Darmowe ebooki » Powieść » Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 46
Idź do strony:
class="paragraph">Wokół białego pałacu ciągną się w równym rzędzie niczym ustawieni w szeregu żołnierze, wysokie, strzeliste w niebo, równo przycięte lipy. Tak chyba wyglądały opisane w Biblii jodły.

Ale to nic, najważniejsza jest droga prowadząca do białego domu. Jest szeroka, równo wytyczona, wysypana żwirem. Skrzypi pod nogami jak zamarznięty, utwardzony śnieg. Ojciec stąpa po żwirze pewnym krokiem człowieka, który nieraz już po takiej drodze chodził. Mama natomiast idzie sztywnym krokiem. Głowę uniosła nieco do góry. Trudno powiedzieć, czy świadczy to o jej poczuciu dumy czy zdumienia. A może tylko o braku nawyku chodzenia po drogach zastrzeżonych dla dziedzica. Ita idzie powoli poboczem... Robi dwa kroki naprzód jeden do tyłu.

Widocznie mieszkańcy pałacu już nas zauważyli, gdyż nagle otworzyły się szerokie szklane drzwi. Otworzyły się szeroko, gościnnie, po pańsku. Na długich kamiennych schodach stoi we własnej osobie Mordechaj-Mendel, z otwartymi do powitania rękami. Ma na sobie rozpięty szlafrok zdobiony w kwiatki. Jest jakoś wyższy i szerszy. Rozwichrzona broda mieni się czernią. Nie mówi już tym swoim głosem, który przywodził na pamięć chłodne mieszkanie z wilgotnymi ścianami. Głos jego brzmi teraz mocno.

— Dobrej soboty! Szolem alejchem! Witajcie moi drodzy goście.

Wypycha do przodu okrągły brzuszek, na modłę wuja Ben-Cijona. Kiedy to wuj Mordechaj zdążył się nauczyć chodzić po pańsku? I zrozum tu, jak to się stało, że nawet ciocia Chana, która przez całe życie nerwowo deptała po izbie w chuście na głowie, schodzi teraz z kamiennych schodów odmierzonym spokojnym krokiem, lekko kołysząc się na wzór ciotki Noemi.

Na głowie ma ciotka Chana czarną, błyszczącą perukę z lokiem na przodzie. Jedwabna suknia z bufami szeleści jak żwirowa droga prowadząca do pałacu, jakby przez to suknia chciała powiedzieć:

— Zróbcie dzieci szpaler. Ja, Chana, właścicielka majątku, idę!

Zdaje mi się, że twarz mamy trochę się ściągnęła. Mnie taka twarz mamy nie podoba się. Wiem, że weszła tu dumnymi krokami. Liczyła się z tym, że ją powitają z orkiestrą, że się nią będą cieszyć. A tu ciotka Chana zachowuje się po pańsku. Ma na sobie jedwabną czarną suknię ze złotą broszą na szyi. Skąd to wszystko wzięła? Skąd wie, jak to nosić? Po czystej twarzy mamy przebiegła krzywa zmarszczka. Nikt tego nie zauważa. Ale ja mam oczy otwarte. Nikt tak jak ja nie zna się na zmarszczkach mamy. Ale to wszystko jest mylące i pozorne. Ciocia Chana pozostała tą samą ciocią, dobrą kobietą, tą, która zwykła była do nas wpadać z samego rana na rozmowę. Jej chód wcale nie jest pański i wcale nie przypomina chodu ciotki Noemi. Pierwsze wrażenie okazało się fałszywe. Wręcz przeciwnie, jak tylko zeszła ze schodów, kroki jej wróciły do dawnego taktu. Stały się znowu nerwowe i powszednie. Z rozjaśnioną twarzą podbiegła do mamy i objęła ją ramieniem. Okryła pocałunkami. Nie posiadając się z radości, zawołała:

— Kochana Frumet, żebyś mi zdrowa była! I co ty na to wszystko? Co powiesz o Mordechaju-Mendlu?

— Przecież zawsze ci mówiłam — powiada mama i ze wzruszenia ściera łzę z oka.

— Żebyś mi długo żyła szwagierko moja! Wdzięczna jestem: przedtem Bogu, a potem tobie.

— Obyś Chano dożyła długich lat w szczęściu, czci i dostatku.

— Amen, kochany Boże w niebie! I niech Bóg również ciebie obdarzy bogactwem i niech spełni wszystkie twoje marzenia. Ty jedna mi mówiłaś, że Mordechaj-Mendel wysoko zajdzie kiedyś w Polsce.

