Eugenia Grandet - Honoré de Balzac (czytak biblioteka .TXT) 📖
Tytułowa postać, Eugenia Grandet, to córka majętnego — choć skąpego — i poważanego w mieście bednarza. Uchodzi za świetną kandydatkę na żonę, o jej rękę starają się przedstawiciele dwóch rywalizujących, również możnych, rodów.
Eugenia jednak w swojej niewinności nie jest zainteresowana ich staraniami. Zakochuje się dopiero w Karolu, bratanku Grandeta, oddanym przez ojca chcącego popełnić samobójstwo pod opiekę bednarza. Karol jednak musi wyjechać. Młodzi przysięgają sobie wieczną miłość, a Eugenia oddaje ukochanemu wszystkie swoje oszczędności. Po wyjeździe Karola ojciec chce się dowiedzieć, co córka zrobiła z majątkiem…
Eugenia Grandet należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Eugenia Grandet - Honoré de Balzac (czytak biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Mimo to Karol był dzieckiem Paryża; obyczaje paryskie, sama Anetka, przyzwyczaiły go obliczać wszystko; był już starcem przy młodej twarzy. Otrzymał owo przerażające wychowanie tego świata, gdzie w ciągu jednego wieczoru spełnia się w myśli i w słowach więcej zbrodni niż trybunały karzą ich swymi wyrokami; gdzie dowcipne słówka mordują największe idee, gdzie człowiek uchodzi za silnego jedynie o tyle, o ile patrzy trzeźwo, a patrzeć trzeźwo znaczy nie wierzyć w nic, ani w uczucia, ani w ludzi, ani nawet w wypadki, gdyż robi się tam fałszywe wypadki. Tam, aby widzieć trzeźwo, trzeba ważyć co rano sakiewkę przyjaciela; umieć się — biorąc politycznie — postawić ponad wszystko, co się dzieje; zasadniczo nic nie podziwiać, ani dzieł sztuki, ani szlachetnych postępków i czynić interes osobisty sprężyną wszelkiej rzeczy.
Po tysiącu szaleństw wielka dama, piękna Aneta, zmusiła Karola, aby myślał poważnie; mówiła mu o jego przyszłej pozycji, zanurzając mu we włosy pachnącą dłoń; poprawiając mu pukiel włosów, robiła z nim rachunek życia, feminizowała go i materializowała. Podwójne zepsucie, ale zepsucie wytworne i subtelne, w dobrym smaku.
— Głuptasek z ciebie, Karolu — mówiła. — Ciężko mi będzie nauczyć cię życia. Bardzo źle zachowałeś się wczoraj z panem des Lupeaux. Ja wiem, że to jest człowiek wątpliwej wartości, ale poczekaj, aż straci wpływ, wówczas będziesz mógł nim pogardzać do syta. Czy wiesz, co nam mówiła pani Campan? „Moje dzieci, dopóki człowiek jest ministrem, uwielbiajcie go; gdy upadnie, pomóżcie go wlec na śmietnik. Póki jest potężny, jest bogiem; gdy upadnie, jest poniżej Marata w rynsztoku, bo żyje, a Marat umarł. Życie jest szeregiem kombinacji; trzeba je badać, śledzić, aby zachować zawsze korzystną pozycję”.
Karol był człowiekiem zanadto modnym, zanadto psutym przez rodziców, zbyt pieszczonym przez świat, aby mieć wzniosłe uczucia. Ziarno złota, jakie włożyła mu w serce matka, rozpłaszczyło się w fabryce paryskiej; używał go powierzchownie i musiał je zużyć przez tarcie. Ale Karol miał dopiero dwadzieścia jeden lat. W tym wieku świeżość wydaje się nieodłączna od czystości duszy. Głos, spojrzenie, lica zdają się w harmonii z uczuciami. Toteż najtwardszy sędzia, najsceptyczniejszy adwokat, najbardziej nieużyty lichwiarz wahają się uwierzyć starości serca, plugawym rachubom, kiedy oczy są jeszcze wilgotne i czyste, kiedy nie ma zmarszczek na czole.
Karol nie miał nigdy okazji zastosowania etyki paryskiej i aż do tego dnia był uroczy swym niedoświadczeniem. Ale bez jego wiedzy, egoizm rozsiadł się w jego sercu. Ziarna ekonomii politycznej na użytek paryżan, utajone w jego sercu, niebawem miały w nim zakwitnąć, gdy tylko z bezczynnego widza miał się stać aktorem w dramacie rzeczywistego życia.
