Darmowe ebooki » Powieść » Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 46
Idź do strony:
stać się wielkim.

A może właśnie ciotka Chana w owe ciemne noce na opustoszałej wśród pola szosie wymodliła pomoc dla męża? Mordechaj-Mendel miał teraz na oku majątek ziemski. Było to całkiem nowe szaleństwo. Żyd, który przez całe życie mieszkał w drewnianej chacie, odżywiał się kaszą i razowym chlebem, który od dnia ślubu nie sprawił sobie nowego ubrania, nagle zaczął marzyć o majątku ziemskim. Jest to normalne?

Mimo wszystko majątek Weisówka spodobał mu się.

Pewnego letniego poranka ciotka Chana siedziała jak zwykle na łóżku mamy. Niebieskie pasmo światła padało na jej żółtą, kudłatą perukę. Szepcząc, zdradziła mamie w tajemnicy, że Fleischer, Niemiec Fleischer, ma zamiar odkupić Weisówkę i na wspólnika chce wziąć Mordechaja-Mendla.

— Owszem, wiesz przecież dobrze — dodała ciotka Chana — że Mordechaj-Mendel nie posiada własnej gotówki, ale gdzie to jest napisane, że do kupienia majątku trzeba mieć pieniądze?

A zresztą pieniądze wykłada Niemiec Fleischer. Mordechaj-Mendel wkłada w interes tylko rozum.

Ciotka Chana powiedziała to mamie głosem cichszym od szmeru latającej muchy. Mimo to głuchawy tato, który stał przy oknie w tałesie i tefilin, odwrócił głowę i spojrzał na siostrę z takim pogardliwym uśmiechem, że przez policzki cioci Chany przebiegły czerwone pasma krwi.

Mama leżała w łóżku. W ostatnim czasie wyładniała. Kiedy wkładała biały żabot z białymi szpicami przy rękawach i podnosząc głowę zmierzyła obcego człowieka urokliwym wzrokiem, można było jej samej powierzyć majątek.

Dlatego też z zainteresowaniem wysłuchała szeptu cioci Chany. Zauważyła też, jak ta się zaczerwieniła, kiedy tato pogardliwym wzrokiem zmierzył Chanę. Ściągnęła brwi i z jeszcze większą pogardą zawołała:

— Nie słuchaj go, Chano! Poza głupim uśmiechem na nic więcej go nie stać. On myśli, że na świecie nie ma niczego lepszego od handlu sianem. A ja ci powiadam, że przy bożej pomocy wkrótce staniesz się dziedziczką.

— Z twoich ust do uszu Pana Boga, oby tak się stało — powiedziała Chana, wzdychając.

Tymczasem dni i tygodnie nie stały w miejscu. Oto wyklarował się interes i oto nici z niego. Dziedziczka, która zamierzała sprzedać majątek, wyznaczyła wyższą cenę. I Fleischer rezygnuje. Mordechaj-Mendel zaś na nowo chce się zabezpieczyć. I znowu bieganina. I znowu nie jada. Dni i tygodnie spędza na sprawdzaniu hipotek. Z tym można jeszcze wytrzymać, ale kto może go zapewnić, że ten interes nie zakończy się tak, jak z hutą i gorzelnią?

— Nie trać wiary — pocieszała ją mama — Z tego interesu mąż twój nie wyjdzie z pustymi rękami.

Mordechaja-Mendla prawie że nie widywano. Nie nocował w domu. Biegał po drogach, jeździł koleją, wydeptywał przedpokoje dziedziców. Nie miał nawet czasu, żeby na cześć soboty pójść do łaźni.

Ale jednego razu wpadł do nas do domu z rozwichrzoną od wiatru brodą.

Mama szybko przygotowała śniadanie. Położyła na stole świeży bochenek chleba, świeże masło i ser i podała dzbanek z kawą.

Kiedy Mordechaj-Mendel zajadał się śniadaniem, mama oparła łokcie na stole i z ciekawością wpatrywała się w jego śniadą, pooraną twarz.

— I co u ciebie słychać, Mordechaju-Mendlu?

— Jakoś leci! Trzeba tylko trochę miłosierdzia.

— Zachowaj tylko spokój. Nie gorączkuj się.