I mówiąc to, ciocia Chana roniła łzy ze szczęścia.

— Znam go lepiej od ciebie, Chano, chociaż to twój mąż.

Wuj Mordechaj chodzi z ojcem. Objął go ramieniem. Szwagrowie widać przeprosili się. Z geszeftów Mordechaja nie bije już brzydki zapach. Przeciwnie, ładnie teraz pachną. Pachną jak siano mego ojca. Usłyszawszy swoje imię wymienione przez mamę i ciotkę Chanę, wuj Mordechaj zostawia ojca i podbiega do nich.

— Pocałujmy się, kochana Frumet — i objąwszy ją ramieniem, dodaje — obyś mi zdrowa była, ty moja szwagierko!

Twarz mamy pokrywa się licznymi wdzięcznymi dołeczkami. Mordechaj-Mendel błyska uśmiechem i bielą zębów. I mimo obecności ojca, nie bacząc na to, że wszyscy mamy oczy i widzimy, łapie mamę pod rękę i rusza z nią, jakby miał zamiar zatańczyć. Mama śmieje się głośno. Ciocia Chana uśmiecha się półgębkiem. Pobożnie, wstydliwie. Białe zęby ojca ostro odcinają się na tle czarnych wąsów. Patrząc teraz na miękki, lekki chód mamy kroczącej obok Mordechaja-Mendla, na jej dumnie na słońce wystawioną twarz widać, że rzeczywiście miała kiedyś mosiężne klamki u drzwi.

Ojciec ze swoją siostrą Chaną kroczą z tyłu za nimi. Ja z Itą na samym końcu w otoczeniu naszych krewniaków, dzieci gospodarzy. Idzie Boruch — najstarszy syn Mordechaja-Mendla. Silny brunet jak jego ojciec. Oczy czarne, brwi ostro zarysowane.

Idą młodsze dziewczynki i mali chłopcy ubrani w długie barchanowe marynarki. Wszystkie dzieci mają czarne, rozwichrzone czupryny.

Jest w tym towarzystwie również Rejzel — najmłodsza córka Mordechaja-Mendla. Jasnowłosa blada dziewczynka z silnie zaznaczoną pod czołem niebieską żyłą. Twarz ma szeroką i płaską jak talerz. Do nikogo nie jest podobna. Ani do wuja, ani do ciotki. Cała jej piękność tkwi we wspaniałym warkoczu. Jest miękki, puszysty, jasnoblond. Błyszczy złocistą bielą żytnich kłosów.

Ja i Rejzel jesteśmy rówieśnikami. Okazuje się, że z nadmiaru szczęścia z okazji nabycia majątku, zapomniano kupić jej buty. Dlatego na żwirem pokrytej drodze co chwila podskakuje z bólu na bosych nogach.

Rejzel ma sposób mówienia taki: mówi powoli, słowa wydobywa jakby spod serca, z pokorą. Pokory tej nauczyła się mieszkając przez długie lata w dawnym mieszkaniu z glinianą podłogą.

Teraz wszyscy już stoimy na szerokich kamiennych schodkach, które prowadzą do wnętrza białego pałacu. Starsze siostry i bracia Rejzel pierwsi do niego weszli. Ita z Baruchem również są już wewnątrz. Tylko ja i Rejzel zostaliśmy na dworze. Rejzel pyta mnie:

— Mendel, czy lubisz kwiaty?

— Co znaczy lubię? Ani nie lubię, ani nie nienawidzę.

Bierze mnie za rękę i powiada:

— Chodź, coś ci pokażę.

Zaprowadza mnie na tyły pałacu. Przechodzimy wśród starych topól i wysokich strzelistych drzew lipowych. Schodzimy w dół na czarną mokrą drogę, zbudowaną na podobieństwo alei w naszym nowym miejskim parku. Z tego parku przechodzimy przez otwartą bramę do następnego parku. Panuje tu miły chłodek i cienisty prawie półmrok. Są tam kręte dróżki, kilka połamanych, drewnianych ławek. Widać na nich działanie czasu. Są pokryte patyną starości.

Rejzel prowadzi mnie jeszcze dalej, aż do końca parku. Wznosi się tam stara, pokrzywiona altana, opleciona brzozowymi gałęziami, przez które słońce od czasu do czasu przekrada się na chwilę odpoczynku.

Wokół altany widać kilka wąskich rabat, równo obsianych roślinami i obstawionych patykami.