Prawie wszystkie młode dziewczyny poddają się słodkim wróżbom tych objawów; ale gdyby nawet Eugenia była przezorna i bystra, tak jak bywają niektóre dziewczęta na prowincji, czy mogłaby się mieć na baczności przed swoim kuzynem, kiedy u niego zachowanie, słowa i czyny były jeszcze w zgodzie z natchnieniem serca? Przypadek — nieszczęsny dla niej — pozwolił jej przejąć ostatnie wylewy szczerej tkliwości mieszkającej w tym młodym sercu i usłyszeć, aby tak rzec, ostatni jęk sumienia. Odłożyła tedy ten list, dla niej pełen miłości, i zaczęła się z lubością przyglądać śpiącemu. Świeże złudzenia życia igrały dla niej jeszcze na tej twarzy; przysięgła sobie, że go będzie kochać wiecznie. Następnie rzuciła oczami na inny list, nie przywiązując wielkiej wagi do tej niedyskrecji: jeśli zaczęła go czytać, to aby zyskać nowy dowód szlachetnych przymiotów, których — podobna do wszystkich kobiet — użyczała swemu wybrańcowi.
„Mój drogi Alfonsie, w chwili, gdy będziesz czytał ten list, ja nie będę miał już przyjaciół; ale wyznaję ci, że wątpiąc o ludziach światowych, nawykłych szafować tym słowem, nie zwątpiłem o tobie. Proszę cię zatem o uporządkowanie moich interesów i liczę na ciebie, że mi pomożesz wycisnąć jak najwięcej grosza ze wszystkiego, co posiadam. Musisz już znać moje położenie. Nie mam już nic i chcę jechać do Indii. Napisałem do wszystkich osób, którym — o ile mi wiadomo — jestem coś winien: znajdziesz tu dołączoną listę tak dokładną, jak tylko mogłem ułożyć ją z pamięci. Moja biblioteka, moje meble, powozy, konie, etc. wystarczą, jak sądzę, na zapłacenie moich długów. Pragnę zachować dla siebie jedynie fatałaszki bez wartości, które może mi się przydadzą jako podkład mego ładunku. Mój drogi Alfonsie, poślę ci stąd — celem tej sprzedaży — legalne pełnomocnictwo na wypadek jakichś trudności. Prześlesz mi tutaj całą moją broń. Potem zachowasz dla siebie Britona. Nikt nie zapłaciłby wedle wartości tego cudownego zwierzęcia, wolę ci go ofiarować, niby ów tradycyjny pierścień, jaki umierający zapisuje wykonawcy swego testamentu. Zrobiono dla mnie bardzo wygodny koczyk podróżny u Farry-Breilman i S-ka; ale nie dostarczono mi go; uzyskaj u nich, aby go zatrzymali bez odszkodowania; a gdyby się nie chcieli zgodzić, unikaj wszystkiego, co mogłoby — w położeniu, w jakim się znajduję — narazić moją rzetelność. Winien jestem wyspiarzowi sześć ludwików, przegrałem je u niego, nie omieszkaj mu...”
— Drogi Karol — rzekła Eugenia, odkładając list i pomykając drobnymi kroczkami do swego pokoju z zapaloną świecą.
Nie bez uczucia żywej przyjemności otworzyła szufladę starej dębowej komody — jedno z najpiękniejszych dzieł epoki zwanej Odrodzeniem — na której widniała jeszcze na wpół zatarta słynna salamandra królewska. Wyjęła dużą sakiewkę z czerwonego aksamitu ze złotymi gałkami, dobrze zniszczoną, pochodzącą ze spadku po babce. Następnie zważyła z dumą na ręce tę sakiewkę i z lubością sprawdziła zapomnianą cyfrę skarbczyka. Oddzieliła najpierw dwadzieścia portugałów, jeszcze nowych, wybitych za panowania Jana V w r. 1725, wartych obecnie po kursie pięć lizboninów, czyli każdy sto sześćdziesiąt osiem franków osiemdziesiąt cztery centymy, jak jej powiedział ojciec, ale których wartość konwencjonalna wynosiła sto osiemdziesiąt cztery franki, zważywszy rzadkość i piękność tych sztuk, błyszczących jak słońce.
Item15 pięć dukatów genueńskich, też rzadka moneta, warta osiemdziesiąt siedem franków po kursie, ale sto franków dla amatorów złota. Miała je od starego pana La Bertellière.