— Tu nie chodzi o gorączkowanie się. Tym razem chodzi o zupełnie inne nieszczęście. Ten Niemiec, Fleischer, to złodziej nad złodziejami! Mówią, że Żydzi są oszustami, a ja ci powiadam, że ten Niemiaszka bije na głowę wszystkich żydowskich oszustów. Sama przecież wiesz, że ja groszem nie śmierdzę. Ja mam tylko pomysły. A ten złodziejski Fleischer chce mnie tak urządzić, żebym już nigdy nie zmartwychwstał. On dla przykładu chce, żebym był u niego ekonomem, takim sługasem, a on będzie dziedzicem! On, na przykład, chce...

I wuj Mordechaj-Mendel zostawia niedopity dzbanek kawy i rozgrzawszy się zaczyna mamie dokładnie, ze szczegółami opowiadać, jak Niemiec Fleischer chce go oszukać, wyprowadzić w pole i wykończyć na amen.

Mama patrzy mu wprost w błyszczące się oczy, zagapiona, z bezradnym uśmiechem na pięknych ustach. Czy rozumie wszystko, co Mordechaj-Mendel do niej mówi? Może tak. Mnie się jednak zdaje, że patrząc na niego, widzi tylko jego rozkołysaną głowę, szerokie koła, które nakreśla, wymachując rękami w powietrzu, rozżarzone źrenice jego oczu i przede wszystkim pola, magnacki majątek, tak plastycznie przedstawiony.

I stało się tak, że pewnego pięknego dnia całe miasto zawrzało od jednej nowiny: Mordechaj-Mendel kupił Weisówkę!

— Mordechaj-Mendel? — ludzie kręcili nosem — A kto to taki, ten Mordechaj-Mendel?

— Co znaczy kto? Szwagier Lejzora.

— Lejzor „Sianiarz”!

— To jego szwagier kupił Weisówkę?

— Jego szwagier.

— Szlag by trafił wszystkich moich wrogów! Przecież to biedak, istny nędzarz!

— A jednak!

Zapytano o to sąsiada. Sąsiad zapytał drugiego sąsiada. Zakotłowało się. Szły gadki. Od domu do domu. Między mężem a żoną. Między gojem i Żydem.

Matka przybiegła od ciotki Miriam zasapana. Już na progu zawołała:

— Lejzorze, słyszałeś?

Ale ojca jeszcze w domu nie było. Akurat dzisiaj spóźnił się. Pobiegła więc do sąsiadów. Szukała człowieka, który by potwierdził tę wiadomość. Okazało się, że wszyscy słyszeli, ale nikt przy kupnie nie był obecny.

Mama chciała wybiec na szosę, wpaść do chaty z glinianą podłogą, gdzie mieszka Mordechaj-Mendel. Już była gotowa to uczynić, ale w ostatniej chwili powstrzymała się:

— Nie! — nie ona do Mordechaja-Mendela, ale on do niej powinien był przyjść i jej pierwszej przynieść nowinę.

Później zjawił się tato. On również wszedł do domu nie tak jak zwykle. Broda obsypana kurzem od siana. Czapka zsunięta na bok. Twarz z wyrazem zmieszania. Jakby Weisówkę kupił nie Mordechaj-Mendel, tylko on sam.

— Słyszałeś, Lejzorze?

— Czy to prawda?

— Co znaczy, czy to prawda? Całe miasto mówi o tym!

Tak, słyszał. Był w bóżnicy na wieczornej modlitwie. Ale nie było mowy o modleniu się. Jeden był temat. Gwarno było jak w ulu. Przybiegali do niego Żydzi z gratulacjami. Mazl tow!46 Kto by się spodziewał?!

— A czy ja nie mówiłam, Lejzorze? — mama z triumfem w oczach zadaje to pytanie.

— Mówiłaś, mówiłaś. Niełatwo być mądrym...

— Ale Mordechaj-Mendel ma głowę, co?

— Tak, ma głowę, czy nie ma głowy, nie jest to ważne. Żeby kupić majątek trzeba mieć pieniądze...

— Nie martw się. Pieniądze też miał. A ty? Siano dzisiaj i siano jutro!

— A czego byś chciała? Może również majątku?

— A co, nie pasuje mi?

— Jeśli o to chodzi, to można kupić jakiś mająteczek...

— Jeszcze się mądrzy! Mało mu zmartwień?

Srodze zagniewana weszła do kuchni. Ojciec patrzył za nią pytającymi oczami.