— Tu są kwiaty — powiedziała Rejzel — bądź ostrożny, nie podepcz ich. Tamte czerwone to róże. Jeszcze są małe. Wkrótce wyrosną. Będą duże i ładne. Tu zaś rosną fiołki. Na razie widzisz tylko małe punkciki, ale widać już, że są niebieskie. Widziałeś już kiedyś takie kwiatki? A tam z boku, widzisz, jakby pucharki. To są tulipany.

Rejzel, która mówi powoli, jakby się wstydziła, wymienia nazwy wszystkich kwiatów. Skąd ona je zna? Kto jej to powiedział? Na bosych nogach lekka i zwinna uwija się wśród rabat.

— Mamy — mówi — ogrodnika. Własnego ogrodnika. Przedtem służył u starego dziedzica, potem u dziedziczki, która sprzedała majątek ojcu. Przepada za kwiatami. One, powiada ogrodnik, są jego wnukami. Gdyby nie kwiaty, życie nie miałoby dla niego sensu.

Tak opowiada Rejzel o starym ogrodniku. Patrzy przy tym na mnie z jakąś niebieską wilgocią w oczach, patrzy na mnie tak, że wstydzę się mojej miastowości, mojej niewiedzy.

Mendel, syn cioci Noemi umie śpiewać, Rejzel, córka Mordechaja-Mendla, lubi kwiaty, a co ja?

U nas w domu kwiatów nie ma. Nigdy ich nie było. U nas na oknie stoi gliniany garnek z dużymi, grubymi, zakurzonymi liśćmi. Te liście ojciec odcina i przykłada do swojej chorej nogi. To są rośliny, które widywałem i które mam. A mówiąc między nami, do czego są potrzebne młodemu chłopcu kwiaty? Jaki z nich pożytek? Nie uważam, żeby chłopcom żydowskim bez kwiatów czegoś brakowało. Inna sprawa z Rejzel. Ona całe życie mieszkała przy szosie między niebem a topolami. Stąd widocznie bierze się jej znawstwo i miłość do kwiatów.

Rejzel opowiada mi jeszcze wiele rzeczy o kwiatach. Pokazuje mi te, które sama zasadziła i sama hoduje. Ale ja już jej nie słucham. Już pragnąłbym być w pałacu i zobaczyć, jak tam jest w środku.

I nagle rozlega się z daleka głos:

— Rejzel, Rejzel!

— Już idę mamo — odpowiada Rejzel i bierze mnie za rękę.

— Widzisz — powiada do mnie — tam w dole jest sad. Tam rosną gruszki, jabłka i czereśnie. Mnóstwo dobrych rzeczy. I wszystko to należy do nas. Zdajesz sobie sprawę?

Oczywiście, że zdaję sobie sprawę. Gdybym nie należał do jej rodziny, to nie mógłbym tak swobodnie chodzić po całym tym majątku i zaglądać do każdego kąta.

Wszystko należy do Mordechaja-Mendla — kwiaty, które ogrodnik uważa za swoje wnuki, również należą do niego. Potwierdza to nasza wizyta. Wszyscyśmy przyszli popatrzeć na jego bogactwo. Ciotka Noemi z mężem Ben-Cijonem też przyszli. Przyszli na piechotę. Taki szmat drogi na własnych nogach.

Siedzą teraz w białym pałacu na miękkich, wygodnych, staromodnych fotelach. Wuj Ben-Cijon ciężko oddycha, wyciera z czoła krople potu i rozgląda się dookoła.

Jest tu wiele do oglądania i jeszcze więcej do pytania. Takich pokoi i takiego gospodarza jeszcze nikt z nas nie widział. Z wyjątkiem może mego ojca, który często bywał z racji profesji we dworach dziedziców.

— To nie są pokoje, to są sale — powiada ojciec. Sale są duże i chłodne. Są to takie pokoje z zegarami, które stoją sobie pod szklanymi kloszami, na ciemno rzeźbionych kafelkowych kominkach. Nad drzwiami wiszą jelenie rogi i wypchane ptactwo, które patrzy na nas dużymi szklanymi oczyma. Czai się w nich zdumienie i zmieszanie.

Oto stoi na staromodniej brązowej komodzie orzeł (to tato wyjaśnił nam, że to orzeł) z twardym, krętym, podobnym do żelaznego topora, dziobem.

Pochylony, wbił się pazurami w komodę. Rozpostarł skrzydła, tak szerokie, że zasłaniają połowę ściany. Wydaje się, że za chwilę poderwie się z impetem w górę, wybije szyby i poleci w świat.