Item trzy złote kwadruple hiszpańskie Filipa V, bite w roku 1729, podarek pani Gentilet, która, ofiarowując je Eugenii, powtarzała zawsze to samo zdanie: „Ten drogi kanareczek, ten mały żółtodzióbek, wart jest dziewięćdziesiąt osiem franków. Chowaj go dobrze, moje kochanie, to będzie ozdoba twego skarbczyku”.
Item — co ojciec jej cenił najwięcej — (złoto w tych sztukach było przeszło dwudziestotrzykaratowe) sto dukatów holenderskich z roku 1756, wartych prawie po trzynaście franków.
Item — wielka osobliwość! — rodzaj medali, szacownych dla skąpców; trzy rupie ze znakiem Wagi i pięć rupii ze znakiem Najświętszej Panny, wszystkie z czystego dwudziestoczterokaratowego złota, wspaniała moneta wielkiego Mogoła, sztuka w sztukę wartości po trzydzieści siedem franków czterdzieści centymów na wagę, ale przynajmniej po pięćdziesiąt franków dla znawców, którzy lubią się pieścić złotem.
Item napoleon czterdziestofrankowy, otrzymany przedwczoraj i włożony niedbale do czerwonej sakiewki.
Skarb ten zawierał monety nowe, dziewicze, prawdziwe dzieła sztuki, o które stary Grandet pytał się czasem i które lubił oglądać, aby tłumaczyć córce ich swoiste zalety, jak np. piękność obrączki, czystość liter, których kanty jeszcze się nie starły. Ale ona nie myślała ani o tej rzadkości, ani o manii ojca, ani o niebezpieczeństwie, jakie groziło jej za pozbycie się skarbu tak drogiego jej ojcu; nie, myślała tylko o swoim kuzynie i zrozumiała w końcu, poza drobną omyłką rachunku, że ma około pięciu tysięcy ośmiuset franków w realnych walorach, które sprzedać można by blisko za sześć tysięcy. Na widok tych bogactw zaczęła klaskać w ręce jak dziecko, które musi wyładować nadmiar swej radości w naiwnych gestach.
Tak więc ojciec i córka obliczyli oboje swoje skarby: on, aby sprzedać swoje złoto; Eugenia, aby rzucić swoje w ocean miłości.
Włożyła szacowne sztuki w starą sakiewkę, wzięła ją i poszła bez wahania na górę. Tajemna niedola kuzyna kazała jej zapomnieć o nocy, o konwenansach; zresztą czuła się silna swoim sumieniem, swoim oddaniem, swoim szczęściem. W chwili, gdy się ukazała w progu, Karol obudził się; ujrzał kuzynkę i osłupiał: Eugenia podeszła doń, postawiła lichtarz na stole i rzekła wzruszonym głosem:
— Kuzynie, proszę cię o przebaczenie wielkiego błędu, jakiego dopuściłam się wobec ciebie, ale Bóg mi przebaczy ten grzech, jeśli ty zechcesz go zapomnieć.
— Co się stało? — rzekł Karol, przecierając sobie oczy.
— Przeczytałam te dwa listy.
Karol zaczerwienił się.
— Jak się to stało? — podjęła. — Czemu tu weszłam? Doprawdy, teraz już sama nie wiem. Ale mam pokusę nie żałować zbytnio, że przeczytałam te dwa listy, skoro mi objawiły twoje serce, twoją duszę i...
— I co? — spytał Karol.
— I twoje zamiary, konieczność, w jakiej musisz starać się o sumę...
— Droga kuzynko...
— Cyt, cyt, kuzynie, nie tak głośno, nie budźmy nikogo. Oto — rzekła, otwierając sakiewkę — oszczędności biednej dziewczyny, której nie trzeba niczego. Karolu, przyjmij je. Dziś rano nie wiedziałam, co to są pieniądze; ty mnie tego nauczyłeś; to tylko środek, nic więcej. Kuzyn to prawie brat; możesz pożyczyć od swojej siostry.
Eugenia, w równej mierze kobieta jak dziecko, nie przewidziała odmowy, a Karol milczał.
— Jak to, więc odmawiasz? — spytała Eugenia. W głębokiej ciszy słychać niemal było bicie jej serca.
Wahanie Karola upokorzyło ją; ale potrzeba, w jakiej się znajdował, uprzytomniła się jej tym żywiej; przyklękła.
— Nie wstanę dopóki nie weźmiesz tego złota! — rzekła. — Kuzynie, błagam cię, odpowiedz... Niech wiem, czy mnie cenisz, czy jesteś wspaniałomyślny, czy...
Słysząc krzyk tak szlachetnej rozpaczy, Karol uronił łzę na rękę kuzynki, którą przytrzymał, aby jej nie dać uklęknąć. Czując tę gorącą łzę, Eugenia porwała sakiewkę i wysypała ją na stół.
— Więc tak, prawda? — rzekła, płacząc z radości. — Nie bój się nic, Karolu, będziesz bogaty. To złoto przyniesie ci szczęście, kiedyś mi je oddasz; zresztą, zrobimy spółkę, zgodzę się na wszystkie warunki, jakie mi nałożysz. Ale nie powinieneś przykładać takiej wagi do tego daru.
Karol mógł wreszcie wyrazić swoje uczucia.
— Tak, Eugenio, byłbym bardzo małoduszny, gdybym nie przyjął. Ale nic darmo, ufność za ufność.
— Czego żądasz? — spytała przestraszona.
— Słuchaj, droga kuzynko, mam tutaj...
Przerwał, aby pokazać na komodzie kwadratową szkatułkę w skórzanym futerale.
— Tam, widzisz, mam rzecz, która mi jest równie cenna jak życie. Ta szkatułka to dar mojej matki. Od dziś rana myślałem, że gdyby ona mogła wstać z grobu, sprzedałaby sama złoto, które czułość jej strwoniła na ten neseser; ale gdybym ja to zrobił, miałbym uczucie świętokradztwa.
Przy tych słowach Eugenia ścisnęła konwulsyjnie rękę kuzyna.
— Nie — ciągnął po lekkiej pauzie, podczas której patrzyli na siebie wilgotnymi oczami. — Nie chcę jej ani niszczyć, ani narażać jej w moich podróżach. Droga Eugenio, ty przyjmiesz ją w depozyt. Nigdy przyjaciel nie powierzył czegoś równie świętego przyjacielowi. Osądź sama.
Wziął szkatułkę, wyjął ją z futerału i ze smutkiem pokazał oczarowanej kuzynce neseser, którego robota dawała złotu cenę o wiele wyższą niż jego waga.
— To, co podziwiasz, to nic — rzekł, naciskając sprężynę, która odsłoniła drugie dno. — Oto, co dla mnie warte jest tyle, co cała ziemia.
Wydobył dwa portrety, dwa arcydzieła pani Mirbel, bogato oprawiane w perły.
— Och, piękna osoba, czy to nie ta pani, do której pis...
— Nie — rzekł z uśmiechem. — Ta pani to moja matka, a to mój ojciec; twój stryj i twoja stryjenka. Eugenio, powinienem cię błagać na kolanach o przechowanie tego skarbu. Gdybym zginął i stracił twój mająteczek, to złoto wynagrodzi ci stratę, a tobie jednej mogę zostawić te dwa portrety, ty jesteś godna przechować to; ale zniszcz je, aby po tobie nie dostały się w inne ręce...
Eugenia milczała.
— Więc tak, zgadzasz się, prawda? — dodał przymilnie.
Słysząc te same słowa, które ona powiedziała kuzynowi, rzuciła mu pierwsze spojrzenie kochającej kobiety, jedno z owych spojrzeń, w których jest prawie tyleż zalotności, co głębi. On ujął jej rękę i ucałował ją.
— Aniele czystości, to nasza tajemnica, nieprawdaż?... Pieniądz nie będzie nigdy dla nas niczym. Uczucie, które robi z niego coś, będzie odtąd wszystkim.
— Podobny jesteś do matki. Czy miała głos taki słodki jak ty?
— Och, o wiele słodszy...
— Tak, dla ciebie — rzekła, spuszczając oczy. — No, Karolu, połóż się, ja tak chcę, jesteś zmęczony. Do jutra.
Wysunęła łagodnie rękę z rąk kuzyna, który ją odprowadził, świecąc jej. Kiedy znaleźli się na progu, rzekł:
— Ach! Czemuż jestem zrujnowany!
— Och, mój ojciec jest bogaty, zdaje mi się — odparła.
— Biedne dziecko — rzekł Karol, cofając się do pokoju i opierając się o ścianę. — Nie dałby mojemu ojcu umrzeć, nie trzymałby cię w takiej nędzy, żyłby inaczej.
— Ale ojciec ma Froidfond.
— Co warte jest Froidfond?
— Nie wiem, ale ma Noyers.
— Jakiś lichy folwarczek.
— Ma winnice i łąki...
— Nędza! — rzekł Karol wzgardliwie. — Gdyby ojciec twój miał bodaj
Uwagi (0)