Przez cały wieczór mama nie odzywała się. Z wyrazem troski na pomarszczonej twarzy podała kolację do stołu.

Kilka much usiadło na suficie. Zegar sucho tykał: „siam dzisiaj, siam jutro”... Ciężarki zegara dotykały już komody. Ojciec zaczął je naciągać. Chrzęst i stęk rozległy się w werku zegara. W sercu matki zapewne też coś stęknęło.

Po kolacji mama usiadła przy oknie i wpatrywała się w ciemność nocy. Z kamieniczki z naprzeciwka dochodził do nas powiew ciepła. Na górze, na ganku, ktoś chodził. Zegar tępo wybijał godzinę za godziną. Mama wciąż siedziała przy oknie.

Przysiągłbym, że w wyobraźni widzi teraz mosiężne klamki, jakie miała w domu swojego pierwszego męża, lekarza. Zapewne porównuje swoje dawne życie z dzisiejszym. A może zazdrości cioci Chanie jej nabytego majątku, który rozciąga się wśród pól zasianych zbożem, wśród lipowych drzew, nad którymi rozciąga się piękne niebo.

Matka, mama moja do samej śmierci nie zapomniała swoich mosiężnych klamek.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział XIII

Pogłoski o nabyciu przez Mordechaja-Mendela Weisówki okazały się prawdziwe. Ten biedak i nędzarz został właścicielem majątku. I to bez wspólnika, bez udziału w tym Niemca Fleischera.

— Jak to się mogło stać? — Żydzi w żaden sposób nie mogli tego zrozumieć. — Chyba okradł kościół albo co innego?

— Może i okradł.

— A co z Fleischerem? Czy Mordechaj po prostu go wypchnął?

— Chyba tak.

— Jak to? Niemiec dał się wypchnąć?

— Wychodzi, że tak.

Słowem, trudna zagadka do rozwiązania. W mieście wrzało i kipiało. Nie tylko obcy ludzie nie mogli zrozumieć, jak Mordechajowi udało się kupić majątek, ale również członkowie rodziny zachodzili w głowę, żeby pojąć, jak do tego doszło. Toteż nic dziwnego, że w zwykłe dni pracy wielu Żydów pobiegło do pobliskiego majątku, by na własne oczy zobaczyć, czy Weisówka naprawdę istnieje, czy też jest wytworem imaginacji.

Na złość wrogom, nie był to wytwór wyobraźni. Cała Weisówka wraz z lasem, łąkami, krowami i kurami należała teraz do Mordechaja-Mendla.

Z naszego domu nikt się na razie nie śpieszył obejrzeć majątku. Mama czuła się obrażona, gdyż Mordechaj-Mendel nie uznał za właściwe zawiadomić jej o swoim nabytku. Ojciec nadal nie chciał uwierzyć w całą tę historię. Wprawdzie składano mu gratulacje i klepano po plecach, zwracając się do niego per „szwagier dziedzica”, ale do obejrzenia majątku się nie kwapił. Bo po co? Widział w życiu niejeden majątek. Weisówkę też nieraz widział.

I tak oddalał wizytę w majątku od jednej do drugiej soboty, od jednego do drugiego poniedziałku. Do pokoju wszedł wysoki goj z batem w ręku i zapytał, czy pan kupiec jest w domu.

— O co chodzi? Do czego ci ojczulku potrzebny pan kupiec?

— Bo pan dziedzic z Weisówki zaprasza pana kupca wraz z żoną i dzieckiem do siebie do majątku.

— Pan dziedzic? Jaki pan dziedzic?

— Ten nowy. Ten... jak on się nazywa?

— Nie wiesz, jak się nazywa nowy dziedzic?

— Wiem — chłop machnął ręką — ano, zaraz... jak on się tam nazywa? Jakby Mendel czy coś w tym rodzaju...

— To on kupił Weisówkę? — ojciec trochę kpił z goja.

— On.

— Ładny mi dziedzic. Słuchaj ojczulku, czy ty się czasem nie mylisz?

— Nie, nie mylę się.

— Jakoś nie znasz swego dziedzica.

— Ech... Pan kupiec sobie kpi. Kto by nie znał dziedzica? To przecież Mendel, czarny Mendel!

— Ach! To ten! Toteż mów tak od razu!