Wuj Ben-Cijon, wycierając białą chustką pot z czoła, nie może się nadziwić:

— Czy to naprawdę orzeł? Na pewno wiesz, że to orzeł?

— A co? Kogut? Jak ci się mówi, że orzeł, to jest to orzeł.

Mój ojciec czuje się w tych pokojach jak swój człowiek. Nie ma w nim ani śladu owej przezorności, jaką odczuwa w domu swojej siostry Noemi. Tu, w majątku czuje się, jakby miał swój udział. Przecież nieraz przebywał w pałacach dziedziców i piękny ich wystój jest mu dobrze znany. Ten orzeł dla niego to betka.

Zna się na tych rzeczach. Objaśnia, tłumaczy.

Wujostwo pokazuje nam stoły. Są brązowo-czerwone, ładnie utoczone, oparte na spiętych, brzuchowatych, plecionych nogach. Komody z szufladami na pół pękniętymi z ciemno złoconymi, „wytartymi” klamkami.

W innym miejscu pałacu pokazuje nam czworokątną salę, z trzema pięknie zdobionymi oknami wychodzącymi na słoneczną stronę. Sufit jest tutaj biały, podłoga żółta jak wosk, składająca się z małych kostek, ściany jasnoniebieskie z wąskimi, złotymi listewkami pod sufitem. Na ścianach wiszą kilimy. Zbladły już ze starości. Pochodzą chyba z czasów Sobieskiego. Widać na nich psy, kobiety w białych krynolinach, mężczyzn w białych pończochach i białych perukach, zakończonych z tyłu warkoczami.

Dziwni ludzie. Chyba przedstawienie. Cała rodzina stoi i wydziwia: co to za ludzie? Dlaczego wystawiają się na pośmiewisko? Zdaje się, że wuj Ben-Cijon jest w jakiejś mierze człowiekiem światowym. Bywa w magistracie. Jeździ często do guberni. I mimo to ni w ząb nie wie, co te kilimy przedstawiają.

Mój ojciec wie i rozumie. Powiada, że to są takie portrety. W dawnych czasach dygnitarze zlecali wykonywanie takich portretów na kilimach, tak jak dzisiaj zleca się je fotografom. A to, że ludzie są tak dziwnie ubrani, oznacza, że jest u nich bal. Czas takiej zabawy nazywają karnawałem. Wtedy panowie i panie przebierają się.

Doskonale rozumiem ojca. Karnawał u tamtych ludzi należy do obyczaju, tak jak u nas święto Purim47. Prawdopodobnie oni też mieli swego Hamana — złoczyńcę.

Mama jednak kręci nosem. To wcale nie jest karnawał. Kiedyś przeczytała w książce, że w czasach Napoleona ludzie tak się ubierali. Najbiedniejszy nawet człowiek miał swego psa i taką białą perukę.

— Jaka tam różnica — wtrąca się wuj Mordechaj-Mendel. — I tak je zdejmę. Też mi ozdoba. Popatrzcie lepiej na łóżka, które tam stoją.

Łóżka są rzeczywiście piękne. Zupełnie inne niż te, które stoją w domach naszego miasta. Czerwonawo-brązowe, nisko osadzone, szerokie, błyszczące złotem na rogach.

— Możesz mi wierzyć — powiada ciotka Chana do mojej matki — że z trudem zasypiam w takim łóżku.

— Można się przyzwyczaić — odpowiada mama z taką pewnością, jakby całe życie sypiała w takim łóżku. — U mego pierwszego męża — dodaje — mało brakowało, żebym miała takie łóżko. Kiedy ktoś przychodził do naszego domu i zobaczył mosiężne klamki...

Nie słucham już dalszych słów mojej mamy. Rozglądam się dookoła. Chcę się przekonać, czy tu także są mosiężne klamki.

Rzecz jasna, że są. Tkwią z opuszczonymi głowami w wysokich, białych drzwiach. Są matowe. Nie błyszczą. Według mamy, mosiężne klamki powinny błyszczeć.

— Trzeba je zreperować — tłumaczy się ciotka Chana — jest tu dużo do zrobienia. Trzeba dużo pieniędzy jeszcze włożyć.

Ciotka Chana mówi o pieniądzach. O mnóstwie pieniędzy. Mówi o tym spokojnie. Tak jakby była pewna, że dziś-jutro

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 46
Idź do strony:

Darmowe książki «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz