.
Bednarz liczył na działanie czasu, który — mówił — jest wielki poczciwina.
Z końcem trzeciego roku des Grassins pisał do Grandeta, że dając dziesięć od sta od dwóch milionów czterystu tysięcy franków pozostałych z długu Grandeta, uzyskałby u wierzycieli pokwitowanie należności. Grandet odpowiedział, że rejent i agent giełdowy, których okropne bankructwa spowodowały śmierć jego brata żyją, mogą znów stać się wypłacalni i że trzeba ich pociągnąć do odpowiedzialności, aby z nich coś wydobyć dla zmniejszenia cyfry deficytu. Z końcem czwartego roku ustalono formalnie deficyt na milion dwieście tysięcy franków. Nastąpiły pertraktacje, które trwały pół roku między likwidatorami a wierzycielami, między Grandetem a likwidatorami. Napierany, aby się uiścił, Grandet z Saumur odpowiedział likwidatorom około dziewiątego miesiąca tegoż roku, że bratanek jego, który zrobił majątek w Indiach, objawił mu intencję całkowitego spłacenia długów ojca: on zatem nie może brać na siebie spłacenia nieprawidłowego, nie poradziwszy się bratanka; czekał właśnie odpowiedzi. W połowie piątego roku wierzycieli trzymało jeszcze w szachu słowo „całkowicie”, od czasu do czasu rzucane przez wzniosłego bednarza, który śmiał się w kułak i który nigdy nie wymawiał bez uśmiechu i bez klątwy słów: ci paryżanie!
Ale wierzycielom przeznaczony był los niesłychany w dziejach handlu.
W chwili, gdy wypadki tej historii zmuszą ich do zjawienia się na nowo na widowni, znajdowali się wciąż w położeniu, w jakim utrzymywał ich Grandet.
Kiedy renta doszła do stu piętnastu, stary Grandet sprzedał ją, ściągnął z Paryża około dwóch milionów czterystu tysięcy franków w złocie, które połączyły się w jego beczułkach z sześciuset tysiącami franków procentu składanego, jaki dała mu jego renta. Des Grassins siedział wciąż w Paryżu. Oto czemu. Po pierwsze wybrano go posłem; potem zakochał się — on, ojciec rodziny, ale znudzony nudnym życiem prowincji, we Florynie17, jednej z najładniejszych aktorek paryskich. W bankierze odezwał się dawny kwatermistrz. Zbyteczne jest mówić o jego prowadzeniu się; osądzono je w Saumur jako głęboko niemoralne. Żona bankiera była bardzo rada, że mogła choć uzyskać separację majątkową i że miała na tyle głowy, aby poprowadzić bank w Saumur, którego interesy szły dalej pod jej nazwiskiem dla załatania szczerb, jakie zadały majątkowi szaleństwa pana des Grassins. Cruchotyści tak zręcznie pogarszali fałszywą sytuację tej niby wdowy, że bardzo źle wydała córkę i musiała się wyrzec związku z panną Grandet dla syna. Adolf udał się za ojcem do Paryża i zrobił się tam, jak mówiono, bardzo niewyraźną figurą. Cruchotyści triumfowali.
— Pani mąż ma źle w głowie — mówił Grandet, pożyczając pewną kwotę pani des Grassins, oczywiście z dobrą gwarancją. — Żal mi pani bardzo, dobra z pani kobieta.
— Och, panie Grandet — odpowiadała biedna dama. — Któż mógłby przypuszczać, że w dniu, w którym wyjechał od pana, aby się udać do Paryża, biegnie ku swojej zgubie.
— Niebo mi świadkiem, droga pani, że robiłem do ostatniej chwili wszystko, aby go odwieść od tego wyjazdu. Prezydent chciał wszelkimi siłami go zastąpić. Jeżeli mu tak zależało na tym, aby jechać, wiemy obecnie dlaczego.
Tak więc Grandet nie miał żadnego długu wdzięczności wobec pana des Grassins.
W każdym położeniu kobieta ma więcej przyczyn do bólu niż mężczyzna i cierpi bardziej od niego. Mężczyzna ma siłę, wprawia ją w ruch: działa, chodzi, jest zajęty, myśli, ogarnia przyszłość i znajduje w niej pociechy. Tak też czynił Karol. Ale kobieta tkwi w miejscu, twarzą w twarz ze zgryzotą, od której nic jej nie odrywa; schodzi aż
Uwagi (0)