Nigdy dotychczas nie widziałem, żeby ojciec tak kpił i drwił. Z kogo właściwie kpił? Z chłopa? Z Mordechaja-Mendla? Do czego zmierzał, udając głupka?

— Z kogo kpisz? — wmieszała się matka. — Szwagier ci nie odpowiada?

— Skąd wiesz, że mi nie odpowiada?

— Jeśli nie, to nie idź do niego. Nikt cię nie prosi!

Mama ze złości zaczerwieniła się. Rozdygotanymi rękami nie potrafiła postawić garnka na właściwym miejscu. Kpiny ojca mocno ją widać zabolały.

Ja również poczułem żal do ojca. Dlaczego zazdrości Mordechajowi-Mendlowi majątku? Nie spodziewałem się tego po moim ojcu! Ale do nowego dziedzica w końcu pojechał. Wszyscyśmy do niego pojechali. Nawet Ita.

Weisówka rozciągała się wzdłuż tej samej szosy, przy której stał drewniany domek Mordechaja-Mendla. Dopiero teraz mogliśmy dobrze przyjrzeć się temu domkowi.

Ciemny był, pokrzywiony i pochylony. Wokół okna zwisała jeszcze żółta, pęknięta glina, którą zabezpieczano je na czas zimy. Dwoje dzieci w przykrótkich koszulkach z odsłoniętymi brzuszkami siedziało na progu i wydrapywało z dna pustych niemal miseczek resztki kaszy perłowej. Obce, jasnowłose, gojskie dzieci.

Jeszcze niedawno na tym progu siedziały dzieci Mordechaja-Mendla. Tak samo starały się wydrapać z prawie pustych miseczek resztki kaszy. Dzisiaj te dzieci posiadały swój własny majątek. Jak też Bóg kieruje światem! Z dala od tego domku, kawałek drogi za rosyjskim cmentarzem rozciągał się ów majątek.

My, najbliższa rodzina, idziemy po raz pierwszy do wuja w gości. Jest sobota. Nieliczne chłopskie wozy widać na szosie. Jedne jadą do miasta, drugie z niego wracają. Chłopi patrzą na nas odświętnie wypoczętych i wykąpanych. Niektórzy chłopi znają ojca. Łapią się za daszki i pozdrawiają:

— Niech będzie pochwalony...

— Na wieki wieków!

Słońce stoi w środku pola, które jest czyste i puste. Za topolą, w cieniu siedzi pochylony człowiek, który przewija onuce. Drugi śpi na trawie ze słońcem na tyłku. Chłopka z dwoma pustymi koszami klęczy przed figurką Matki Boskiej, która wisi na topoli. Figura jest czarna, bez twarzy. I oto wyłania się szary, wilgotny płot rosyjskiego cmentarza. Jest tu chłodno i obco. Krzyże straszą.

— O! Tam — wyciąga ojciec rękę na pola — jest Weisówka.

Z daleka czerni się coś dużego, to las albo park. Z czerni od czasu do czasu prześwituje biała plama.

— Tu jest dziedziniec — powiada ojciec — a tamto białe to pałac.

Słowo „pałac” wywołało u mnie mocniejsze bicie serca. Nigdym jeszcze nie widział pałacu. Z bajek wiedziałem, że w pałacach mieszkali cesarze lub królowie, czy też inni wielcy dygnitarze. Z myślą, że w pałacu mieszka mój wuj Mordechaj-Mendel w rozchełstanym chałacie, nie mogłem się oswoić. Po prostu nie mieściło mi się to w głowie.

Matka widocznie też nie może w to uwierzyć. Teraz w ostatniej chwili przestała w to wierzyć.

— Czy w tym pałacu — pyta — rzeczywiście mieszka Mordechaj-Mendel?

— Chyba tak. Skoro jest dziedzicem, to wypada mu mieszkać w pałacu — powiada ojciec z uśmieszkiem na wargach.

Może się tato kpiąco uśmiechać ile dusza zapragnie, ale fakt pozostaje faktem. Jest majątek, jest pałac i myśmy do niego przyszli.

Czy tak wygląda pałac? W bajkach pałac jest zawsze ze złota i kryształu. Dla wuja taki pałac jest też dobry. Widzę przed sobą szeroki, murowany, biały dom, z długimi lustrzanymi oknami. Dach pokryty jest czerwonymi wypalonymi gontami.

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 46
Idź do strony:

Darmowe książki «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz